USA znów planują trenować rebeliantów z Syrii. Ostatnio ten program zakończył się porażką
• USA planują ponownie szkolić syryjskich rebeliantów do walki z Państwem Islamskim
• Poprzedni taki program, wart 500 mln USD, zakończył się fiaskiem
• Wg dr. Łukasza Fyderka dwa czynniki mogą znów zaważyć na jego powodzeniu
Poprzedni taki plan skończył się wielką i kosztowną (bagatela, 500 mln dolarów) porażką dla Waszyngtonu - co zresztą nie umknęło mediom na całym świecie. Gdy wchodził w życie wiosną zeszłego roku, Amerykanie przewidywali, że w ciągu kolejnych trzech lat przeszkolą i dozbroją do walki z Państwem Islamskim ok. 15 tys. tzw. umiarkowanych syryjskich rebeliantów. Pomoc miała im być udzielana na terenach Turcji, Jordanii czy Arabii Saudyjskiej. Ale nim cała operacja została zakończona - jesienią tego samego roku, po zaledwie kilku miesiącach - odpowiednie szkolenie przeszło zaledwie kilkuset osób. To jednak nie niskie statystyki były najgorsze.
Pierwsza ok. 50-osobowa grupa wytrenowanych i dozbrojonych przez Amerykanów rebeliantów wkroczyła do Syrii już w lipcu i niemal z marszu została rozbita przez Front al-Nusra, syryjskich dżihadystów powiązanych z Al-Kaidą. O kolejnej wpadce zrobiło się głośno we wrześniu, gdy następny wyszkolony w Turcji oddział rebeliancki, tym razem nieco większy, bo ponad 70-osobowy, kilka dni po wejściu do Syrii oddał część swojego wyposażenia al-Nusrze. Miała to być cena za bezpieczne przejście przez tereny dżihadystów - co potwierdziło potem amerykańskie dowództwo, choć początkowo zaprzeczano doniesieniom o takiej wymianie. Broń, amunicja, wozy, które miały służyć do walki z islamistami, wpadły wprost ich ręce. Kilka tygodni później ogłoszono zakończenie programu szkolenia syryjskich rebeliantów (choć są oni dozbrajani, nie tylko przez USA) - czytaj więcej.
Teraz jednak Waszyngton planuje do niego powrót. Jak podają amerykańskie media, prezydent Barack Obama wydał już na to zgodę. O nowym programie wiadomo jedynie, że ma być skromniejszy i opierać się na kontaktach wypracowanych w terenie. Zarówno "Foreign Policy", jak i "LA Times", które piszą o sprawie, przypominają, że w północnej Syrii operuje ok. 50 amerykańskich żołnierzy sił specjalnych. Poza tym jednak o nowym programie nie wiadomo nic. Oczywistym pytaniem, jakie się stawia, jest to, czy ma on w ogóle szanse na sukces, czy też będzie kolejnym, nawet jeśli nie tak sromotnym, fiaskiem?
Różne priorytety i "obciążający partner"
Dr Łukasz Fyderek, ekspert ds. Bliskiego Wschodu z Uniwersytetu Jagiellońskiego, przyznaje w rozmowie z WP, że są dwa ważne czynniki, które sprawiają, że całe przedsięwzięcie może - ponownie - nie zakończyć się powodzeniem. Pierwszym jest postrzeganie Stanów Zjednoczonych przez syryjskich rebeliantów, i to nie tylko tych najbardziej dżihadystycznych i antyzachodnich, jako "obciążającego politycznie partnera". - By to zrozumieć, trzeba się cofnąć w czasie - wyjaśnia dr Fyderek i dodaje: - Społeczeństwo syryjskie było przez dekady bardzo silnie antyamerykańsko indoktrynowane. I tym, co dzisiaj łączy wszystkie strony konfliktu syryjskiego, jest podejrzliwość do Stanów Zjednoczonych.
Drugim czynnikiem jest rozbieżność politycznych priorytetów. Dla Waszyngtonu najważniejsza jest bowiem walka z IS, które stanowi globalne zagrożenie, podczas gdy dla rebeliantów głównym celem jest reżim Baszara al-Asada. - Pomimo swojej totalitarnej ideologii z punktu widzenia syryjskiego IS jest mniej szkodliwe - nie burzy miast, nie prowadzi bombardowań na szeroką skalę, a reżim Asada robi to wszystko - mówi ekspert.
Dr Fyderek przyznaje jednocześnie, że poza elementami sprawiającymi, że Amerykanie być może znów będą musieli przełknąć gorzką pigułkę porażki swojej polityki, są też takie, które sprzyjają ich działaniom. Najważniejszym jest… potrzeba. Syryjscy rebelianci po prostu potrzebują wyszkolenia i uzbrojenia. Choć, jak mówi ekspert, zdecydowanie woleliby to drugie.
Politolog przypomina przy tym, że umiarkowani rebelianci dozbrojeni (ale nie trenowani przez USA) w pociski przeciwpancerne "zaczęli być użytecznymi koalicjantami na różnych frontach, bo dysponowali przewagą technologiczną umożliwiającą zadawanie ciężkich strat armii reżimu".
Jednak próby wsparcia takich czy innych grup rebelianckich, uważanych za umiarkowane siły, to gra o wysokim ryzyku. I to, czy przekazaną im bronią wymierzą faktycznie w IS, czy raczej żołnierzy Asada, jest tylko częścią problemu. Z Syrii napływały już bowiem informacje, że niektóre ugrupowania po prostu przechodziły na stronę dżihadystów.
Najważniejsza lekcja
Jaką więc lekcję Waszyngton i amerykańscy wojskowi decydenci powinni wyciągnąć z poprzedniego nieudanego programu trenowania syryjskich rebeliantów? Zdaniem dr. Fyderka najważniejsza staje się dyskrecja. - Zbyt otwarte wspieranie (przez USA - red.) jakiejkolwiek strony jest dla niej politycznie trudne. Wszelkie tego rodzaju programy powinny być realizowane raczej z dala od obiektywów kamer i opinii publicznej, a wsparcie USA powinno być dyskretne - wyjaśnia politolog.
Być może Amerykanie już odrobili to zadanie, bo na razie brak szczegółów na temat ich nowego programu ani tego, jak zapatrują się na niego bliskowschodni sojusznicy Waszyngtonu. Według polskiego politologa pośrednikiem do realizacji nowego planu szkolenia rebeliantów z Syrii może ponownie stać się Jordania. Ale już w przypadku Arabii Saudyjskiej i Turcji sprawy się komplikują. - Te kraje mają swoją agendę, w niektórych punktach nawet bardzo odmienną od agendy amerykańskiej - mówi dr Fyderek i przyznaje: - Stany Zjednoczone stoją przed dylematem: ich sojusznicy w regionie mają nie wypełni spójne cele polityczne z Waszyngtonem, a potencjalni sojusznicy w Syrii często postrzegają USA jako obciążenie. Stąd próby prowadzenia takich szkoleń (dla rebeliantów - red.) powinny przebiegać bez nadmiernego nagłaśniania ze strony amerykańskiej.
To jednak nie jedyny dylemat dla USA, bo także szukanie alternatywy dla programu szkolenia syryjskich rebeliantów nie jest łatwe. Od dawna eksperci podnoszą argument, że samą walką powietrzną wojny z kalifatem się nie wygra. Zachód do wysłania wojsk się nie kwapi i nie bez powodu. Z kolei przebąkujące o takiej możliwości Ankara i Rijad mają swoje dodatkowe interesy w Syrii.
Dr Fyderek zauważa, że takim lądowym partnerem są też Kurowie, ale i oni, co podkreśla ekspert, nie są sojusznikami bez wad. - Demokratyczne Siły Syrii, w których główną rolę odgrywają Kurdowie (w sojuszu są też ugrupowania arabskie i chrześcijan asyryjskich - red.), są z całą pewnością wyposażane, a i prawdopodobnie w pewnej mierze szkolone przez Stany Zjednoczone. To jest sojusznik pewny w sensie militarnym, dobrze zorganizowany, a broń, która do niego trafia, nie proliferuje do organizacji dżihadystycznych, ale jest trudny politycznie - wyjaśnia politolog.
Kurdowie są bowiem postrzegani jako wróg numer jeden przez Turcję, a ostatnie zamachy w Ankarze nie polepszają sytuacji. Co więcej, jak ocenia dr Fyderek, dla części syryjskiej opozycji "stworzona przez Kurdów Federacja Północnej Syrii jest zjawiskiem nieakceptowalnym".
Decydenci w Pentagonie muszą wszystko to wziąć pod uwagę, planując swój spacer po linie nad Syrią. Bo kolejne potknięcie może kosztować wiele i wcale nie chodzi o amerykańskie dolary.