PolitykaUSA zablokują dostęp do sztucznych chińskich wysp? To może wywołać wojnę

USA zablokują dostęp do sztucznych chińskich wysp? To może wywołać wojnę

Tuż przed wyborami w USA Donald Trump przekonywał, że wybór jego kandydatki Hillary Clinton mógłby skutkować III wojną światową. "Reset" z Rosją ma to zagrożenie odsunąć. Ale zapowiadana polityka Trumpa może grozić wywołaniem konfliktu w innym miejscu: na Morzu Południowochińskim.

USA zablokują dostęp do sztucznych chińskich wysp? To może wywołać wojnę
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Armed Forces of the Philippines

Odpowiadając na pytania przesłuchujących go senatorów, kandydat na sekretarza stanu Rex Tillerson zapowiedział, że jedną z pierwszych jego decyzji będzie "wysłanie jasnego sygnału Chinom", ostrzegając je, że budowa sztucznych wysp na spornych terytoriach Morza Południowochińskiego musi zostać zaprzestana, a ich dostęp do wybudowanych już 7 wysp zostanie uniemożliwiony. Wypowiedź Tillersona, a właściwie jej druga część, była na tyle niezwykła, że początkowo większość ekspertów i komentatorów uznała ją za przejęzyczenie. Jednak wkrótce zespół Trumpa rozwiał te wątpliwości: Tillerson nie tylko nie pomylił się, ale to, co powiedział, było najważniejszym elementem jego wystąpienia przed Kongresem.

Skąd to niedowierzanie ekspertów? Decyzja o blokadzie - choć według niektórych prawników legalna - byłaby aktem mogącym doprowadzić do progu wojny. Dotychczas polityką amerykańską w tym rejonie kierowała zasada, by nie pozwolić Chinom na budowę nowych wysp na tzw. mieliźnie Scarborough, wcześniej kontrolowanej przez Filipiny. Konstrukcja wysp i umieszczenie tam baz stworzyłaby na Morzu Południowochińskim strategiczny trójkąt Scarborough - Wyspy Paracelskie i Wyspy Spratly (w ich okolicy znajduje się siedem sztucznych wysp) pozwalający Chinom na kontrolę jednego z najważniejszych szlaków wodnych na świecie, przez który rocznie przepływa towar o wartości pięciu bilionów dolarów.

Obraz
© (fot. WP)

Propozycja blokady istniejących już wysp postawiłaby poprzeczkę wyżej i przybliżyła perspektywę konfliktu. "O ile Waszyngton nie planuje wojny na dużą skalę na Morzu Południowochińskim, żadne próby odcięcia dostępu do wysp nie będzie skuteczny" - ostrzegł "Global Times", anglojęzyczny dziennik należący do Komunistycznej Partii Chin. Oficjalna odpowiedź Chin była bardziej zachowawcza i sprowadzała się do obrania taktyki "poczekamy, zobaczymy", w nadziei na to, że Trump nie zrealizuje swych gróźb.

- Chiny wiedzą, że kluczowym słowem dotyczącym przyszłości stosunków obu krajów jest niepewność. Dlatego reagują powolnie, spokojnie i niehisterycznie, czekając, co się wydarzy po 20 stycznia, kiedy Trump obejmie rządy - powiedział WP prof. Bogdan Góralczyk, sinolog i były ambasador RP na Filipinach.

Ale wiele wskazuje na to, że wyrażone przez Tillersona intencje są zupełnie poważne. Jak informował znany dziennikarz Mike Allen, powołując się na źródła w zespole Trumpa, wypowiedź przyszłego Sekretarza Stanu w pełni odzwierciedlała pogląd prezydenta elekta. W podobnym tonie wypowiadali się jego doradcy, Alexander Grey i Peter Navarro. Co więcej, jest to tylko jedna część z szerszej, wyłaniającej się strategii nowej administracji, która zakłada znacznie bardziej konfrontacyjną politykę wobec Państwa Środka, obejmującą bardziej asertywne stanowisko w relacjach handlowych a także w sprawie Tajwanu. Jak zapowiedział sam prezydent elekt, obowiązująca od dekad polityka "jednych Chin", wedle której Waszyngton formalnie uznawał ChRL za jedyne państwo reprezentujące Chińczyków, jest teraz "do negocjacji" i nie musi być kontynuowana. Jeszcze dalej posunął się były ambasador USA przy ONZ i bliski zwolennik Trumpa John Bolton, który we wtorek wezwał do rozlokowania na Tajwanie amerykańskich wojsk. Propozycja ta
zaskoczyła nawet największych "jastrzębi" jeśli chodzi o politykę wobec Chin.

Trump i jego doradcy liczą na to, że Chiny, których marynarka jest znacznie słabsza od amerykańskiej, postawione w takiej sytuacji zmienią ton na łagodniejszy, a ich asertywna postawa to czysty blef. Jednak większość ekspertów uznaje deklaracje Pekinu za poważne -szczególnie jeśli chodzi o Tajwan.

- W niektórych sprawach Chiny rzeczywiście blefują. Ale w przypadku Tajwanu tak nie jest. Ma on szczególne znaczenie dla tego, jak Chińczycy myślą o swoim państwie, zaś "polityka jednych Chin" jest dla Pekinu kamieniem węgielnym. W końcu, to co wiemy o osobowości Xi Jinpinga sugeruje, że on nie blefuje - uważa Richard Bush z Brookings Institution, ważnego waszyngtońskiego think-tanku. Na ustąpienie Pekinu nie liczy też Justyna Szczudlik z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

"Wobec silnych tendencji nacjonalistycznych w Chinach, znaczenia Tajwanu oraz w perspektywie jesiennego zjazdu KPCh, na którym Xi będzie chciał potwierdzić swoją pozycję jako silnego lidera broniącego interesów narodowych, nie należy się spodziewać ustępstw ze strony ChRL. W takiej sytuacji rośnie ryzyko konfliktu, do którego może dojść w wyniku wymknięcia się spod kontroli drobnych incydentów na morzach Południowo- i Wschodniochińskim lub w Cieśninie Tajwańskiej" - pisze w analizie. JEszcze dalej idzie w swoich przewidywaniach krytyczny wobec Pekinu badacz chińskiej polityki Julian Ku z Uniwersytetu Hofstra w stanie Nowy Jork. Jego zdaniem zarówno blokada sztucznych wysp w rejonie Spratly, jak i umieszczenie wojsk na Tajwanie prawdopodobnie doprowadziłyby do konfliktu. "Takie działania byłyby zapewne legalne w świetle prawa międzynarodowego, ale rozpoczęłyby wojne" - podsumował na Twitterze.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (50)