PolitykaUSA zablokują dostęp do sztucznych chińskich wysp? To może wywołać wojnę

USA zablokują dostęp do sztucznych chińskich wysp? To może wywołać wojnę

Tuż przed wyborami w USA Donald Trump przekonywał, że wybór jego kandydatki Hillary Clinton mógłby skutkować III wojną światową. "Reset" z Rosją ma to zagrożenie odsunąć. Ale zapowiadana polityka Trumpa może grozić wywołaniem konfliktu w innym miejscu: na Morzu Południowochińskim.

USA zablokują dostęp do sztucznych chińskich wysp? To może wywołać wojnę
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Armed Forces of the Philippines

17.01.2017 16:18

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Odpowiadając na pytania przesłuchujących go senatorów, kandydat na sekretarza stanu Rex Tillerson zapowiedział, że jedną z pierwszych jego decyzji będzie "wysłanie jasnego sygnału Chinom", ostrzegając je, że budowa sztucznych wysp na spornych terytoriach Morza Południowochińskiego musi zostać zaprzestana, a ich dostęp do wybudowanych już 7 wysp zostanie uniemożliwiony. Wypowiedź Tillersona, a właściwie jej druga część, była na tyle niezwykła, że początkowo większość ekspertów i komentatorów uznała ją za przejęzyczenie. Jednak wkrótce zespół Trumpa rozwiał te wątpliwości: Tillerson nie tylko nie pomylił się, ale to, co powiedział, było najważniejszym elementem jego wystąpienia przed Kongresem.

Skąd to niedowierzanie ekspertów? Decyzja o blokadzie - choć według niektórych prawników legalna - byłaby aktem mogącym doprowadzić do progu wojny. Dotychczas polityką amerykańską w tym rejonie kierowała zasada, by nie pozwolić Chinom na budowę nowych wysp na tzw. mieliźnie Scarborough, wcześniej kontrolowanej przez Filipiny. Konstrukcja wysp i umieszczenie tam baz stworzyłaby na Morzu Południowochińskim strategiczny trójkąt Scarborough - Wyspy Paracelskie i Wyspy Spratly (w ich okolicy znajduje się siedem sztucznych wysp) pozwalający Chinom na kontrolę jednego z najważniejszych szlaków wodnych na świecie, przez który rocznie przepływa towar o wartości pięciu bilionów dolarów.

Obraz
© (fot. WP)

Propozycja blokady istniejących już wysp postawiłaby poprzeczkę wyżej i przybliżyła perspektywę konfliktu. "O ile Waszyngton nie planuje wojny na dużą skalę na Morzu Południowochińskim, żadne próby odcięcia dostępu do wysp nie będzie skuteczny" - ostrzegł "Global Times", anglojęzyczny dziennik należący do Komunistycznej Partii Chin. Oficjalna odpowiedź Chin była bardziej zachowawcza i sprowadzała się do obrania taktyki "poczekamy, zobaczymy", w nadziei na to, że Trump nie zrealizuje swych gróźb.

- Chiny wiedzą, że kluczowym słowem dotyczącym przyszłości stosunków obu krajów jest niepewność. Dlatego reagują powolnie, spokojnie i niehisterycznie, czekając, co się wydarzy po 20 stycznia, kiedy Trump obejmie rządy - powiedział WP prof. Bogdan Góralczyk, sinolog i były ambasador RP na Filipinach.

Ale wiele wskazuje na to, że wyrażone przez Tillersona intencje są zupełnie poważne. Jak informował znany dziennikarz Mike Allen, powołując się na źródła w zespole Trumpa, wypowiedź przyszłego Sekretarza Stanu w pełni odzwierciedlała pogląd prezydenta elekta. W podobnym tonie wypowiadali się jego doradcy, Alexander Grey i Peter Navarro. Co więcej, jest to tylko jedna część z szerszej, wyłaniającej się strategii nowej administracji, która zakłada znacznie bardziej konfrontacyjną politykę wobec Państwa Środka, obejmującą bardziej asertywne stanowisko w relacjach handlowych a także w sprawie Tajwanu. Jak zapowiedział sam prezydent elekt, obowiązująca od dekad polityka "jednych Chin", wedle której Waszyngton formalnie uznawał ChRL za jedyne państwo reprezentujące Chińczyków, jest teraz "do negocjacji" i nie musi być kontynuowana. Jeszcze dalej posunął się były ambasador USA przy ONZ i bliski zwolennik Trumpa John Bolton, który we wtorek wezwał do rozlokowania na Tajwanie amerykańskich wojsk. Propozycja ta
zaskoczyła nawet największych "jastrzębi" jeśli chodzi o politykę wobec Chin.

Trump i jego doradcy liczą na to, że Chiny, których marynarka jest znacznie słabsza od amerykańskiej, postawione w takiej sytuacji zmienią ton na łagodniejszy, a ich asertywna postawa to czysty blef. Jednak większość ekspertów uznaje deklaracje Pekinu za poważne -szczególnie jeśli chodzi o Tajwan.

- W niektórych sprawach Chiny rzeczywiście blefują. Ale w przypadku Tajwanu tak nie jest. Ma on szczególne znaczenie dla tego, jak Chińczycy myślą o swoim państwie, zaś "polityka jednych Chin" jest dla Pekinu kamieniem węgielnym. W końcu, to co wiemy o osobowości Xi Jinpinga sugeruje, że on nie blefuje - uważa Richard Bush z Brookings Institution, ważnego waszyngtońskiego think-tanku. Na ustąpienie Pekinu nie liczy też Justyna Szczudlik z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

"Wobec silnych tendencji nacjonalistycznych w Chinach, znaczenia Tajwanu oraz w perspektywie jesiennego zjazdu KPCh, na którym Xi będzie chciał potwierdzić swoją pozycję jako silnego lidera broniącego interesów narodowych, nie należy się spodziewać ustępstw ze strony ChRL. W takiej sytuacji rośnie ryzyko konfliktu, do którego może dojść w wyniku wymknięcia się spod kontroli drobnych incydentów na morzach Południowo- i Wschodniochińskim lub w Cieśninie Tajwańskiej" - pisze w analizie. JEszcze dalej idzie w swoich przewidywaniach krytyczny wobec Pekinu badacz chińskiej polityki Julian Ku z Uniwersytetu Hofstra w stanie Nowy Jork. Jego zdaniem zarówno blokada sztucznych wysp w rejonie Spratly, jak i umieszczenie wojsk na Tajwanie prawdopodobnie doprowadziłyby do konfliktu. "Takie działania byłyby zapewne legalne w świetle prawa międzynarodowego, ale rozpoczęłyby wojne" - podsumował na Twitterze.

Komentarze (50)