Uciekali spod tureckich bomb. Musieli zostawić wszystko
Jazi miała w Syrii dom. Został po nim gruz. Miała męża. Zginął w zamachu bombowym. Odkąd uciekła, nic nie jest takie samo. Gdy wokół spadały tureckie pociski, wzięła synów pod rękę. Nie wiedziała nawet, dokąd biegną.
Wszystko działo się na początku października. Amerykańskie wojska wyjechały wtedy z ich okolicy, czyli północnej Syrii. Światowe media pisały, że Trump zdradził Kurdów. Wbił nóż w plecy swoim sojusznikom, którzy walczyli z ISIS.
Miejsce Amerykanów zajęli Turcy. Prezydent Erdogan ogłosił, że rozpoczyna walkę z terrorystami. Nad wioskę Jazi nadleciały tureckie myśliwce. Zmusiły ją i tysiące syryjskich Kurdów do ucieczki.
Szare ściany obozu
Siedzimy z Jazi w szarym pokoju, kilkaset kilometrów od jej rodzinnej wioski. Opowiada, że wcześniej ich dom nie był najpiękniejszy. Raczej ciasny, bo ledwo wiązali koniec z końcem. Nawet tutaj, w obozie, ściany są porządniejsze, niż były u nich.
Ale ściany to tylko rzecz, mówi dalej. To nie takie ważne. Chciałaby wrócić do Syrii, mieszkać tam znów. Brakuje jej tych dni, gdy czuła się szczęśliwa. Siedzieli wtedy przy jednym stole, jak prawdziwa rodzina. Ona, mąż i czwórka dzieci.
Wtedy wszystko smakowało lepiej, mówi. Dzisiaj nic nie ma smaku. Choć od miesiąca śpi spokojnie, bo udało jej się uciec do Iraku.
Mąż nie wrócił
Jazi mówi, że wcześniej nie miała dużo. Ale dom, choć był niewielki, tylko dwa pokoje, to jednak własny. Miała męża, z którym wychowywała czworo synów. Nie zarabiał fortuny, pracował na budowach. Mieli tyle, żeby na życie starczyło.
Wspomina, że najpierw wojna zabrała jej męża. To było pięć lat temu. Pojechał wtedy do wioski, tuż przy tureckiej granicy, gdzie znalazł pracę. Tamtego dnia poszedł jeszcze na targ. Bomba wybuchła między straganami. Nigdy nie wrócił do domu.
Została sama z dziećmi. Reszta jej rodziny wyjechała wcześniej, matka i bracia byli już w Iraku. Brakowało jej środków do życia, ale o tym mówi krótko. Nie musieli żebrać, ucina. Pomagali sobie nawzajem.
Pewnie mogliby żyć tak dalej. Gdyby nie to, że jej dom legł w gruzach.
Byle dalej, byle przeżyć
Opowiada, jak przerażający był huk, który usłyszała. Niedaleko spadły pierwsze bomby. Nie zastanawiała się, co ze sobą zabrać. Chwyciła telefon, który miała pod ręką. Wybiegła z domu, razem z dwójką synów. Nie miała czasu szukać dwóch pozostałych. Nie wiedziała nawet, dokąd biegną. Byle przed siebie.
Wokół spadały pociski. Biegła przez trzy godziny. Trafiła do sąsiedniej, spokojniejszej wioski. Wybuchy ucichły. Wtedy zaczęła dzwonić. Wciąż nie wiedziała, gdzie są jej synowie. Odebrał któryś z sąsiadów. Powiedział, że idą tą samą drogą. Razem z nimi.
Pierwszą noc spędzili u nieznajomej rodziny, która przygarnęła ich do siebie. Drugą w szkole, razem z resztą uciekinierów. Tak jak kilkanaście kolejnych nocy, choć przenoszono ich ze szkoły do szkoły. Większość była przepełniona, ludzie nie mieścili się w klasach. Spali po kilkanaście osób w jednej.
Żyli w ścisku, nie mieli ze sobą ani jedzenia, ani wody. Czasem coś dostali, ale niewiele. Starczało na jeden posiłek dziennie. Musieli suszyć chleb, żeby został na dłużej. Cały czas słyszeli wybuchy, wcale nie tak daleko. Mieszały się z płaczem dzieci. Wszyscy byli przerażeni.
Irak był blisko
Udało jej się skontaktować z rodziną, która uciekła parę lat temu do obozu niedaleko Irbilu. Opowiedziała im, co wydarzyło się w wiosce. Nie miała do czego wracać. Oznajmiła, że jadą do ich obozu. To jedyne wyjście. Mówi, że nikt się nimi, Kurdami, nie przejmował. Byli jak sieroty.
Znów ruszyła, ona i synowie. Najpierw dotarli do przygranicznej wioski. Zamieszkali tam w ruinach, jak kilkadziesiąt innych rodzin. Irak był blisko, ale nie mogła przejść na drugą stronę, tak po prostu. Jej brat zaczął szukać kogoś, kto przemyci ich przez granicę.
Minęły trzy tygodnie, aż dostała wiadomość. Brat załatwił dwójkę przemytników. Musiał im słono zapłacić, nie dało się inaczej. Pierwszy przemytnik, po syryjskiej stronie, zabrał ich nad ranem. Zawiózł do miejsca, skąd szli parę godzin.
Zapadł zmrok, gdy spotkała kolejnego przemytnika. Wsiadła do jego samochodu, wiózł ją i synów w ciemnościach. Bracia i matka czekali w obozie. Napięcie rosło, bo nie wiedzieli, co się z nią dzieje. Stracili kontakt ze sobą, gdy przeszła przez granicę. Mijały godziny, ale telefon milczał.
Jazi prosiła kierowcę, żeby zawiózł ich do obozu. Tam, gdzie czekają na nią bliscy. Nie zgodził się. Tłumaczył, że mają tam kamery. Nagrają go, znajdą i wsadzą do więzienia. Bał się, dlatego zostawił ich niedaleko Irbilu.
Złapała na ulicy taksówkę. Zostawili za sobą tętniące życiem, oświetlone kolorowymi szyldami miasto. Przejechali kolejne kilkanaście kilometrów. Tak dotarli pod bramę obozu Qushtapa.
Wtedy jej brat wybiegł na ulicę. Nawet schorowana matka, która ledwo chodzi, poderwała się z łóżka. Sama doszła aż do wejścia. Opowiadają, że to wszystko ze szczęścia. Tak bardzo chciała zobaczyć córkę i wnuki.
Tamtej nocy, pierwszy raz od tygodni, mogli spać spokojnie.
Tysiące rodzin
Obóz tętni życiem, jest jak małe miasto. Ludzie robią zakupy w warzywniakach, przesiadują w knajpach, gdzie pachnie falafelami. Kupują świeży chleb, chodzą do salonów fryzjerskich. Dzieci uczą się w szkole, po lekcjach chodzą na boiska i place zabaw.Działają gabinety lekarskie, stołówki.
Jazi mieszka z synami za jedną z szarych, zbudowanych z pustaków ścian, które stoją tu w długich rzędach. Powiewają nad nimi folie i płachty, którymi uszczelnia się cieknące dachy. Na ulicach bawią się dzieci, beztrosko. Dwójka z nich udaje, że strzela z zabawkowych pistoletów.
Kiedyś były tu namioty i baraki, teraz są murowane domy. Choć wciąż mają być jedynie tymczasowe. Za każdą ścianą kryje się dramatyczna historia. Opowieść o ucieczce, nalotach, bliskich i sąsiadach, którzy zginęli. Niektórzy od kul, inni pod gruzami własnych domów.
Zwykle mieszkają tu ci, którzy uciekli parę lat temu. Na samym początku syryjskiej wojny. Rzadko trafiają się ci, którzy uciekali ostatnio, po tureckiej ofensywie. Szacuje się jednak, że może być to nawet dwadzieścia tysięcy osób. Zwykle trafiają do innych obozów.
Jeśli namiot postawię, to wrócę
Jazi opowiada, że gdyby mogła postawić na gruzach swojego domu namiot, to by to zrobiła. To jest mój dom, powtarza. Choć wie, że tam już nigdy nie będzie tak, jak dawniej. Nie tylko dlatego, że męża już nie ma. Nie jest bezpiecznie, twierdzi. Nie sądzi, że coś się zmieni. Nawet przez najbliższe dziesięć, może i dwadzieścia lat.
Opowiada też, jak pewnego dnia jej syn, piętnastolatek, powiedział, że nie wyobraża sobie jednego. Tego, że kiedyś będą żyć jak normalna rodzina. Wszyscy razem, w jednym domu. Bez obawy, że zaraz będą musieli uciekać.
Nie wiedzą, kiedy będą mogli wrócić. Być może nigdy. Jazi nie rozumie, czemu wyrzuca się ich z domów. Boi się, co jeszcze może im się zdarzyć. Jej szwagierce zabili dwójkę braci, jeden jest ranny, jeden zaginął. Ale po chwili się reflektuje, milknie. Stwierdza, że oni i tak nie mają smutnej historii. Inne są jeszcze smutniejsze.
Pomoc medyczną w obozie Qusthapa prowadzi Polska Misja Medyczna. Wesprzyj działania PMM dla ludzi z Syrii.
- przelewem na konto 08 1240 4650 1111 0010 4607 7315
- kupując specjalny zestaw na stronie
- odwiedzając stronę Fundacji Polska Misja Medyczna