"Uchronić Kaczyńskiego przed przegraną z Tuskiem". Pomysł PiS może świadczyć o strachu

- Może się okazać, że w okręgu warszawskim dostałby mniej głosów niż Tusk. Myślę, że w PiS chcą dogodzić prezesowi i uchronić go przed przegraną - tak o pomyśle startu Jarosława Kaczyńskiego jako lidera listy świętokrzyskiej mówi WP prof. Jarosław Flis. Ekspert wyjaśnia też, jak wyborcy mogą zwiększyć siłę swojego głosu.

PiS zastanawia się nad startem Jarosława Kaczyńskiego jako lidera listy świętokrzyskiej, a nie warszawskiej (Photo by Jaap Arriens/NurPhoto via Getty Images)
PiS zastanawia się nad startem Jarosława Kaczyńskiego jako lidera listy świętokrzyskiej, a nie warszawskiej (Photo by Jaap Arriens/NurPhoto via Getty Images)
Źródło zdjęć: © Getty Images | Jaap Ariens, NurPhoto
Patryk Michalski

26.08.2023 07:06

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Patryk Michalski, Wirtualna Polska: Prawo i Sprawiedliwość myśli o starcie Jarosława Kaczyńskiego do Sejmu spoza Warszawy, jako lidera listy świętokrzyskiej. Partia rządząca mogłaby coś na tym zyskać?

Prof. Jarosław Flis, Uniwersytet Jagielloński: Kwestia wpływu jedynek na wynik całej partii to mit. O tym, czy wzrost poparcia dla jedynki oznacza wzrost poparcia dla ugrupowania, decyduje siła lokalnych kandydatów. Jeżeli lider ciągnie całą listę, tak jak np. Beata Szydło w okręgu chrzanowskim czy Radosław Sikorski w 2007 r. w okręgu bydgoskim, to dlatego, że wyborcy doceniają, że "jest nasz, wybił się w skali ogólnopolskiej".

W 2007 r. Zbigniew Ziobro jako lider krakowskiej listy miał świetny wynik procentowy, porównywalny z wynikiem Jarosława Kaczyńskiego, a jednocześnie krakowska lista PiS miała największy spadek w całym kraju. Dla wyborców kwestia jedynek nie ma większego znaczenia, zazwyczaj chodzi o samopoczucie lidera listy.

Start w Warszawie może dawać spektakularne efekty, pozwala mówić, że miało się najlepszy wynik w skali kraju, bo to największy okręg i ludzie często głosują na jedynkę. Partia, która idzie po zwycięstwo, powinna się prostować, a nie przechylać, czyli wyrównywać poparcie pomiędzy matecznikami a antymatecznikami.

To dlaczego PiS w ogóle się nad tym zastanawia?

Żeby Jarosław Kaczyński nie musiał się konfrontować na liczbę głosów z Donaldem Tuskiem. W czasie dwóch ostatnich wyborów nie musiał, więc nie było to problemem. Kandydaci byli słabsi, scena polityczna rozbita, polaryzacja mniejsza. Media będą symbolicznie pokazywały wyniki w Warszawie i może się okazać, że Kaczyński w okręgu warszawskim dostałby mniej głosów niż Tusk. Myślę, że w PiS jest taka atmosfera, że chcą dogodzić prezesowi i uchronić go przed przegraną z Tuskiem i stąd właśnie taki pomysł.

A głos wyborcy oddany w Warszawie ma taką samą moc jak głos w każdym innym mieście?

W teorii każdy głos powinien znaczyć tyle samo, ale w praktyce różnice występują i to na kilku poziomach. Głosy oddane za granicą są przypisywane właśnie do Warszawy, a to oznacza, że nawet gdyby w kraju była idealnie równa frekwencja, to głosy ze stolicy i zagranicy będą mniej ważne. Reguła przypisywania głosów zagranicy do okręgu warszawskiego powstała, kiedy głosowali głównie dyplomaci, więc problem był znikomy.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Od lat głosują już nie tylko dyplomaci, cztery lata temu to było ponad 300 tys. osób.

I te głosy odpowiadają mniej więcej ośmiu mandatom poselskim spośród dwudziestu do zdobycia w okręgu warszawskim. To tak jakby o 8/20 zmniejszyła się siła głosu warszawiaków. Nikt do tej pory nie chciał tego zmieniać, a żaden inny okręg nie jest zainteresowany przygarnięciem głosów zagranicy. Poza tym okręg warszawski jest największy, więc strata jest proporcjonalnie najmniejsza.

Gdyby głosy odpowiadające ośmiu mandatom przydzielić na przykład do Elbląga, to mieszkańcy straciliby połowę wagi głosów. Ale te nierówności dotyczą również innych okręgów, bo kolejnym czynnikiem który ma wpływ na wagę głosu jest frekwencja.

Tam, gdzie jest wyższa, waga głosu jest mniejsza. To jest naturalny mechanizm korygujący, który sprawia, że politykom bardziej się opłaca wyjeżdżać poza duże miasta i tam walczyć o głosy. Jeśli w Siedlcach frekwencja jest niższa niż w Warszawie, to politykom bardziej opłaca się jeździć do Siedlec.

I pewnie w ogóle do mniejszych miast.

Frekwencja układa się w pewien wzór, ale nieoczywisty. Rzeczywiście najwyższa frekwencja jest w dużych miastach, ale dlatego, że dużo chętniej głosują ludzie, którzy mają lepsze wykształcenie i są bogatsi. W dużych miastach jest ich większa koncentracja, dlatego tam jest wyższa frekwencja.

Ale np. w Galicji frekwencja jest wyższa, bo jedną ze składowych, która wpływa na chęć głosowania jest religijność. I tak przez lata frekwencja była najniższa w mateczniku Platformy Obywatelskiej na Pomorzu Zachodnim. Tam ludzie w związku z przesiedleniami byli słabiej zakorzenieni i mniej religijni. Przez lata PO miała najwyższe poparcie tam, gdzie frekwencja była najwyższa i najniższa, a PiS - tam, gdzie frekwencja była średnia. Wówczas sytuacja się częściowo wyrównywała.

Na wagę głosów wpływa też liczba mieszkańców w okręgach wyborczych, dlatego liczbę mandatów powinno się korygować. Tymczasem już od dwunastu lat taka korekta nie została zrobiona.

Państwowa Komisja Wyborcza jeszcze w październiku ubiegłego roku wnioskowała do Sejmu, żeby zmienić granice okręgów wyborczych i liczbę wybieranych w nich posłów. Zakres zmian powinien być dość znaczący, bo według obliczeń w jedenastu okręgach powinien być wybierany jeden poseł mniej, a w dziesięciu okręgach – co najmniej jeden więcej.

To jest bardzo złe rozwiązanie, że Sejm musi akceptować zmiany, które przecież wylicza PKW na podstawie algorytmu z ustawy. Tu chodzi przecież nie o nową decyzję, tylko o jej egzekucję. To tak jakby Sejm za każdym razem musiał zatwierdzać, jak wysoki mandat ktoś dostaje za przekroczenie prędkości.

Bez zmian mamy do czynienia z sytuacją, że na sali plenarnej Sejmu zasiadają przedstawiciele okręgów, które się wyludniają, a właściwej reprezentacji nie mają okręgi z większą liczbą mieszkańców. W efekcie cały system reprezentacji się wypacza. Tuż przed wyborami trudno dokonać takich zmian, dlatego korekta powinna następować automatycznie, lub chociaż na początku nowej kadencji.

A jeśli korekty nie będzie przez kolejne lata?

W skrajnym wariancie widzę możliwość, że Sąd Najwyższy mógłby uznać wybory za nieważne, choć myślę, że do tej pory żaden z posłów nie brał tego pod uwagę. W teorii Sąd Najwyższy mógłby powiedzieć, że Sejm nie skorygował normy przedstawicielskiej, więc wybory nie były równe, siła głosów jest nierówna, co narusza Konstytucję.

To byłaby opcja atomowa, ale Sąd Najwyższy ma straszak w rękach i mógłby wymóc, by najpierw skorygować liczbę mandatów, a później zarządzić wybory jeszcze raz. To powinno być ostateczne ostrzeżenie dla posłów, jeśli nadal nie będą chcieli dokonywać zmian.

Systemowe nierówności sprzyjają komuś szczególnie?

To nie jest oczywiste i dopiero po fakcie można powiedzieć, kto zyskał, a kto stracił. W przypadku zmiany liczby mieszkańców najwięcej osób przybywa w strefach podmiejskich, ale traci np. okręg katowicki, który się wyludnia. W Krakowie głosy obwarzanka są podzielone między dwa okręgi wyborcze, ale już obwarzanek poznański leży w jednym okręgu wyborczym. Każda ze składowych może przyczynić się do tego, że siła głosu w różnych miejscach jest nierówna.

Lecz szczególnie nierówna jest w Warszawie, gdzie nakłada się kilka czynników: głosy z zagranicy, wysoka frekwencja i nieskorygowana liczba mandatów w sytuacji wzrostu liczby mieszkańców.

Z tego powodu siła głosu oddanego w Rembertowie w Warszawie była o połowę niższa niż w sąsiednim Sulejówku. Mniejsze, ale zauważalne różnice widać między Krakowem a Wieliczką, Wrocławiem a gminą Ruja w okręgu legnickim, czy między Łodzią a Będkowem w okręgu piotrkowskim.

Dlatego wielu wyborców opozycji zastanawia się w mediach społecznościowych, czy warto w dniu wyborów ruszyć na przykład do Sulejówka.

Już lata temu pisałem na blogu właśnie o wyjazdach wyborczych do Sulejówka i o tym, jak zwiększyć siłę swojego głosu poza własnym okręgiem wyborczym.

Pomysł turystyki wyborczej powraca. Zazwyczaj wyborcy opozycji dyskutują o tym w mediach społecznościowych i już planują wyjazdy.

To musiałaby być masowa akcja i nigdy nie wiadomo, czy nie odwróci się w drugą stronę. Choć taki wyjazd, podobnie jak z Krakowa do Wieliczki czy do Kasinki Małej, to większa szansa, że mandat się przesunie tam na korzyść naszej partii, niż w macierzystym okręgu coś się straci. Tylko to będzie jedno "losowanie", więc pewności nie ma żadnej.

W ostatnich wyborach, gdyby 837 wyborców Lewicy pojechało z Warszawy do Sulejówka, to Lewica dostałaby tam jeden mandat więcej kosztem PiS-u, ale to jest ekstremalny przypadek. Do Sulejówka musiałoby pojechać już 27 tys. wyborców PO, żeby to ta partia tam zyskała mandat.

Pomysł podróży wyborczych dotyczy wszystkich partii, bo wyborcom PiS też opłaca się pojechać z Warszawy do Sulejówka, Żyrardowa czy Grójca. Można oczywiście tylko do Piastowa, lecz lepiej wyjechać poza "obwarzanek", bo w samym okręgu podwarszawskim zyski są zbyt małe.

Tylko czy to ma jakikolwiek sens?

Wycieczka za miasto ma sens sama w sobie… Jeśli z każdego z dużych miast tysiące wyborców opozycji pojadą do sąsiednich okręgów, to gdzieś pewnie PiS straci mandat, ale równie dobrze wciąż może zabraknąć kilku tysięcy głosów. Gdyby 2823 wyborców KO ze Szczecina pojechało w 2019 roku zagłosować w Choszcznie, to PiS by na tym zyskał w Szczecinie, nic jeszcze nie tracąc w okręgu koszalińskim.

W ostatnich wyborach około 40 tys. głosów wypadało na jeden mandat poselski. Platformie Obywatelskiej średnio brakowało 30 tys. głosów, żeby zdobyć kolejny mandat kosztem PiS. W przypadku mniejszych partii było to nawet mniej: 20 tys. głosów u Lewicy czy PSL. Margines taki był mniejszy niż 10 tys. głosów w dwóch okręgach dla KO i w 10-11 dla SLD i PSL. Ale są takie miejsca jak Grójec, gdzie musiałoby przyjechać 40 tys. ludzi, żeby PO zdobyła kolejnego posła, bo akurat tam liczba głosów ułożyła się tak, że starczyło na pełen mandat i nie została żadna nadwyżka na kolejny.

Czyli inżynieria jest ogromna, ale zysk niepewny.

Myślę, że bardziej opłaca się przekonywać mieszkańców Sulejówka, żeby głosowali, niż ewentualnie samemu tam jeździć. Chociaż oczywiście przekonanie dodatkowej osoby, żeby wzięła udział w wyborach i pojechała zagłosować do Sulejówka, jest jeszcze lepszym pomysłem. Każde wybory są inne, w najbliższych wyborach zmieni się układ sił pomiędzy partiami, więc nie da się tego precyzyjnie wyliczyć.

Do tego w dniu wyborów mamy referendum, które może mieć dodatkowy wpływ. PiS spodziewa się, że to partii pomoże.

Tego nie wiemy, bo od miesięcy kolejne pomysły prezentowane przez partię rządzącą jak "lex TVN", "lex Tusk", Polski Ład miały zmienić polską scenę polityczną i pogrążyć opozycję. Nie bardzo to tak wyszło… Stale powtarzam, że wszystkie manipulacje przy prawie wyborczym są jak nunczako. To bardzo groźna broń, tylko łatwiej trafić nią we własną głowę niż przeciwnika.

Patryk Michalski, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Komentarze (1541)