"Tusk rzucił się do rzeki - utopi się?"
Podobno nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki. A jednak… Pan premier tę zasadę zlekceważył, do rzeki rzucił się ponownie i – mam takie wrażenie – wcale się nie utopi. Ta rzeką jest oczywiście tuskowa metoda wyjmowania przed kolejnymi wyborami najbardziej dorodnych kwiatów lewicy. Gdy szliśmy do urn, by wyłonić europarlamentarzystów Donald Tusk puścił oko do Danuty Huebner, Włodzimierza Cimoszewicza i Marka Belki. A SLD mógł się tylko oblizać po utracie swych co smakowitszych kąsków - pisze specjalnie dla Wirtualnej Polski publicysta Wiesław Dębski.
Dzisiaj, na pół roku przed wyborami parlamentarnymi, szef Platformy Obywatelskiej zastosował identyczną metodę, wyciągając z klejnotów SLD klejnot najbardziej świecący. Bartosz Arłukowicz bowiem to poseł nietuzinkowy, z własnym dorobkiem (pediatra onkolog, kawaler Orderu Uśmiechu, gwiazda). Na tle sejmowej szarzyzny niewątpliwie wyróżnia się inteligencją, elegancją i dobrą polszczyzną. Doprawdy trzeba cenić pana premiera, że potrafił kogoś takiego wziąć pod swe skrzydła i jeszcze odpowiednio to sprzedać. Czy zechce zalety swego nowego podopiecznego sensownie wykorzystać, to już zupełnie inna sprawa.
Dostał bowiem pan Bartosz działkę jakby skrojoną dla niego – sprawy społeczne, pomoc dla osób nieradzących sobie z losem – ale przecież uprawianą już przez innych. Tym samym zajmują się panie Fedak i Radziszewska oraz pan Boni. Czy Arłukowicz zdoła się między nich wcisnąć? Czy oni pozwolą mu na to? Mam pewne wątpliwości.
Zdaję sobie bowiem sprawę, że to nie było tak iż Donald Tusk dostrzegł zaniedbania w tym zakresie i postanowił znaleźć kogoś, kto tę zachwaszczoną działkę zacznie uprawiać. Raczej Tusk najpierw zwrócił uwagę na Arłukowicza, skalkulował, że jego pozyskanie poprawi notowania Platformy i zaczął się zastanawiać, co by tu człowiekowi lewicy zaproponować, by zechciał przejść na platformianą stronę mocy.
Niemniej, rozumiem decyzję Arłukowicza. To człowiek, którego rozpiera energia. Dostał szansę robienia tego, czym się interesuje i na czym się zna, załatwiania choćby i pojedynczych ludzkich spraw. A u Napieralskiego po prostu się dusił. W SLD nie potrafiono (nie chciano?) wykorzystać jego możliwości. Szefostwo zamiast dostrzegać w nim (jak Tusk) szansę, wolało postrzegać go jako zagrożenie dla własnej pozycji. Stąd brały się próby ograniczania jego obecności w mediach, korowody z miejscem na listach wyborczych itp. Wiem, że pan Bartosz wiele miesięcy temu zastanawiał się na wstąpieniem do SLD, nie dostrzegł jednak nawet najmniejszego znaku, by go tam specjalnie oczekiwano.
Oczywiście, Arłukowicz podjął decyzję ryzykowną. Już przecież widzimy, jak z ulicy Rozbrat płyną oskarżenia o zdradę. Jak Tomasz Kalita, rzecznik SLD zapewnia, że jego niedawny kolega dał się naciągnąć na rządową limuzynę (panie Tomaszu, czy naprawdę wierzy pan, że to Arłukowicz ma największy w SLD ciąg na rządowe limuzyny? To przecież śmieszne). Pozostaje pytanie, czy lewicowy elektorat – dotychczas bardzo dumny ze swego posła – w te partyjne wrzutki uwierzy? Mam nadzieję, że nie - taki polityk, jak Bartosz Arłukowicz jest w polskim parlamencie potrzebny.
Grzegorz Napieralski jest konsekwentny – powoli wypycha ze swego otoczenia każdego, kto mógłby mu zagrozić, a nawet tylko podważyć jego przekonanie o własnej doskonałości. Odchodzą więc kolejni ludzie – jedni bo nie mają siły, by walczyć, inni bo nie widzą w tej walce sensu. Na pewno jednak zostanie szef partii i jego dwór… I kto wie, czy Napieralski nie znajdzie się w przyszłości w jednym rządzie z… Arłukowiczem. Poruszać się wtedy będą – panie Tomaszu - taką samą rządową limuzyną.
Wiesław Dębski specjalnie dla Wirtualnej Polski