Turcja po zamachach. Jak atak w Ankarze zmieni kraj?
Ponad 100 zabitych i blisko 250 rannych - sobotni podwójny, samobójczy zamach bombowy w Ankarze jest najkrwawszym atakiem w historii współczesnej Turcji. Służby tego kraju podejrzewają, że stało za nim Państwo Islamskie. Ale prokurdyjska opozycja, której wiec był celem ataku, widzi jeszcze jednego winnego: tureckie władze, które nie zapobiegły masakrze. "Erdogan morderca" - skandowano dzień po zamachu, oskarżając tureckiego prezydenta. Jak ostatnia tragedia zmieni Turcję?
Do ataku doszło w sobotę rano przy dworcu kolejowym w Ankarze, gdzie zbierały się tłumy, by wziąć udział w pokojowym proteście przeciwko walkom między turecką armią a prokurdyjskimi bojownikami. W tym samym momencie, krótko po godzinie 10 miejscowego czasu, nastąpiły dwie eksplozje. Według przekazów medialnych były to samobójcze zamachy - najtragiczniejsze w historii kraju. Jak podała prokurdyjska opozycyjna Ludowa Partia Demokratyczna (HDP), to właśnie jej członkowie mieli być głównym celem. Partia poinformowała, że w ataku zginęło 128 osób. To wyższa liczba, niż podawany wcześniej przez tureckie władze bilans 95 zabitych. Około 250 osób zostało też rannych.
W poniedziałek turecki premier Ahmet Davutoglu powiedział, że śledczy próbują zidentyfikować zamachowców i podejrzewają, że atak to dzieło Państwa Islamskiego, choć samo ISIS na razie milczy. Jednocześnie Davutoglu zastrzegł, że nie wykluczono jeszcze możliwych powiązań z Partią Pracujących Kurdystanu i lewicową Rewolucyjną Ludowo Wyzwoleńczą Partią-Front (DHP-C) - obie organizacje są uznawane przez Ankarę za terrorystyczne.
Ale lewicowa i prokurdyjska opozycja, której wiec został zaatakowany, uważa, że główny ciężar winy ponoszą tak naprawdę tureckie władze i policja, bo nie potrafiły zapewnić wystarczających środków bezpieczeństwa protestującym. Oskarżają też policjantów, którzy dotarli na miejsce sobotniego ataku o użycie gazu łzawiącego, gdy rodziny ofiar próbowały pomóc bliskim. - Ten zamach pokazał, jak napięta jest obecnie sytuacja polityczna w Turcji i obawiam się, że dojdzie do eskalacji tego napięcia, które ma miejsce od pewnego czasu w związku z walkami między PKK a armią turecką. Po drugie, jeszcze bardziej spolaryzuje się społeczeństwo tureckie, które już jest podzielone na różnych liniach: Turcy-Kurdowie, sunnici-alewici, środowiska konserwatywne i świeckie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polska dr hab. Adam Szymański, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Ekspert nie chciał spekulować na temat oskarżeń ze strony opozycji, że służby bezpieczeństwa mogły wiedzieć o zbliżającym się ataku. Choć przyznał, że turecka policja wydaje się dużo bardziej skuteczna przy wybranych wydarzeniach. Tak było chociażby podczas pacyfikacji antyrządowych demonstracji w ubiegłym roku. Tymczasem w czasie niedawnego ataku zwolenników AKP (Partii Sprawiedliwości i Rozwoju) na redakcję dziennika "Hurriyet", jak przypomniał Szymański, policja turecka raczej się przyglądała, a nawet robiła sobie zdjęcia z uczestnikami.
Wybory w listopadzie
Mimo tragicznych wydarzeń w Ankarze władze nie zdecydowały się przełożyć wyborów parlamentarnych, które mają się odbyć 1 listopada. To przyspieszone głosowanie, bo poprzednie miało miejsce ledwie cztery miesiące temu. Rządząca od ponad dekady AKP liczyła, że ponownie zdobędzie na tyle dużo stołków, by rządzić samodzielnie, ale w czerwcu okazało się, że musi oddać wiele miejsc na rzecz HDP. Jak więc ostatni krwawy zamach wpłynie na zbliżające się głosowanie?
Według Szymańskiego obie strony mogą przywoływać atak w swojej przedwyborczej retoryce. AKP może nawoływać do głosowania na siebie, twierdząc, że tylko ta partia jako silne ugrupowanie, które wprowadzi system prezydencki, na czym zależy Erdoganowi, będzie mogła zapobiegać podobnym wydarzeniom. - Z drugiej strony opozycja może grać tym, że winny jest rząd i trzeba go zmienić, bo nie dał sobie rady z obecną sytuacją, a co więcej jego polityka doprowadziła do niej - komentuje Szymański.
Politolog podkreśla jednak jeszcze jeden problem, większy niż podziały wyborcze wynikające z zamachu - niestabilną sytuację na południowym-wschodzie Turcji, na terenach kurdyjskich, gdzie m.in. wprowadzono godziny policyjne. - Oprócz tego, jak różne scenariusze odbiją się na poparciu dla AKP czy HDP, trzeba ten zamach wpisywać w szerszy kontekst sytuacji, która ma miejsce w kraju, jak napięcia te wpłyną na możliwość sprawnego i poprawnego przeprowadzenia wyborów - mówi ekspert.
Odpowiedź dla ISIS?
Turcja już latem dołączyła do koalicji państwa zachodnich i arabskich pod wodzą USA przeciwko ISIS i w tym samym czasie wypowiedziała wojnę operującej w Turcji i Iraku PKK. Skupiała się jednak głównie na tym drugim wrogu. Czy po atakach w Ankarze to się zmieni i tureckie siły będą bardziej aktywne w walce przeciw dżihadystom? Zdaniem Szymańskiego, jeśli okaże się, że to faktycznie ISIS stało za zamachem, to Turcja odpowie zwiększając zakres swoich operacji, choćby - jak podkreśla ekspert - ze względu na opinię publiczną. - Ale jest też szereg czynników, które będą hamować te działania - zauważa politolog.
Sytuację dla Ankary komplikuje po pierwsze kwestia kurdyjskich bojowników, którzy choć również walczą z ISIS, są widziani w Turcji jako rosnące w siłę zagrożenie; po drugie Rosja, która coraz aktywniej włącza się w konflikt na Bliskim Wschodzie, ostatnio nawet naruszając turecką przestrzeń powietrzną; po trzecie Ankara może się obawiać, że aktywniejsza walka z ISIS sprowokuje reakcję ze strony dżihadystów.
Ale ostrożność Turcji w walce z ISIS może ją również sporo kosztować. Gdy w lipcu doszło do bombowego ataku w Suruc, o który oskarżono również ISIS, Ankara wolała się skupić na PKK. Niecałe trzy miesiące później ciała zbierane są już w stolicy Turcji.
- W sensie skutków wojna (w Syrii i Iraku) już się przelała (na Turcję). Uchodźcy są ogromnym problemem dla Turcji, a teraz i dla Europy - przyznaje Szymański.
Od reakcji władz Turcji zależy więc, czy przez jej granicę przeleją się również i walki.