Trudnowski: "Opozycja mówi Kaczyńskim. Obchody 4 czerwca z perspektywy patologii transformacji" (Opinia)
Rocznice Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca obchodzimy w tym roku po raz ostatni. W obozie III RP celebrowane są jedynie z przyzwyczajenia i braku alternatywy. Nawet w środowiskach najżarliwszych obrońców transformacji w ostatnich latach de facto przyznano rację diagnozie jej krytyków. Skalę porażki liberałów w budowaniu mitu 4 czerwca dojrzymy, gdy porównamy go z fenomenem Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych".
Okrągły Stół i wybory czerwcowe nie zasługują ani na białą, ani na czarną legendę. Są szare i prozaiczne, jak cała polska polityka – przekonywał niedawno Krzysztof Mazur.
Sukces Prawa i Sprawiedliwości zbudowany jest w dużym stopniu na zanegowaniu "myślenia transformacyjnego" – celnie podsumowywał ostatnie wybory Paweł Musiałek. Na obchody 4 czerwca, którymi od kilku dni żyje część politycznej Polski, warto spojrzeć właśnie w kontekście tych dwóch przenikliwych diagnoz.
Ostatnie takie obchody
W atmosferze budowanej wokół 4 czerwca – kilkudniowych miejsko-społecznych obchodach, oczekiwanym wystąpieniu Donalda Tuska, pogłoskach o ogłoszeniu nowego i rzekomo rewolucyjnego programu Platformy Obywatelskiej czy wreszcie spekulacjach o powołaniu Ruchu 4 Czerwca – widzę więcej przypadku niż wyboru.
Po zabójstwie prezydenta Adamowicza było oczywiste, że Gdańsk co najmniej przez jakiś czas pełnić będzie symboliczną funkcję dla dzisiejszej opozycji. Gdy dorzucimy do tego konflikt wokół finansowania Europejskiego Centrum Solidarności i tradycyjne przywiązanie części obozu liberalnego do Pomorza, mamy wystarczająco dużo, by z niedoskonałej (bo czy naprawdę 4 czerwca powinien kojarzyć nam się ze Stocznią?) korelacji daty i miejsca uczynić symbol.
Zwłaszcza, że termin niespełna 10 dni po wyborach do Parlamentu Europejskiego to znakomity moment na przegrupowanie, cokolwiek by się w nich nie wydarzyło.
Ot, tak się ułożył kalendarz polityczny, że 4 czerwca był dla przeciwników PiS po prostu wygodny. Nie stoi za tym wyborem ani wielka opowieść, ani wiara jego uczestników w to, że na fundamencie częściowo wolnych wyborów da się jeszcze zbudować naprawdę atrakcyjny mit polityczny.
Jeżeli istniały jakieś podstawy do budowania takiego mitu, to przeminęły wraz z polityczną porażką Bronisława Komorowskiego. Paradoksalnie – pamiętajmy, że późniejszy prezydent w 1989 r. zarówno wobec Okrągłego Stołu, jak i wyborów czerwcowych, był sceptyczny.
To jego środowisko polityczne budowane wokół Pałacu Prezydenckiego podejmowało próby zagospodarowania sukcesu pokojowej i udanej transformacji oraz podejmowało próby konstruowania wokół tego "swojej" opowieści. Czynili to w dużo większym stopniu niż główny nurt Platformy Obywatelskiej
O niepowodzeniu tych starań niech zaświadczy prozaiczny fakt. W Gdańsku trwa właśnie "Święto Wolności i Solidarności".
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że w 2013 r. – w szczycie politycznej dominacji prezydenta Komorowskiego i rządów Platformy Obywatelskiej! – Sejm ustanowił 4 czerwca… "Dniem Wolności i Praw Obywatelskich". Niby drobiazg i niewielka różnica, ale przez analogię dość dobrze pokazuje niezdolność do budowania przez liberałów własnej opowieści tożsamościowej.
Zainicjowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Narodowy Dzień Pamięci "Żołnierzy Wyklętych", ostatecznie ustanowiony już przez Bronisława Komorowskiego, stał się dla prawicy potężnym orężem.
Wpierw był przyczynkiem do z roku na rok coraz bardziej masowych obchodów – zarówno społecznych, jak i oficjalnych. Wysyp wydarzeń organizowanych przez oddolne inicjatywy oraz władze państwowe (również za poprzednich rządów!) czy samorządowe łączył jeden dzień i szyld.
Na trwale zakotwiczył się on w polityczno-kulturalnym kalendarzu i przebudował historyczną wyobraźnię nie tylko zadeklarowanej prawicy, ale i wielu nieszufladkujących się politycznie "normalsów". Tymczasem obrońcy transformacji nie potrafią nawet we własnym gronie podtrzymać sztandaru z szyldem, który kilka lat temu ustanowili.
Ataki na PiS rodem z "Gazety Polskiej"
W narracyjnej wojnie wokół transformacji ustrojowej obóz III RP zwyczajnie poniósł porażkę. Na tyle druzgocącą, że nie tylko nie potrafi opowiedzieć atrakcyjnie o roku 1989, ale wręcz – mimowolnie i zapewne nieświadomie – przyznaje rację obozowi koncentrującemu się na transformacyjnych patologiach.
Rzućmy okiem na ostatnie lata i bez oceniania trafności stawianych zarzutów zastanówmy się, czym najzacieklejsi wrogowie formacji Jarosława Kaczyńskiego próbowali PiS pogrążyć, gdy wytaczali najcięższe działa. Jeśli na moment zapomnimy, kogo próbowano nimi zaatakować, zobaczymy, że wszystkie te próby raczej pisowską ocenę III RP ugruntowują, niż z nią polemizują.
Afera KNF. Do urzędnika formalnie niezależnego organu finansowego przychodzi jeden z nielicznych, ale wpływowych i rozpoznawalnych polskich miliarderów, by zabezpieczyć swoje interesy.
Genezy jego błyskotliwej kariery w III RP wielu upatruje w fakcie, że współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa podjął już w wieku osiemnastu lat, by zaledwie dwa lata później przerzucić się na bardziej prestiżową współpracę z wywiadem PRL.
Najwyżsi urzędnicy na telefon postkomunistycznych oligarchów? Brzmi znajomo.
Afera "Srebrnej". Majątek, którego przynależność do środowiska politycznego Prawa i Sprawiedliwości tak dziś oburza krytyków tej partii, ma bardzo konkretną genezę. To rząd Tadeusza Mazowieckiego w ramach politycznego dealu rozdzielał pomiędzy środowiska polityczne komunistyczny majątek Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej "Prasa-Książka-Ruch".
By w całym procederze podziału łupów uczestniczyć, nie wystarczał dostęp do politycznych decydentów, ale trzeba było jeszcze dysponować sporymi dla niedawnych opozycjonistów pieniędzmi. Piękne przypomnienie historii o uwłaszczeniu konkretnych grup na narodowym majątku i naturze biznesowo-politycznych styków początków naszej demokracji, prawda?
Afera "działki Morawieckich". Odrodzone demokratyczne państwo próbuje spłacić "nie swoje" długi i oddać Kościołowi, co należne. Momentalnie powstaje wokół tego patologiczny układ urzędniczo-klerykalno-biznesowy, o którym dowiadujemy się mimochodem, gdy autor dziennikarskiego śledztwa przywołuje jako źródło zeznania Morawieckich w postępowaniu prokuratorskim.
Negatywnym bohaterem "Wyborczej" jest polityk (w chwili dla afery konstytutywnej niedawny radny sejmikowy), który trafia do zarządu należącego do zagranicznego kapitału banku.
Dzięki znakomitym zarobkom w nowym miejscu pracy, ale przede wszystkim koneksjom towarzyskim w różnych wpływowych gremiach (Kościół – polityka – urzędnicy – biznes) jest w stanie zarobić swoje w całym procederze.
Gdy zapomnimy o nazwisku atakowanego, to moglibyśmy spodziewać się takiej opowieści raczej w "Gazecie Polskiej" niż w gazecie Adama Michnika.
Wreszcie – książki Tomasza Piątka. Polska polityka na najwyższym szczeblu – wiceprezes rządzącej partii i minister obrony, a następnie premier i jego bezpośrednie otoczenie – ma podejrzane związki z Rosjanami – światem przestępczym bliskim kremlowskim decydentom i służbom specjalnym.
Genezą tych kontaktów mogą być wątpliwe zachowania w rzekomo bohaterskich czasach opozycji demokratycznej. Co prawda archiwa Instytutu Pamięci Narodowej nic konkretnego nam nie mówią, ale samo to świadczy de facto na niekorzyść oskarżonego.
Wszak najgłębiej zakonspirowani agenci mogli być spokojni o ślady po swojej współpracy. O tych prowadzonych bezpośrednio przez Sowietów zaś – w oczywisty sposób nie dowiedzielibyśmy się nic z papierów nadwiślańskiej bezpieki… Cóż, każda opozycja ma widać swojego Wojciecha Sumlińskiego.
Zramowana transformacja
Autorzy tych materiałów powiedzą, że obnażyli skutecznie hipokryzję Prawa i Sprawiedliwości. Ba, pewnie odczuwają dumę, że zaatakowali olbrzyma jego własną bronią. Problem w tym, że w dłuższej perspektywie to może przynosić małą satysfakcję, ale długoterminowo raczej szkodzi obozowi obrońców III RP.
Amerykański lingwista George Lakoff przed epoką Obamy diagnozował niepowodzenia demokratów jako porażki na polu języka i wyobraźni. Przekonywał, że na przełomie wieków to republikanie poprzez swoje think tanki, tożsamościowe media i skorumpowanych przez wielki biznes naukowców narzucili w Stanach Zjednoczonych język debaty publicznej, przekonując za jego pomocą do swoich wartości wyborców, których realne interesy kazałyby raczej kierować sympatie w stronę lewicy.
Kluczowym pojęciem w opowieści Lakoffa jest "ramowanie" (ang. framing). Chodzi o tworzenie nie tyle kluczowych dla debaty czy kampanii haseł i obietnic, co raczej o określania jej ram, a więc narzucanie tematów dyskusji i sugestywnego sposobu myślenia. Samo ich przyjęcie przez przeciwnika – nawet, jeśli podejmie polemikę! – będzie oznaczało jego porażkę. To definiowanie boiska, na którym ma zostać rozegrany mecz.
Gdy przez ten pryzmat spojrzymy na przywołane próby dyskredytowania polityków PiS, zrozumiemy, dlaczego muszą być zabójcze dla przyszłości jakiejkolwiek success-story polskiej transformacji opowiadanej w szeregach obozu liberalnego. Zaprzęgnięcie przez obrońców III RP diagnoz krytyków transformacji do ataku na obóz polityczny podzielający te diagnozy to znakomity dowód na trafność oceny polskiej rzeczywistości przez Jarosława Kaczyńskiego.
Potężniejszym argumentem na rzecz jego przenikliwości w ocenie patologii transformacji jest chyba tylko fakt, że wiele z nich zna on po prostu z autopsji.