"To ten ojciec, który zostawił dziecko w rozgrzanym samochodzie"
– Brzydziłem się siebie, ale nie miałem odwagi, by popełnić samobójstwo. Ludzie pisali, że nie powinienem mieć dzieci, niektórzy grozili śmiercią. Rozumiałem ich – mówi w rozmowie z WP Magazynem ojciec, który zostawił 3-letniego syna w rozgrzanym samochodzie.
W ubiegłym tygodniu w Szczecinie zmarł 1,5-roczny chłopczyk, pozostawiony przez matkę w aucie. Co kilka dni dochodzi w Polsce do podobnego zdarzenia, tyle że zwykle nie kończy się ono tak tragicznie.
– Wiem, jak na moje słowa zareagują ludzie, ale to może spotkać każdego. Ja nie potrafiłem spojrzeć w lustro – mówi Wirtualnej Polsce Amerykanin Eric Stuyvesant, który w 2015 roku zamknął w samochodzie trzyletniego syna.
Dariusz Faron, WP Magazyn: Nadal ma pan koszmary?
Eric Stuyvesant: Rzadziej niż kiedyś. Wiele razy budziłem się w koszuli mokrej od potu. Krzyczałem: Michael! Biegłem do pokoju syna z myślą, że odkryję kołdrę i zobaczę go martwego. A on spokojnie spał. Mimo to odgarniałem jego włosy i obserwowałem, czy oddycha. Za dnia bałem się spojrzeć w lustro. To nie żadna metafora, naprawdę nie chciałem widzieć własnej twarzy.
Proszę opowiedzieć, co się wydarzyło 10 czerwca 2015 roku.
Cofnę się jeszcze wcześniej. Mieszkamy w Garland, w Teksasie. W 2009 roku wziąłem ślub z Michelle. Miałem czwórkę dzieci z pierwszego małżeństwa, a żona – trójkę. Stworzyliśmy wielką rodzinę. Trudno nam było skonsolidować dom. W 2012 roku urodził się Michael. Nie planowaliśmy go, ale też nie był niechcianym dzieckiem. Stanowił pomost między dwiema rodzinami. Wszystkie dzieci mogły powiedzieć: "Hej, to mój brat!". Dzięki niemu się do siebie zbliżyliśmy.
Dzień 10 czerwca 2015 zaczyna się jak każdy inny. 6:00 – budzik. Ubieramy się, bierzemy prysznic. O 6:45 budzę Michaela. "Jeszcze pięć minut, tatusiu!". Miał wówczas trzy lata. Myję mu zęby i buzię.
Zwykle najpierw zawoziłem synka do opiekunki, a potem żonę do pracy na drugą stronę miasta. W poprzednie dni Michelle spóźniała się na swoją zmianę ze względu na roboty drogowe. Gdyby znów nie dotarła na czas, mogłaby mieć kłopoty.
Tamtego dnia odwracamy więc kolejność – najpierw praca żony, potem opiekunka. Wysiadając z naszego vana, Michelle rzuca do syna: "Możesz się teraz przespać, kochanie". Michael faktycznie zasypia.
A pan rusza do opiekunki.
Nie, włączam w głowie autopilota. Umysł podpowiada, że skoro odwiozłem Michelle, mam wracać do domu. Wykonuję po drodze kilka telefonów związanych z pracą. Około 9:30 wjeżdżam na nasz podjazd. Świeci słońce. Teksański czerwiec jest upalny, ale temperatura dopiero zaczyna rosnąć. Termometr wskazuje dwadzieścia kilka stopni.
Autopilot nadal działa: śniadanie, laptop, praca. I nagle do mnie dociera: minąłem zjazd do opiekunki. Na 1,5 godziny zostawiłem własne dziecko w rozgrzanym samochodzie.
Co się dzieje dalej?
Krzyczę: "Michael!". Wybiegam z domu, szarpię drzwi vana. W głowie myśl: mój syn nie żyje. Zamknięte oczy, twarz zlana potem. Klatka piersiowa lekko się unosi – oddycha! Ale usta są sine, gałki oczne wywrócone. Zmieszany zapach potu, wymiotów i moczu, którymi ubrudzone są spodenki.
Biorę Michaela na ręce, biegniemy pod prysznic. Mam za sobą szkolenia z pierwszej pomocy, więc wiem, że muszę jak najszybciej ochłodzić jego ciało. Niektórzy kładą dziecko na chodniku, ale to błąd. Przecież beton też jest nagrzany.
Zaczynam resuscytację, szepcząc do Michaela. "Po prostu ze mną zostań". Jego ciało drży. W domu są też moi pozostali synowie, nastoletni Philipp i Nicholas. Dzwonią na 911 i do mamy, patrząc, jak ich brat umiera. Później te obrazy będą długo do nich wracać.
Jak długo czekacie na pogotowie?
Kilkanaście minut. Wcześniej zanoszę Michaela do salonu. Puls ledwo wyczuwalny. Ratownicy zdejmują z syna mokre ubranie, przykładają do szyi worek z lodem, przygotowują do transportu. Wchodzę do karetki z lekarzami. Pytam kierowcę:
- Umrze?
- Jest w dobrych rękach. Ale nie wiem, czy przeżyje.
Nie zadaję więcej pytań. Siadam i płaczę. W głowie natłok myśli: Co teraz będzie? Stracimy Michaela? Będzie do końca życia przykuty do łóżka? Jak przetrwamy?
Jedziemy środkowym pasem zakorkowanej autostrady i myślę, że chyba nigdy nie wysiądziemy z samochodu. Tymczasem Michael przestaje oddychać. Mają problem, żeby go zaintubować. Karetka się zatrzymuje, a ratownicy próbują sprawić, by do nas wrócił. Ten scenariusz powtarza się kilka razy. W końcu szpital.
Co dokładnie dzieje się z dzieckiem w nagrzanym samochodzie?
Temperatura ciała bardzo szybko rośnie. U Michaela doszło do rozszerzenia naczyń krwionośnych w mózgu, do którego przestał dochodzić tlen. Wystąpił udar. Lekarze powiedzieli później, że większość takich przypadków kończy się śmiercią. W szpitalu biegali wokół Michaela, a ja zostałem na korytarzu, czekając na Michelle. Kiedy mijały mnie dwie pielęgniarki, usłyszałem ich szept: "To ten ojciec, który zostawił dziecko w samochodzie. Nie wierzę, że to był przypadek".
Rozumiałem je. Sam bym tak o sobie pomyślał. Jednocześnie ich słowa bardzo zabolały.
Jak zareagowała pana żona?
Byłem przekonany, że zdążyła mnie znienawidzić. Że kiedy mnie zobaczy, zwyzywa mnie od morderców. Miałaby rację. Tak się właśnie czułem: jak morderca własnego dziecka. Nie podnosiłem głowy, bałem się spojrzeć jej w oczy. Michelle zareagowała jednak zupełnie inaczej: po prostu mnie przytuliła. Nie potępiła mnie.
Jak lekarze ratowali Michaela?
Został wprowadzony w stan śpiączki, by zmniejszył się obrzęk mózgu. Neurolog powiedział, że musimy się przygotować na najgorsze: "Jeśli przeżyje, raczej nie wróci do stanu sprzed wypadku".
Michelle wpadła w rozpacz, a ja wypierałem słowa lekarza. Powiedziałem, że chcę sam zobaczyć wyniki. Pochyliłem się nad ramieniem doktora, który wskazał sześć szarych stref objętych niedokrwieniem. Jako ojciec nie potrafiłem przyjąć tego do wiadomości. Michael miał mieć problemy z mową, pamięcią, jedzeniem i poruszaniem się.
W pierwszych dniach po wypadku stan był stabilny, ale bardzo ciężki. Lekarze wciąż nie potrafili powiedzieć, czy z tego wyjdzie.
Czuwaliście przy nim?
Przy łóżku mógł spać jeden rodzic, wskazaliśmy Michelle. Pokoje gościnne szpitala były zajęte, więc spałem w sali konferencyjnej. Noce były najgorsze. Nie mogłem zasnąć, a kiedy to się udawało, widziałem mojego syna zamkniętego w samochodzie.
Budzi się. Zaczyna płakać, bo jest mu gorąco. Krzyczy: "Tatusiu! Tatusiu!", ale ja nie odpowiadam [dziecko w takiej sytuacji zazwyczaj nie krzyczy, z powodu udaru cieplnego jest osłabione i senne, następnie traci przytomność - red.]. Otwierałem oczy i długo płakałem.
Kiedy nastąpił przełom w leczeniu?
Po dwóch dniach lekarze powiedzieli, że wybudzenie Michaela ze śpiączki to kwestia kilku godzin. Tyle że mijała ósma godzina i prócz drobnego ruchu dłonią, syn ani drgnął. Wróciły myśli, że już z nim nie porozmawiam.
Czułem, jak w środku narasta rozpacz i złość. Siedzieliśmy przy łóżku Michaela, odtwarzając na telefonie jego ulubione piosenki. Akurat leciał kawałek "Thunderstruck" AC/DC. Gdy trwało jeszcze intro, syn otworzył oczy. A na pierwszych słowach wokalisty Briana Johnsona chwytał już rurkę, która wystawała z jego gardła. Pobiegłem po pielęgniarkę.
Co można powiedzieć synowi, którego właśnie wybudzono ze śpiączki?
"Kocham cię. Nie chciałem cię skrzywdzić".
Radość mieszała się z bólem. Cieszyłem się, że do nas wrócił. Z drugiej strony, chciałem zobaczyć chłopczyka, który kilka dni wcześniej biegał po domu. Michael był energicznym, odważnym dzieciakiem. Błyskawicznie chłonął nowe umiejętności. Jako szkrab trzymał kij baseballowy i próbował odbijać piłkę.
Po wybudzeniu ze śpiączki z tamtego chłopca nic nie zostało. Nie reagował na nasze słowa. Patrzył tępo w ścianę lub okno. Zastanawiałem się, czy mnie rozpoznaje. Bardzo się baliśmy, że do końca życia będzie niepełnosprawny. Nie mogłem sobie z tym poradzić.
Wspomniał pan, że bał się pan spojrzeć w lustro.
Trudno mi o tym mówić. Wypadek zmienił nie tylko Michaela. Moje poczucie własnej wartości spadło do zera. Nie ufałem samemu sobie. Przed narodzinami Michaela opiekowałem się siódemką dzieci i w życiu nie przypuszczałbym, że zapomnę o synu.
Kiedy czytałem w gazetach o tego typu przypadkach, złościłem się na rodziców i krzyczałem: "jak mogli na to pozwolić?" Potem byłem jeszcze bardziej bezwzględny dla samego siebie. Opieka nad dzieckiem to podstawowe zadanie rodzica, a ja całkowicie zawiodłem. Nie udźwignąłem tego. Zachorowałem na depresję.
Jak się objawiała?
Brzydziłem się samego siebie. Byłem w bardzo ciemnym miejscu. Żona wspierała mnie, jak mogła, ale nie potrafiłem wstać. Nocami klęczałem na podłodze i modliłem się, żeby Bóg mi wybaczył.
Nie chciałem żyć, ale nie miałem odwagi, by popełnić samobójstwo. Nie myślałem o pociągnięciu za spust albo skoku z mostu. Jednocześnie nie mogłem uwolnić się od myśli, że nie zasługuję na życie. Chciałem się zniszczyć. Paliłem sześć, siedem cygar dziennie, by jakoś sobie ulżyć.
Michelle miała dość. Mówiła, że przecież musimy robić wszystko, żeby jak najdłużej być przy Michaelu. Pewnej nocy opowiedziałem jej o wszystkim. Przyznałem, że próbuję się skrzywdzić. To był najważniejszy moment w walce o samego siebie. Na przemian płakałem i krzyczałem. Po raz pierwszy poczułem ulgę. Michelle położyła się na moim ramieniu i w końcu zasnęliśmy.
Żona nigdy nie zapytała: jak mogłeś zostawić naszego synka w samochodzie?
Nie mogła tego pojąć. Skontaktowaliśmy się z innymi rodzicami, którzy przeżyli coś podobnego. Zrozumieliśmy, że mieliśmy szczęście, bo wiele przypadków kończyło się śmiercią. Rozmawialiśmy też z fundacją Kids and Cars oraz doktorem Davidem Diamondem, który wyjaśnił, że czasem działamy jak na autopilocie.
Żona nigdy nie dała mi odczuć, że mnie obwinia. Bez niej byłbym stracony. Jestem losowi bardzo wdzięczny, że ją spotkałem.
Jak podnieść się po takim błędzie?
Pracowaliśmy ze specjalistami, którzy zdiagnozowali u mnie zespół stresu pourazowego. Walczyłem z depresją prawie sześć lat. Inni mogą ci pomóc, ale przede wszystkim musisz porozmawiać z samym sobą.
W końcu nadszedł dzień, w którym powiedziałem głośno: "Wybaczam ci, Eric".
Tylko wąskie grono przyjaciół wiedziało, co się tak naprawdę stało. Sprawa nie przedostała się do mediów, więc mogliśmy dochodzić do siebie w ciszy.
Nie poniósł pan konsekwencji prawnych?
Byliśmy przesłuchiwani przez detektywów z Garland i agencję Child Protective Services. Ci pierwsi naciskali, bym przyznał się do winy, co oczywiście zrobiłem. Nie zamierzałem uciekać od odpowiedzialności. Bardzo dokładnie opowiedziałem wydarzenia z tamtego dnia. Zrozumieli, że to był wypadek i nie zamierzałem skrzywdzić syna. Nie zostałem skazany. Pamiętam, jak rozmawiałem w szpitalu z Timem Franeyem, policjantem z sąsiedztwa, który nam towarzyszył. Powiedziałem:
- Gdybym w zamian za uratowanie życia mojego syna musiał przesiedzieć w więzieniu 40 lat, nie wahałbym się ani chwili.
Jaki jest stan Michaela?
Ma dziesięć lat i jest w pełni zdrowy. Spędził w szpitalu 1,5 miesiąca. Wszystkiego musiał się uczyć od nowa - jak zrobić pierwszy krok, jak trzymać łyżkę podczas jedzenia.
Dopiero po ośmiu tygodniach mowa wróciła do normy. W domu uczył się chodzić z pomocą specjalistycznego sprzętu. To był bardzo długi proces. Wiele razy rozmawialiśmy o tym, co się stało. Powiedziałem synowi, że popełniłem wielki błąd.
Wspomniał pan, że potrzebowaliście ciszy. A jednak rok po wypadku udzieliliście kilku wywiadów.
Dziesięć mil od nas rodzina straciła dziecko. Umarło w rozgrzanym samochodzie, a media szybko o tym poinformowały. W internecie rozpętała się burza. Ludzie chcieli dosłownie ukrzyżować ojca, który zapomniał o synu.
Pod wpływem tych komentarzy zdecydowaliśmy z Michelle, że podzieliśmy się naszą historią. Oczywiście nie wszyscy nas rozumieli. Do dziś zdarza się, że ktoś w internecie grozi mi śmiercią. A kiedy autorem jest facet mieszkający blisko ciebie, zaczynasz się zastanawiać, czy naprawdę może zrobić twojej rodzinie krzywdę.
Najwięcej było głosów, że nigdy nie powinienem mieć dzieci. Michelle usunęła konta z mediów społecznościowych, ja po prostu przestałem czytać komentarze. Naprawdę rozumiem złość tych ludzi.
Nie boi się pan, że Michael już zawsze będzie "tym z wypadku"?
Dobrze przemyślałem upublicznienie naszej historii. Wiedziałem, jakie są niebezpieczeństwa. Mam nadzieję, że ludzie skupią się na pozytywnym aspekcie. To, że Michael przeżył, jest czymś nieprawdopodobnym.
Poza tym to historia o przebaczeniu samemu sobie. Chcę uświadamiać, że to naprawdę może się przydarzyć każdemu. Zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników myśli teraz: "Nie, w moim przypadku to niemożliwe".
Rozumiem tę reakcję. Jesteśmy jednak bardzo zabieganym społeczeństwem. Dzisiaj mamy być wielozadaniowi. Próbujemy sprostać każdemu wyzwaniu i w efekcie czasem zapominamy o tym, co najważniejsze.
W Polsce matka zostawiła ostatnio w rozgrzanym samochodzie 1,5-miesięczne dziecko. Chłopca nie udało się uratować.
Michael przeżył, ale chyba wiem, co czuje ta kobieta. Wiem, jak to jest, gdy chciałbyś ukrzyżować samego siebie. Znam ten ból. Wszystkim rodzicom, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, chciałbym powiedzieć jedną rzecz: tylko czas może sprawić, że kiedyś sobie wybaczycie.
To bardzo trudne, ale nie niemożliwe.
***
Dariusz Faron jest dziennikarzem Wirtualnej Polski
Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl