To miasto, które jest podwójne. Joanna Bator: Wałbrzych to lustro© WP.PL | Maciej Stanik

To miasto, które jest podwójne. Joanna Bator: Wałbrzych to lustro

Piotr Barejka

Tutaj wszyscy mają coś po Niemcach, bo zamieszkali w ich domach. Pod ziemią wiją się korytarze, których przeznaczenie pozostaje tajemnicą. - To miasto jest podwójne - opowiada Joanna Bator, wybitna pisarka, która oprowadziła nas po rodzinnym Wałbrzychu.

*Artykuł jest częścią naszego redakcyjnego cyklu JedziemyWPolskę: Nasi reporterzy ruszają w trasę, by lepiej poznać Was i wasze potrzeby. *

Joanna Bator to pochodząca z Wałbrzycha pisarka, laureatka nagrody Nike i autorka wałbrzyskiej trylogii - książek "Piaskowa Góra", "Chmurdalia" i "Ciemno, prawie noc". Z Wirtualną Polską udała się w sentymentalną podróż do swojego rodzinnego miasta.

Piotr Barejka (WP): Nalegała pani, abyśmy najpierw zobaczyli Piaskową Górę, jedną z dzielnic Wałbrzycha.

Joanna Bator: Spędziłam tutaj ważne dwanaście lat życia. Dla mnie Piaskowa Góra, tytuł mojej pierwszej powieści, to piękna metafora. Oznacza ludzi, którzy zostali nawiani do Wałbrzycha jak ziarenka piasku. Przyjeżdżali wtedy z Kresów i reszty zniszczonego przez wojnę kraju.

To słowo-klucz: przyjeżdżali.

W pierwszych powojennych dekadach to było miasto, do którego się przyjeżdżało. Kiedy dorastałam, to było już miejsce, z którego się wyjeżdżało. Bez chęci powrotu w moim przypadku. Kopalnie upadały, zaczął się okres bezrobocia, a jednocześnie upadał komunizm i otwierał się świat. Mnie bardziej kusił świat, niż wyganiało miasto.

Jednak, w pani oczach, Piaskowa Góra przyciągnęła raczej tych, których rzeczywistość rozczarowała.

Pokazuję w tej powieści całą ewolucję. Zaczyna się od wielkiej nadziei, jaką mieli ludzie, którzy tutaj trafili jak Stefan i Jadzia Chmurowie z mojej książki. Od ich poczucia szczęścia, bo mieszkanie w bloku z ciepłą wodą i kuchnią było dla nich ogromnym awansem, wręcz luksusem. Skupiam się na środowisku ludzi ubogich, zurbanizowanych chłopów. Tu nie ma żadnej nostalgii dworkowej.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Wałbrzych to były kopalnie, nadzieja. Mój Stefan Chmura fantazjuje o Edwardzie Gierku, ojcu-górniku. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Później jednak ta nadzieja się kruszy. Pojawia się bezsilność, rozczarowanie, niemoc. Ludzie czują, jak bardzo są nikim w tym systemie. Widzą, że tak naprawdę nikt o nich nie dba.

I tak zapamiętała pani Wałbrzych z młodości?

Nie lubiłam tego miasta jako młoda dziewczyna. W PRL-u zaznałam trochę stabilizacji, trochę względnego dostatku, a potem całkowitego rozpadu i wrzenia. Ale przede wszystkim czułam się zniewolona, chciałam zobaczyć świat. Widziałam, jak to miasto się rozpada. Jak zamykają kopalnie, czyli to, co budowało tożsamość Wałbrzycha. Mężczyźni, którzy wcześniej dumnie kroczyli w pochodach, stali wzdłuż tego pasażu, podpierali ścianę i patrzyli w pustkę, bo stracili wszystko.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Były samobójstwa. Jak wytłumaczyć górnikowi, że jak mu smutno, to powinien iść do lekarza, bo ma depresję? Przecież nie było w ogóle takiego języka, to nie mieściło się w świecie tych ludzi. Dorastałam w takiej atmosferze, jednocześnie czując, że coś się zmienia. Że otwiera się horyzont. Miałam osiemnaście lat i po prostu chciałam stąd wyjechać.

Mieszkała pani w Londynie, Nowym Jorku, Tokio. Kiedy Wałbrzych powrócił?

Po wyjeździe niewiele myślałam o mieście. Do momentu, aż znalazłam się na kontrakcie w Japonii. Miałam wtedy okres kryzysu zawodowego i ta pamięć odżyła. Była ukryta, zawekowana w spiżarni mojego umysłu. Okazało się, że mam skarb pamięci, bardzo dokładnej. Takiej do smaków i zapachów, zmysłowej aury codzienności. Z tego zbudowała się pamięć miasta, z której wysnułam fikcję.

Wałbrzyska aura codzienności… Jaka była?

Czułam bardzo wyraźne pęknięcie tego miasta. Na to, co jest na powierzchni i to, co pod spodem.

Pierwsze sześć lat życia spędziłam w dzielnicy Nowe Miasto. Mieszkałam w poniemieckiej kamienicy, w której małe ponure mieszkanie dostali moi dziadkowie. Przyjechali stosunkowo późno, więc kamienica była skromna i biedna. W środku sprzęty po Niemcach: meble, sztućce.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Tę obecność innych, którzy znikli, czułam bardzo wyraźnie. Intrygowały mnie pozostawione przez nich przedmioty. Czułam z nimi dziwny związek. Kusiły mnie. Jeden z nich ciągle mam, jest nim waza na poncz.

Taka historyczna podwójność, która jest na każdym kroku.

Zawsze doskwierała mi świadomość, że istnieje jeszcze coś pod spodem. Pod rodzinną historią oficjalną - ukryta. Pod świeżą polską historią - niemiecka. Pod Zamkiem Książ tajemnicze korytarze, po których jeździ złoty pociąg. Wszędzie tutaj, pod naszymi stopami, są korytarze kopalni. Teraz zalane wodą.

Oprócz tego tysiące innych, nieodkrytych jeszcze przejść wydłubanych przez Niemców. A gdzieś tam Wunderwaffe, perły Księżnej Daisy i - jak ostatnio słyszałam - zombi naziści. Całe to miasto jest podwójne. Nie można z niego do końca wyjechać.

Niemcy dłubali korytarze, a w pani książkach Niemca wygrzebuje się ze szpary w podłodze. Pani mówi, że to kusiło, a jak odnosili się do tego inni?

Pierwsze pokolenie, które tutaj przyjechało, było politycznie dyscyplinowane w oficjalnej historii powojennej. Mówiono, że ta ziemia im się należy. Niemcy zostali stąd słusznie wygnani i to jest ich zdobycz wojenna. Z Niemcami, którzy byli tutaj wcześniej, trudno było nowym wałbrzyszanom nawiązać jakąkolwiek relację, nawet symboliczną. Musieli uwierzyć, że to niemieckie miasto to teraz ich odzyskana ojczyzna. Próbowali w tę ziemie wrosnąć, zawłaszczyć ten obcy pejzaż, te napisy w gotyku.

Później, drugie pokolenie, to byli ludzie skierowani do przodu. Widzieli przed sobą plany pięcioletnie, dziesięcioletnie, lepszą przyszłość swoich dzieci. Nie oglądali się za siebie.

Dopiero moje pokolenie, czyli trzecie i czwarte na ziemiach odzyskanych, zaczęło grzebać w ziemi. Odbudowywać, nawiązywać relacje z niemiecką przeszłością tego regionu, z jego zapomnianą wielokulturowością.

Z tą przeszłością związana jest też duma miasta, czyli Zamek Książ.

Od dziecka budził moją naprawdę głęboką fascynację. Oczywiście abstrahując od kontekstu historycznego, bo najpierw to były dla mnie tylko bajkowe rekwizyty: zamek, księżna Daisy i jej perły. W tej codziennej szarości, niedostatku, lśniło miejsce jak z innego świata. Miejsce o wstrząsającym pięknie, owiane legendą, ukryte w bukowym lesie.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Zamek od zawsze był dumą mieszkańców miasta. Myślę, że mentalnie został przejęty najszybciej. Należał do czasów, z którymi pierwsi powojenni rozbitkowie przybywający do miasta mieli niewiele wspólnego. Księżniczki, powozy, kapelusze, perły... A tu powojenna bieda i troska o byt, węglowy pył. Zamek przydawał górniczemu miastu niezwykłości i blasku. Aury tajemnicy.

Dlatego łatwiej było przyjąć, że jest nasz?

Był nie do końca realny. Położony wśród lasów na uboczu miasta. Łatwiejszy do symbolicznego zamieszkania niż radykalna niemieckość starej zabudowy Wałbrzycha, która była obca dla przybyszów z Kresów czy - jak w przypadku moich przodków - z Polski centralnej. Zamek, nawet zniszczony po wojnie, w swoim pięknie apelującym do każdego stał się naszym, szlachetnym architektonicznie, wałbrzyskim Disneylandem.

Kolejna książka to kolejny etap w historii miasta. Upada komunizm, a jej bohaterka z wyjeżdża. Wałbrzycha jest tam już bardzo niewiele.

To były lata, które spędziłam pomiędzy Nowym Jorkiem, Londynem, Tokio. Opisuję w „Chmurdalii” mroczny urok młodego kapitalizmu i ruchy ludności po rozpadzie starego porządku. Jest pęd na Zachód i młodzi wyjeżdżają jak moja bohaterka. A na miejscu powstają firmy - Krasnalex, Wujex, Szwagrex... i tak dalej.

Górnicy pozbawieni pracy próbują przetrwać i "przebranżowić się". Części to się nie udaje, ale aktywizują się kobiety. Opowiadano mi wtedy historie o sukcesach w rodzaju "zaczynała od sprzątania jednego niemieckiego domu, a teraz zatrudnia dwadzieścia bab". Ale część ludzi, jak w całej Polsce, kapitalizm zżarł i wypluł na pobocze.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Miała pani jakikolwiek dylemat związany z wyjazdem z miasta?

Było oczywiste, że wyjadę na studia, bo w Wałbrzychu była tylko filia Politechniki Wrocławskiej. Moi rodzice, typowi beneficjenci powojennej emancypacji, mocno wierzyli w wykształcenie, a kariera oznaczała dla nich, że nie wraca się do swojego miasteczka czy wioski. Na zasadzie, że dzieci powinny mieszkać w jeszcze większych miastach, w większych mieszkaniach... Nie podległo to żadnej dyskusji ani namysłowi. Całą młodość licealną czekałam, aż spakuję swój czerwony plecak i wyjadę.

Jeszcze inny Wałbrzych widać w ostatniej książce z trylogii. Tam miasto jest swego rodzaju odbiciem polskiej rzeczywistości. Kotłują się w nim społeczne podziały.

Wszystko, co odczuwałam pisząc „Ciemno, prawie noc” jako groteskowe i totalne skłócenie mojego kraju, zalew hejtu z każdej strony, dzieje się teraz naprawdę. Wałbrzych w tej książce jest tylko lustrem, które stawiam naprzeciwko Polski i patrzę. Dostarcza mi scenografii, bo lubię opisywać miejsca, które poznałam przez skórę, ale w tej książce Wałbrzych to mój kraj w skali mikro.

Jednak na ile to właśnie miasto inspiruje, żeby spojrzeć głębiej?

Myślę, że może ono być metaforą każdego innego miejsca, w którym kiedyś była nadzieja, ale została wystawiona na ciężką próbę. Może być metaforą polskiej duszy, jej przemian i powojennej ewolucji. Takiej ewolucji, w której poczucie utraty i traumy walczy z tym, co jest cechą życia, czyli nadzieją, że jednak może będzie lepiej.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Polską duszę lepiej stąd widać?

Dolny Śląsk zawsze będzie taką rozedrganą rubieżą Polski. Te ziemie są tożsamościowo kruche, bo należą do Polski od tak niedawna. Natomiast z marginesów często o wiele lepiej widać centrum. Z punktu widzenia najdziwniejszej subkultury można zobaczyć to, co się zmienia w centrum kultury. Z małego zapomnianego miasta - Warszawę.

Ale dla mnie, jako pisarki, cały Dolny Śląsk jest przede wszystkim krainą mitu, duchologii, niesamowitości.

Jakie mity w tej ziemi drzemią?

Tego jest całe mnóstwo. To jest kraina, w której życie toczy się dwutorowo. Dla mnie taką historią, która w najlepszy sposób pokazuje, jak działa dolnośląska duchologia, jest złoty pociąg. To jest historia niebywała, która pojawia się cyklicznie, niczym symptom wskazuje na ukryty w nieświadomości problem.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Objawia się wtedy, gdy ktoś zdobędzie już doskonałą mapę. Gdy najnowocześniejszy sprzęt już pociąg namierzył. Jeszcze chwila i ukaże się jego złoty czubeczek. Wokół tego powstaje niesamowita historia. Piszą o tym wszystkie media, zjeżdżają się ludzie, grzebią w ziemi. I nagle pociąg znika.

Wygląda to tak, jakby istniał w nieświadomości tej ziemi jakiś problem, który daje o sobie znać poprzez ten symptom. I - jak mówił Freud - będzie wracał, dopóki się go nie zrozumie i nie wyleczy.

Zastanawiam się, czego to symptom. Historia, która daje o sobie znać?

To zawsze związane jest z przeszłością. Czymś nierozwiązanym, niezrozumianym, niewybaczonym. Nieopisanym - i tu jest zadanie dla mnie jako pisarki.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Skąd właściwie wzięło się to upodobanie do Wałbrzycha?

To jest tak, że nie zawsze pisarz wybiera miejsce. Czasem to miejsce samo wybiera i apeluje, aby o nim pisać. Nic się nie poradzi. Wyszłoby sztucznie, gdybym napisała powieść krakowską. Po prostu wiem, że jest taki kawałek ziemi w Polsce, gdzie dla mnie bije żywe źródło opowieści.

Miłość? Niechęć? Jedno i drugie? Być może. Znów tam wracam w powieści, nad którą teraz pracuję, pt. "Gorzko, gorzko". Można powiedzieć, używając anglojęzycznej kalki, że dziewczyna może wyjechać z Wałbrzycha, ale Wałbrzych z dziewczyny - nigdy.

Ta lokalność mogłaby być ograniczeniem, gdyby nie to, że jednak moje wałbrzyskie powieści są uniwersalne, a czytelnicy w ich przekładach na inne języki odnajdują swoje problemy, swoje losy.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Wałbrzych, czyli korytarze i tajemnice

Tajemnica złotego pociągu, bursztynowej komnaty i żyjącej na zamku księżniczki od lat pobudza wyobraźnię mieszkańców Wałbrzycha. - To jest naturalne - mówi Mateusz Mykytyszyn, znawca wałbrzyskiej historii. - Proszę sobie wyobrazić, że żyje pan w mieście, nad którym góruje zamek. Do tego jest jeszcze podziemne miasto. Wszystkie tunele, kopalnie…

Sam zamek zaczął obrastać w legendy, gdy przejęli go naziści. Rodzinie Hochbergów został odebrany za długi, a wtedy przeszedł w ręce władz niemieckich. Wystawne pomieszczenia miały być reprezentacyjną siedzibą dyplomacji. Apartamenty urządzano dla samego Hitlera i Goeringa, resztę pomieszczeń zajęła organizacja Todt, która zajmowała się budową obiektów wojskowych.

Pod zamkiem zaś drążono korytarze. Ich przeznaczenie do dzisiaj pozostaje zagadką.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

- Teorii jest wiele - opowiada Mateusz Mykytyszyn. - Mówi się o rozległym bunkrze, o podziemnej fabryce, w której miała powstawać cudowna broń, czyli Wunderwaffe. Mówi się także o innym nazistowskim wynalazku, tzw. Glocke, to z kolei miał być dzwon do podróżowania w czasie. Są tacy, którzy twierdzą, że funkcjonowało tam podziemne laboratorium.

Jednak najbardziej prawdopodobna wydaje się być wersja, że labirynt podziemnych korytarzy był… finansowym przekrętem, a same tunele nie miały żadnego znaczenia. - Wykorzystywano darmową siłę roboczą, czyli więźniów. Budowano tunele, za które rozliczano tłuste faktury. Państwo niemieckie chyliło się ku upadkowi i trzeba było wyszarpać tyle pieniędzy, ile się da - mówi Mykytyszyn.

Bo to również ważny fakt z historii podziemnych korytarzy: drążyli je więzniowie filii obozu Gross-Rosen. Ponad 400 z nich zginęło podczas tej morderczej pracy.

Gdzie spoczywa księżna? Tego nie wie nikt

To postać, która zna tutaj każdy. Piękna księżniczka, hojna kobieta, która wyprzedzała swoją epokę. Dbała o ekologię, przejmowała się prawami kobiet, gdy nikogo to nie obchodziło. Na zamku odwiedzali ją wielcy ówczesnego świata.

- Od zawsze księżna Daisy była postacią, o której każdy coś słyszał - przyznaje Mateusz Mykytyszyn. - Tajemnicą jest to, gdzie ją pochowano.

Wiadomo tyle, że spoczywała w mauzoleom Hochbergów. Do czasu, gdy do miasta weszli Rosjanie. Wtedy mauzoleum splądrowano, a sarkofagi otworzono. Również ten, w którym spoczywało ciało księżnej. Okradziono ją ze sznura pereł i obrączki ślubnej.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

- Legenda narodziła się trochę później. Szczątki Daisy zostały przeniesione w bezpieczne miejsce. Wierna służna złożyła je na cmentarzu ewangelickim w miejscowości Szczawienko, dzisiaj jest to dzielnica Wałbrzycha. - opowiada Mykytyszyn.

Jednak cmentarz zlikwidowano, gdy rozpoczęła się budowa trasy szybkiego ruchu. Gdzie przeniesiono księżną? Tego już nie wiadomo Ślad po szczątkach tam się urywa.

- Średnio co pół roku pojawia się w zamku jej potomek, albo pretendent do tego miana - śmieje się Mykytyszyn. - Mamy jednak rzeczywiste relacje z wnukiem Daisy, prawdziwym potomkiem. Podszywających się uzurpatorów jest mnóstwo. Jeden prosił mnie, żebym wyrwał księciu włos, gdy będę z nim na kolacji. Miał posłużyć do badań DNA.

To największa wałbrzyska tajemnica

Jednak jedną z najważniejszych wałbrzyskich tajemnic nie są ukryte skarby ani baśniowa księżniczka. Tajemnica ta jest o wiele bardziej przyziemna, a związana z tym, skąd przywiało ludzi na ziemie odzyskane.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

- Mieszkają tu potomkowie Warszawiaków, Poznaniaków, ludzi z całych Kresów, ale też repatriantów z Francji. Oprócz tego byli nieliczni Niemcy, greccy komuniści, którzy osiedlili się tutaj po wojnie domowej w Grecji - wylicza Mateusz Mykytyszyn.

Kulturowy tygiel jest tu od zawsze, a to wpływa na sposób, w jaki myślą żyjący w nim ludzie. - Odmienne kultury wspaniale się tutaj przenikają. To jest właśnie wałbrzyska tajemnica, czyli jak można bezkonfliktowo ze sobą żyć - kwituje.

#JEDZIEMYWPOLSKĘ
Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (233)