Rok po nawałnicy. Cmentarzysko drzew i ludzkich dusz
Babciu, ja nie chcę umierać - mówi mały chłopczyk, widząc zbierające się na niebie chmury. Panicznie boi się burzy. Rok temu z jego domu w Szynwałdzie, małej wiosce w woj. kujawsko-pomorskim nawałnica, która przetoczyła się przez region, zerwała dach. Maluch do dzisiaj to pamięta. Dorośli starają się wymazać ten wieczór i noc z pamięci. Ale to nie jest takie proste.
Poniedziałek, 6 rano. Wraz z fotografem Michałem pakujemy rzeczy do auta i ruszamy. Cel? Szynwałd, Rytel, Wysoka Zaborska. Miejscowości, sołectwa najbardziej dotknięte nawałnicą, która 11 sierpnia 2017 roku zniszczyła tysiące domostw i położyła dziesiątki tysięcy hektarów lasów. Nawałnicy, która siała spustoszenie w trzech województwach: wielkopolskim, kujawsko-pomorskim i pomorskim.
Wichura zmiotła z powierzchni ziemi 40 tys. hektarów lasu, drugie tyle uszkodziła. Zrywała dachy, linie telefoniczne i energetyczne, przewracała słupy wysokiego napięcia, przyginała je do ziemi, jakby były z plasteliny. Zginęło wówczas 6 osób, w tym dwie harcerki w obozie w Suszku.
Nie chciałam jechać do Suszka. Bo to co się tam wydarzyło, to temat na oddzielną opowieść. Prokuratura wciąż prowadzi śledztwo w sprawie tej tragedii. Los chciał jednak inaczej.
Jak zapałki
Szynwałd. To miało być pierwsze miejsce, które zamierzaliśmy odwiedzić. Po drodze zmieniliśmy jednak plan podróży. Podczas krótkiego postoju, przy kawie, Michał pokazuje mi zdjęcia swoich kolegów po fachu, robione krótko po nawałnicy. Jedno z nich zrobiono w Raciążu.
Grupa chłopców gra w piłkę na boisku. Za nimi widać las. A właściwie to, co z niego zostało. Połamane jak zapałki wielkie sosny, wspierające się jedna o drugą, jak kostki domina.
Decyzja zapada w ułamku sekundy: jedziemy. Michał wklepuje w system GPS w komórce nowy cel podróży.
Dzieci boją się spać na piętrze
Zjeżdżamy z drogi wojewódzkiej nr 25. Bierzemy kurs na Tucholę. Rozglądamy się, szukając śladów nawałnicy. Z drogi niewiele jednak widać. Okaleczone drzewa, rozpadające się drewniane stodoły – nie wiadomo, czy ze starości, czy z powodu wichury. Kilka nowych domów. Dachy z czerwonej blachodachówki na starych chałupach, których mury mogą pamiętać czasy pruskiego zaboru. Nowe plastykowe okna.
Za Tucholą zjeżdżamy z drogi wojewódzkiej. Po obu stronach pola, po horyzont. Wiatr miał się tu gdzie rozpędzić, nabrać mocy. Rozhulać.
Tymczasem niebo nad nami ciemnieje. Wysokie wypiętrzone chmury sprawiają, że krajobraz zmienia się. Jest w nim coś złowieszczego. Myślę o ludziach, z którymi rozmawiałam przed wyjazdem. Opowiadali mi o traumie, która w nich pozostała po nawałnicy. O tym, jak ze strachem patrzą w niebo. Jak każdy silniejszy podmuch wiatru przyprawia ich o dreszcze.
- Wie pani, ja już nie chcę o tym rozmawiać. Chciałabym zapomnieć, a cały czas o tym myślę - mówi mi przed wyjazdem jedna z kobiet, którą chciałam odwiedzić.
- Nie, nie chcę do tego wracać – mówi kolejna. – Dzieci do tej pory nie chcą spać na piętrze, jak tylko deszcz zacznie padać, zbiegają na dół – opowiada kolejna. Pamiętają, jak tej nocy wichura zerwała im dach znad głowy. Jak strugi wody lały się do środka.
Suszek po raz pierwszy
Przed nami Raciąż. Mała wieś położona na zachodnim skraju Borów Tucholskich.
Dopiero po powrocie dowiaduję się, że ma długą historię. Na dodatek niepokojąco splatającą się z miejscem, gdzie podczas nawałnicy doszło do tragedii. W XIII w. miejscowość ta znajdowała się 3,5 km dalej na północny zachód, nad brzegiem jeziora Śpierewnik. To właśnie nad tym jeziorem w sierpniu 2017 roku rozbili obóz harcerze. Obóz nazywany później przez media obozem w Suszku.
Z biegnącej przez wieś głównej drogi, która wiedzie do położonego kilka kilometrów dalej Rytla, w lewo, w ul. Wrzosową. Na jej końcu jest Leśny Stadion. Dzisiaj „Leśny” już tylko z nazwy. Bo lasu nie ma. Pozostały tylko karpy po połamanych przez wichurę sosnach.
Michał jest wyraźnie rozczarowany, ale robi kilka zdjęć. Ja rozglądam się wokół. Tuż za stadionem jest skarpa, poniżej - w polodowcowej dolinie piękne jezioro. To jedno z trzech jezior, które otaczają wieś: Raciąskiego, Rudnicy i Przylonka. Są ze sobą połączone poprzez Raciąską Strugę, która wpada do Brdy. Myślę: to raj dla kajakarzy.
„Murowaną stodołę zmiotło”
Za boiskiem jest ośrodek wczasowy, a raczej to, co z niego pozostało. Kiedyś wypoczywali tu pracownicy bydgoskiej fabryki mebli. Drewniane domki letniskowe stały między wysokimi sosnami. Drzew już nie ma. Pozostał po nich wysoki na kilka metrów stos wyrwanych z ziemi korzeni.
Brama do ośrodka jest otwarta. Wchodzimy. Obiekt wygląda na opustoszały. Drewniane domki nadal stoją. Las, który kiedyś je otaczał, ochronił je przed podmuchami wiatru. Jednak kładące się pod naporem wichury drzewa mocno je uszkodziły. Z daleka dobiega odgłos stukania. Idę w tamtą stronę. Dwóch mężczyzn krząta się przy drewnianej konstrukcji. Trzeci pracuje w domku naprzeciw. – Tam jest kierownik budowy – instruuje mnie z uśmiechem wskazując na mężczyznę siedzącego okrakiem na stropowej belce.
- No, remontujemy powolutku. Tam już kilka zrobiliśmy, już są wczasowicze - mówi pan Janusz. Okazuje się, że "kierownik budowy" jest jednocześnie właścicielem ośrodka. Bydgoska fabryka mebli mu go odsprzedała. - Jak przyjechali po nawałnicy i zobaczyli w jakim jest stanie, to stwierdzili, że nie opłaca się go remontować i sprzedali - opowiada. - Kupiłem, bo chciałem, by tu coś zostało we wsi, by nadal działał. I tak powoli odbudowujemy - dodaje.
Jego dom jest tuż obok. Cudem nie ucierpiał mocno podczas wichury. Tak samo jak dom jego pomocnika. - Ale wie pani, tu niedaleko, całą stodołę zmiotło. Murowaną, nie jakąś drewnianą. Dach poleciał, ściany się rozsypały - opowiada starszy mężczyzna. - To nie mogła być zwykła wichura, mówią ludzie, że wir widzieli - dodaje.
Ludzie zatrzymywali się, robili zdjęcia
Tuż za ośrodkiem, w dolinie jest bar i wypożyczalnia kajaków i rowerów wodnych. Schodzę alejką w dół. Bar jest czynny. Tuż przy pomoście, na brzegu leży kilka kajaków i wyciągnięty na brzeg rower wodny.
- Powietrze tego dnia było gorące, ciężkie. Ale nikt się nie spodziewał tego, co stało się w nocy – opowiada pani Anita, pracownica baru. Mieszka tuż obok, przy ul. Wrzosowej, tej samej, która wiedzie do boiska. Opowiada o serii błyskawic, o niebie, które wręcz płonęło. O wichrze, który huczał za oknem.
Wichura zaczęła się tuż po godz. 22. Trwała około pół godziny, może krócej. - Zgasło światło, domem trzęsło, nie wiedzieliśmy, co się dzieje - opowiada nam kobieta.
Mówi o tym, jak dach zerwał z dachu kawałek poszycia. O tym, jak po suficie na piętrze i ścianach zaczęła spływać woda. O synu, który przerażony prosił o pomoc w ratowaniu upragnionego komputera, kupionego za długo odkładane własne pieniądze.
- Dopiero rano zobaczyłam, co się stało. Zadzwoniłam po straż pożarną, myślałam, że zaraz przyjadą, pomogą mi jakoś zabezpieczyć dach. Nie wiedziałam, że nie mają jak dojechać - opowiada pani Anita. – Nie wiedziałam, że na ich pomoc czekają też setki innych osób – dodaje.
Rok po nawałnicy dach jest już naprawiony, nie widać skutków wichury. W duszy pozostała jednak zadra. – Wie pani, jak już ściągnęli drzewa z dróg i samochody mogły tędy przejeżdżać, ludzie zatrzymywali się przed moim domem, robili sobie zdjęcia – opowiada. – Nikt nie zapytał, czy może w czymś pomóc. A ja nie wiedziałam, co robić – dodaje.
Suszek po raz drugi
Ruszamy dalej. Drogą w kierunku Rytla. Mijamy kolejne miejscowości, pełne okaleczonych drzew i domów pokrytych nowymi dachami.
Jedziemy przez las. Skręcamy w kolejną boczną drogę, i następną. Tu już nie ma asfaltu, pod kołami zgrzytają kamienie i piach. Z nosem w GPS wytyczającym nam drogę do Rytla, a właściwie do drogi na Chojnice, którą zamierzaliśmy dostać się do celu naszej podróży - Szynwałdu, nie zauważamy, że jesteśmy coraz bliżej Suszka. Jak by nas tu coś przyciągało.
Przez okno auta widzimy powalone przez wichurę drzewa. I wysokie na kilka metrów stosy drewna, jeden za drugim.
Zatrzymujemy się. Michał robi zdjęcia, ja idę w górę drogi. Słyszę radio. Może znajdę jakichś ludzi?
Na szczycie wzniesienia droga się rozwidla. W cieniu drzew, tuż przede mną dostrzegam samochód z nadleśnictwa. Pytam gdzie jesteśmy. – W Żukowie, tu jest leśniczówka – Żukowo – mówią. Rozmawiamy chwilę o sprzątaniu bałaganu po wichurze.
Pustynia
- Jeszcze co najmniej rok nam to zajmie - mówi młodszy z leśników. Starszy tłumaczy, że to co widzimy, to nie jest nawet przedsmak tego, co zrobiła na tym terenie wichura. - Musicie pojechać dalej w kierunku szosy, do Rytla - dodaje.
Jedziemy. Już po kilkuset metrach widzimy, o czym mówił leśnik. Trasę wyznaczają nam wysokie na kilka metrów stosy drewna. I rzedniejący las.
Wysokie sosny pochylone do ziemi. Pozbawione wierzchołków nagie pnie oskarżycielsko wskazujące niebo. - Ale to ciągle jeszcze nie to - marudzi Michał, wspominając zdjęcia, które robiono tuż po nawałnicy. Gdzieś w oddali słyszymy ryk pił, jedziemy dalej.
Nagle na drodze pojawia się ciężarówka. Cofamy się do rozwidlenia, ustępujemy jej miejsca. Mija nas wyładowana drewnem.
Kolejny przystanek. Przy harwesterze, który mocuje się z wciąż trzymającymi się kurczowo ziemi powalonymi drzewami. I już widzimy to, co – jak mówił rok temu sołtys Rytla Łukasz Ossowski – wyrwało mieszkającym tu ludziom "serce i duszę".
Przed nami rozciąga się pustynia. Nie ma tu jednak żadnej oazy. Tylko strzelające w górę pojedyncze wysokie sosny. Te, które ocalały. Pustka po jednej i drugiej stronie drogi ciągnąca się po horyzont. Wystające z ziemi korzenie. Nawet one zdają się wskazywać na niebo, jakby chciały powiedzieć: to stamtąd przyszła zagłada.
Stosy pni. Jeden za drugim. Stosy wyciągniętych z ziemi korzeni. Krajobraz po bitwie, jaką las stoczył z żywiołem.
Ruszamy dalej. Milczymy. Brakuje nam słów, by o tym rozmawiać.
Suszek po raz trzeci
Leśna droga, choć to określenie ma się nijak do rzeczywistości, rozwidla się. Widzimy tablicę, która informuje, że w lewo wiedzie trakt do Suszka. Znowu. Zatrzymuje nas strażnik leśny. – Tu nie wolno wjeżdżać, jest zakaz - tłumaczy. Przepraszamy, tłumaczymy, kim jesteśmy i co robimy. – To niebezpieczne, tu pracują ciężkie maszyny, jeżdżą ciężarówki, jest zakaz wstępu - mówi leśnik, ale pozwala nam jechać dalej, do drogi prowadzącej do Rytla. Jakoś przecież musimy stąd wyjechać.
Zatrzymujemy się jeszcze raz, kilkaset metrów od wyjazdu na szosę. Naszą uwagę przyciąga samotne drzewo. Potem dowiemy się, że te drzewa leśnicy zostawili ze względu na ptaki, to takie "odpoczywacze". Mogą na nich przysiąść, wytchnąć chwilę, i lecieć dalej nad tą bezkresną pustynią.
Michał robi zdjęcia. Niebo znów ciemnieje. Jakby chciało pogrozić nam palcem: widzicie, na co mnie stać. Lepiej ze mną nie zadzierajcie.
„Trzymałam okno”
W Szynwałdzie, małej wiosce na pograniczu województwa kujawsko-pomorskiego i pomorskiego, wita nas sołtys Kamila Jabłońska. Energiczna, młoda kobieta zaprasza nas do domu. Pijemy kawę i rozmawiamy o dniu, w którym wichura powaliła nie tylko las.
- Tu każdy to odczuł. W Rytlu nawałnica zniszczyła las, tu zrywała dachy, niszczyła domy – opowiada pani sołtys.
Szynwałd leży w gminie Sośno. To jedna z najbardziej poszkodowanych przez nawałnicę gmin. Liczy około 5 tysięcy mieszkańców. Wichura i towarzysząca jej ulewa zniszczyła 1,5 tysiąca budynków: mieszkalnych i gospodarczych.
- Lubiłam burze, czasem siadałam na tarasie i obserwowałam błyskawice. Tego wieczoru było jednak inaczej. Tu nie było pojedynczych wyładowań, na niebie był jeden wielki łuk – próbuje opisać to, co przeżyła. Mówi o huku wiatru, który zagłuszał wszelkie inne odgłosy. O strachu, który odczuwała. O irracjonalnym trzymaniu okna, które wiatr wtłaczał do środka domu. – Wiem, że to było głupie, mogło skończyć się tragicznie, ale kompletnie nie wiedziałam co robić - opowiada śmiejąc się z własnej bezradności.
Gdy wiatr ustał, wyjrzeli na zewnątrz. - Woda była wszędzie, sięgała kolan – opowiada pani sołtys. - Było ciemno, nie widzieliśmy jeszcze skali zniszczeń - dodała.
Opowiada o powalonych drzewach, uszkodzonych domach i stodołach, wbitych w ziemię dachach. O ludzkich dramatach. O dziewczynce, która potrzebuje urządzenia pomagającego jej oddychać. Urządzenia na prąd, którego nie było w Szynwałdzie przez dwa tygodnie. Mówi o ludzkiej solidarności, o pomocy dziesiątków wolontariuszy. O motocyklistach z Sochaczewa, którzy pomagali sprzątać bałagan, jaki pozostawiła po sobie nawałnica.
- Jestem sołtysem pierwszą kadencję, gdybym wiedziała, z czym będę musiała się zmierzyć, to bym nie kandydowała – mówi nam Kamila Jabłońska.
„Dobry Boże, szczęście, że nikogo nie było w domu”
Pani sołtys zabiera nas w drogę. Do ludzi, którzy do dzisiaj zmagają się ze skutkami wichury. Po drodze mijamy budynki wzniesione od podstaw po nawałnicy, zabudowania pokryte nowymi dachami.
Jedziemy polną drogą do zabudowań pani Beaty. Czeka tam już na nas Marek Kunek, jeden z bohaterów tamtych dni. Stanął na czele społecznego ruchu, który niósł pomoc ofiarom nawałnicy. Teraz jest szefem Fundacji "Zawierucha", która nadal niesie pomoc potrzebującym.
Jego opowieść to temat na książkę. O społecznikach, którzy rzucili pracę i rodzinę, by pomagać innym. Takich ludzi były tu setki, przyjeżdżali z całego kraju, kierowani czymś, co szumnie nazywa się "porywem serca". Zwykłą, prostą, szczerą solidarnością z ludźmi, których niezwykle boleśnie skrzywdził żywioł.
Przed nami dom w budowie, jeszcze bez dachu. Obok budynek gospodarczy. Kiedyś miał piętro, na którym trzymano siano. I dach. Teraz nie ma ani dachu, ani piętra. Wichura porwała je, cisnęła w stojący obok dom.
- Dobry Boże, całe szczęście, że nie było wtedy nikogo w domu - opowiada właścicielka, pani Beata. - Belki, szczątki dachu wpadły przez okno, przecież gdyby tam ktoś był, to aż strach pomyśleć, co mogłoby się stać - dodaje.
Przed nawałnicą w domu mieszkało 6 osób, pani Beata z mężem i czwórką dzieci. Tego dnia byli akurat na imprezie rodzinnej w Sicienku, w miejscowości w pobliżu Bydgoszczy. Dopiero następnego dnia rano rodzina ruszyła w drogę do domu, do Szynwałdu.
- Ale tu nie można było dojechać. Musieliśmy zostawić samochód w Sośnie, dalej szliśmy piechotą - opowiada.
Przyznaje, że nie pierwszy raz przeżyła wichurę. Już kiedyś zerwało jej dach z domu. Spodziewała się więc zniszczeń, widząc co nawałnica zrobiła z innymi domostwami w gminie. Ale kiedy stanęła na drodze, z której widać jej dom, załamała ręce.
„Córka, w ósmym miesiącu ciąży, schodów się trzymała”
W domu nie było także pani Elżbiety, właścicielki kolejnej posesji. Gdy zaczęła się nawałnica była tam tylko jej córka. Młoda kobieta była wówczas w ósmym miesiącu ciąży.
- Domem trzęsło, huczało, Lidka trzymała się schodów, nawet nie wiedziała, że wichura właśnie dach z domu porwała i cisnęła na podwórko - opowiada pani Elżbieta.
Dopiero rano córka zobaczyła, co stało się z domem. Zadzwoniła po pomoc do miejscowych strażaków. – Po chwili oddzwonili i zapytali, czy może jest ktoś w domu z nią, kto mógłby ten dach nakryć, bo oni mają problem z dojazdem – opowiada kobieta. – Córka na to, że jest sama, w sumie dopiero w ósmym miesiącu ciąży, więc co tam, może spróbować wejść na dach i jakąś plandeką, folią go okryć. Strażakowi, który z nią rozmawiał, odebrało mowę. Po chwili powiedział, że postarają się tam jak najszybciej dotrzeć – dodaje.
Dom pani Elżbiety był tak uszkodzony, że nie można było w nim zamieszkać: wichura zmiotła dach, górną kondygnację, uszkodziła fundamenty. Towarzysząca jej ulewa dokonała reszty zniszczenia: na stojących jeszcze ścianach i sufitach pojawił się grzyb. Dom trzeba było wyburzyć.
Rodzina nie miała gdzie mieszkać. Tymczasem na świat przyszedł czwarty członek rodziny. Władze zaoferowały im przyczepę kempingową. - Jak my tam mieliśmy się pomieścić, trzy dorosłe osoby i noworodek? - pyta kobieta.
Pani Elżbieta dostała w końcu od marszałka województwa holenderski domek, w którym zamieszkała z córką, zięciem i niespełna roczną wnuczką. Prawdopodobnie spędzi w nim kolejną zimę. Prace przy domu idą powoli. Brakuje pieniędzy, brakuje rąk do pracy.
O tym, że jej dom także nadaje się tylko do rozbiórki, pani Beata dowiedziała się wiosną. Ekspert współpracujący z fundacją "Zawierucha" stwierdził, że wichura przesunęła na fundamencie całą konstrukcję domu. W każdej chwili mógł się zawalić.
Nie było wyjścia. Dom rozebrano i rozpoczęto budowę. Kiedy się skończy? Nie wiadomo. Jego mieszkańcy już tęsknią za powrotem do własnego gospodarstwa. Na razie jednak mają ten sam problem, co wszyscy: brak pieniędzy i rąk do pracy.
Noc spędzamy w Charzykowach. Zjadamy szybko obiad, który - z racji na porę – jest raczej późną kolacją i idziemy spać. Nie wiem jak Michałowi, ale mnie śniły się miotane przez wiatr sosny. I niebo pełne błyskawic.
Blizny
Rano jedziemy ponownie do Rytla. Na spotkanie z najbardziej znanym sołtysem w Polsce - Łukaszem Ossowskim. Ma dla nas niewiele czasu. Proponuje, że zawiezie nas do Suszka. - Mam zgodę nadleśnictwa na wjazd, muszę tam pojechać, bo przygotowujemy tam małą uroczystość - mówi.
Wsiadamy do jego auta. Ruszamy w objazd. Sołtys pokazuje nam skwer, na którym rosło przed nawałnicą 80 dębów. – Chciałem tu zrobić park linowy - mówi. Na placu zostało tylko jedno stare drzewo. Stoi dumnie niemal pośrodku skweru. Samotne jak sosna, przy drodze do Suszka.
Las, a właściwie to, co z niego zostało jest wokół nas. Rósł pomiędzy domami, które z mozołem odbudowano lub tylko połatano widocznymi z daleka nowymi cegłami, oknami i dachami. Wszędzie widać blizny po nawałnicy.
Te blizny są głębsze niż nam się wydaje. Bo ten las był także źródłem utrzymania dla wielu rodzin. Grzyby, jeżyny, jagody. – Teraz nie można tam nawet wejść, jest ścisły zakaz. Zresztą, wichura zniszczyła nie tylko drzewa, ale również ściółkę. Reszty dopełniła susza – mówi Ossowski.
Mogła nas czekać kolejna katastrofa
- Wybudowanie takiego domu kosztuje 350 tysięcy. Nam dzięki negocjacjom z właścicielem firmy, która go stawiała, temu, że robotnicy pracowali tu po godzinach pracy, udało się postawić go za 150 tysięcy – opowiada Ossowski, wskazując na pokryte czerwoną blachodachówką zabudowania. Snuje opowieść o instalacji do pompy ciepła, którą postanowił zainstalować właściciel firmy, bo skoro stawia "nowy dom, to niech będzie nowoczesny". - Instalacja była, ale trzeba było załatwić pompę ciepła, a to wydatek, na który nie było nas stać. W jednym z programów telewizyjnych poprosiłem widzów, że jeśli ktoś ma taką na strychu, to chętnie przyjmiemy. Po chwili dostałem telefon: "na strychu nie mam, ale mam w piwnicy" - mówi sołtys Rytla.
Mijamy budynki nadleśnictwa. Z nową, pokrytą blachodachówką wiatą. – Poprzednią zmiotła nawałnica, zawaliła się na stojące tam samochody. Tej nie ma ruszyć żadna wichura – opowiada Ossowski.
Mijamy zaporę i hodowlę pstrąga. Tuż po wichurze oba obiekty były zagrożone. Nie było prądu, w kanale Brdy leżały zwalone pnie. – Gdyby szybko ich nie usunięto, po wichurze mogła nas czekać kolejna katastrofa. Rytel, a przynajmniej leżące niżej domy, mogła zalać woda – przypomina.
Znów wjeżdżamy w okaleczony przez wichurę las. Mijamy samochód wywożący stąd pnie drzew. Dojeżdżamy ponownie do chojnickiej szosy i wjeżdżamy w drogę, na której byliśmy poprzedniego dnia. W piaszczysty trakt, który wiedzie do osady Żukowo. Tym razem, na rozjeździe skręcamy w prawo. Do Suszka.
Cmentarzysko drzew
Ossowski pokazuje nam miejsce gdzie stał namiot, w którym odbyła się narada z udziałem ówczesnej premier Beaty Szydło. Miejsce, gdzie zakopał się w błotnistym wówczas gruncie terenowy, wojskowy samochód ówczesnego ministra obrony Antoniego Macierewicza.
Na drodze pracuje forwarder. Wyładowuje z kosza pnie drzewa i układa je w stos. – Jeszcze kilka miesięcy temu takie stosy, cmentarzysko drzew, było po obu stronach drogi. Ten tunel ciągnął się przez prawie cztery kilometry – mówi nasz przewodnik.
- To ciekawe, ale znaleźliśmy tu pod zwalonymi drzewami tylko dwie sarny – opowiada Ossowski. Opowiada o swoim znajomym, myśliwym, który tego dnia obserwował w lesie dziwne sceny. – Zobaczył lisa idącego obok sarny, nie zwracały na siebie uwagi, szły przed siebie, jakby chciały jak najszybciej opuścić to miejsce – mówi.
Duch z lasu
Musimy zjechać z drogi. Sprzęt leśników ma tu pierwszeństwo. Wybieramy więc inną. Pod górę po piaszczystym zboczu. Silnik samochodu ryczy, spod kół leci piach i grad kamieni. Myślę o ludziach, którzy przez wiele godzin przedzierali się przez zwalony las do obozowiska harcerzy. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że wichura zgarnęła tam śmiertelne żniwo.
- To stacja terenowa Uniwersytetu Łódzkiego w Suszku - mówi sołtys Rytla pokazując nam zabudowania po lewej stronie drogi. - Był tu podczas nawałnicy kanclerz uniwersytetu, razem z żoną i dzieckiem. Przyjechali na weekend. Opowiadał mi, że tuż po nawałnicy pojawił się tu młody człowiek, z latarką – czołówką na głowie. Powiedział, że biegł tędy przed nawałnicą, widział światła. Postanowił sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało – opowiada Ossowski. – Do dziś nie wiemy, kim był ten człowiek – dodaje. Pojawił się jak duch i zniknął.
Kamienie
Prosty odcinek piaszczystej drogi. Po lewej miejsce, gdzie kiedyś stał las. Po prawej młodniak, który wichura pozostawiła w prawie nienaruszonym stanie. - To w nim schroniła się część harcerzy - pokazuje Ossowski.
Zatrzymujemy się. Przed nami prosta płyta z szarej kostki. Na niej dwa duże kamienie. Tak mieszkańcy Rytla postanowili upamiętnić Olgę i Joasię. Dwie nastoletnie harcerki, które tu zginęły przygniecione przez walące się drzewa. – Tu stały namioty – pokazuje nam Ossowski. – Teraz szukają winnych tego, co się stało - mówi. – A ja widziałem opiekuna tych harcerzy. Miał połamane obie ręce, którymi zasłaniał te dzieciaki przed walącymi się konarami – opowiada.
Fragmenty namiotów, które rozerwała wichura i walące się na nie drzewa, poskręcana, wyblakła policyjna taśma.
W dolinie, po lewej stronie skraj jeziora Śpierewnik. - Tam schroniła się druga grupa, stali w wodzie i czekali na koniec nawałnicy - relacjonuje sołtys.
Trzy żywioły
Ossowski pokazuje nam altanę pokrytą czerwonym dachem, którą widać z oddali, po drugiej stronie jeziora. – Tam zaszywał się Zbigniew Wodecki. Lubił tu przyjeżdżać, w tej altanie siedział i grał na trąbce – mówi. – Musiał lubić to miejsce, czasem spędzał tu nawet trzy tygodnie. Ludzie, którzy go znali dziwili się temu, bo zazwyczaj nie wytrzymywał nigdzie dłużej niż dwa dni – dodaje.
Wracamy. Pytam się o ludzi, o zniszczone przez wiatr domy. Okazuje się, że dwie rodziny w sołectwie wciąż żyją w holenderskich domkach, kolejna mieszka w domku przy parafii – w organistówce. – Nie wszystko udało się odbudować, to trwa – mówi sołtys.
Nie wszystkie uszkodzenia dało się też od razu dostrzec. Niektóre z nich dały już o sobie znać. Ossowski opowiada o stojącym w domu lesie, który miał pozornie niewielkie uszkodzenia. Kiedy nastała jesień i gospodarz rozpalił w piecu, dom stanął w ogniu. Okazało się, że wichura uszkodziła komin.
Pytam się o inny pożar, w czerwcu. – Tak, spłonęły dwa hektary lasu, a właściwie tego co po nim zostało i przygotowane do wywiezienia drewno. Podejrzewamy, że ktoś wyrzucił niedopałek papierosa – mówi Ossowski. – Na całe szczęście, w 2016 roku przebudowano i wydłużono pas na lotnisku Uboga, tuż obok Rytla. Stacjonują tam teraz na stałe dwa dromadery. Dzięki nim udało się po kilku godzinach ugasić ogień, gdyby nie one mogło dojść do jeszcze większych strat - mówi Ossowski.
Nawałnica wygrała bitwę, ale nie wojnę
Mijamy miejsce, gdzie 11 sierpnia, w rocznicę katastrofy odbędzie się koncert zespołu "Dżem". – To będzie duża impreza, całodniowa, nazwaliśmy ją "Pokonaj nawałnicę". - Zaplanowaliśmy bieg rocznicowy na 11 km, wyścigi rolkarzy, będzie miasteczko Star Wars, występy artystyczne naszych dzieciaków, koncerty orkiestr dętych, będzie można oddać krew. Chcemy podziękować tym wszystkim, którzy pomagali nam rok temu i chcemy znów być razem. Pokazać, że nawałnica być może wygrała bitwę, ale nie wojnę – mówi Ossowski.
Dojeżdżamy do Rytla. Ossowski żegna się z nami, przeprasza, że nie ma dla nas więcej czasu. – Nie tylko jestem sołtysem, również pracuję - mówi z uśmiechem.
Mamy jeszcze kilka godzin czasu do kolejnego spotkania. Ruszamy więc wzdłuż kanału Brdy, by zobaczyć miejsce, o którym mówił nam Ossowski. Nienaruszone przez wichurę, w którym świat wygląda wciąż tak, jak przed 11 sierpnia 2017. Zielony drewniany mostek w miejscowości Uboga. Pięćset metrów od linii połamanych przez wichurę drzew, tych, które wichura zwaliła do kanału i które z mozołem z niego wydobywano przy pomocy wojska, świat wygląda inaczej. Staję na mostku. Dołem płynie leniwie woda, w której odbijają się pochylone nad nią drzewa. – Michał, słyszysz? – wołam szczęśliwa jak dziecko. Po raz pierwszy od wielu godzin słyszę odgłosy lasu, szum liści, skrzyp gałęzi, śpiew ptaków.
„Kijowski stanął przy krajzedze”
Ruszamy do Wysokiej Zaborskiej, miejscowości położonej na północny zachód od Rytla, w gminie Brusy. Mamy tam spotkać się z kobietą, której Fundacja Wolni i Równi z Wrocławia pomaga odbudować dom. – To nie pierwszy dom, który tam odbudowujemy. Mamy ich już na koncie 34 – opowiadał mi przed wyjazdem szef fundacji Ryszard Kirkało. Widziałam zdjęcia z postępu prac przy budowie. Na jednym z nich dostrzegłam byłego szefa KOD Mateusza Kijowskiego, ludzi ze Stowarzyszenia Obywatele Solidarni w Akcji, znanych mi wcześniej z organizacji kontrmiesięcznic smoleńskich i manifestacji przeciwko wprowadzanym przez PiS zmianom w reformie wymiaru sprawiedliwości. – Tak, był tu Kijowski. Myślałem, że będzie pajacował, ale stanął przy krajzedze i ciężko zasuwał – opowiada.
Kirkało mówi wprost, że nie patrzy na partyjne legitymacje i sympatie polityczne. – Pomagają nam nawet chłopcy z ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. Tu liczy się to jak kto pracuje, ile jest w stanie zrobić. Liczy się ich pomoc, umiejętności. Ważna jest ciężka praca, bo tu, w tym rejonie ciężki sprzęt jest bezużyteczny, nawet tam nie dojedzie – tłumaczy.
W Wysokiej Zaborskiej dwa tygodnie po nawałnicy byli też dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Wstrząśnięci tym, co się tam wydarzyło zorganizowali zbiórkę na odbudowę wsi. Udało im się zgromadzić prawie 300 tys. złotych.
O pomoc dla mieszkańców tej miejscowości apelował marszałek województwa pomorskiego Mieczysław Struk. Odpowiedziała na niego prywatna firma budowlana, która postanowiła odbudować dom pani Anny Gostomskiej. Jego mieszkańcy, dziewięcioosobowa rodzina z trójką dzieci, wprowadzili się do niego już w grudniu ubiegłego roku.
Znów jedziemy przez las, prawie nietknięty przez wichurę, która zatoczyła wielki łuk. Jesteśmy poza obrzeżem terenu, który spustoszyła. Wystarczy jednak skręcić na zachód, by znów dostrzec jej pozostałości.
Jesteśmy w Orliku, miejscowości, gdzie na wzgórzu króluje czerwona bryła Klasztoru Sióstr Franciszkanek. Wichura nie oszczędziła i tego miejsca. Połamała drzewa w znajdującym się przy nim parku i na cmentarzu. Siostry same zakasały rękawy i zajęły się porządkowaniem tego terenu.
„Możecie ugrzęznąć w piachu”
Jedziemy w kierunku miejscowości Główczewice. Huraganowy wiatr i towarzysząca mu ulewa również zniszczyły wiele domów, pozbawiła jej mieszkańców często dorobku całego życia. Na budynkach wciąż widać ślady kataklizmu.
Odbieram telefon. To pani Krystyna, do której jedziemy, instruuje nas, którędy jechać. Bo do wsi prowadzą trzy drogi. Jedna z nich, jak mówi, jest niebezpieczna. Martwi się, że możemy nie dojechać, bo rozjechał ją ciężki sprzęt. – Możecie ugrzęznąć w piachu, tamtędy wywożą drewno – martwi się.
Asfaltowa droga skończyła się już kilka kilometrów temu. Teraz nie ma nawet szutrowej nawierzchni. Skręcamy w piaszczystą, kiedyś leśną drogę. Las jednak nadal tu jest. A właściwie pozostałości po nim. Wygląda tak, jakby wichura przeszła tutaj zaledwie kilka dni temu. Tu jeszcze nie dotarli leśnicy i ich ciężki sprzęt. Zdołano jedynie uprzątnąć drogę.
Przed nami malownicza dolina. To Wysoka Zaborska.
Bociany z GPS-em
Pani Krystyna macha do nas z drogi. Przed jej posesją, po drugiej stronie drogi na słupie energetycznym siedzą bez ruchu w gnieździe dwa bociany z otwartymi dziobami. – Chłodzą się – mówi pani Krystyna. – Od lat tu do nas przylatują, myślałam, że w tym roku do nas nie trafią, bo tu wszystko inaczej wygląda, ale chyba mają jakiegoś GPS-a – żartuje.
Za płotem kontener, przy nim pryzma piasku, dalej wyłaniające się dopiero z ziemi mury domu. Przed palącym słońcem chronimy się pod dachem dobudówki, przytulonej do budyneczku, gdzie kiedyś trzymano zwierzęta. Pani Krystyna woła męża i Rafała, młodego człowieka z Fundacji Wolni i Równi, który pomaga przy budowie domu. Martwi się, że za długo pracują w palącym słońcu. – Przecież to można udaru dostać – mówi.
Częstuje nas kompotem z porzeczek, robi kawę. Siadamy przy drewnianych ławach. Pytam o to, co wydarzyło się rok temu. – To było około jedenastej – mówi pan Stanisław, mąż pani Krystyny. – Z pracy wróciłem, wykąpałem się i tam, na południu zobaczyłem błyskawice. Ale wie pani, to nie były normalne błyskawice. To było tak, jakby niebo się paliło – tłumaczy.
- Schroniliśmy się w domu. A domem zaczęło trząść. Za oknem huk, tylko huk. Nie było nic słychać. Czułam, jakby nas z domem ten wiatr unosił, myślałam, że nas razem z nim porwie - opowiada pani Krystyna. - Uklękłam i zaczęłam się modlić.
- Dopiero rano zobaczyliśmy, co się stało – mówi pan Stanisław. Mówi o starej lipie przy drodze, której pień ciężko było objąć, a którą wiatr złamał jak patyczek. O starej brzozie, która pamiętała czasy, gdy ten dom budowano. O lesie, który widać było z podwórka, a którego już nie ma. Teraz czuję, co miał na myśli sołtys Rytla, gdy mówił że nawałnica "wyrwała tym ludziom serca i dusze".
A dom? Wichura uszkodziła dach i część szczytu budynku. Tak przynajmniej sądzono na początku. – Inni więcej stracili, na przykład rodzina obok, wichura im cały dach zerwała. A tam dziewięć osób, małe dzieci – opowiada pani Krystyna, mówiąc o rodzinie Gostomskich. – Im było gorzej, nie mieli gdzie się schronić – dodaje.
"Przynajmniej jedzenia nam nie zabraknie"
- Szykowałyśmy się na weekend na festyn. Upiekłyśmy ciasta, zrobiłyśmy wiele przysmaków. Pocieszałam się z sąsiadkami, że przynajmniej jedzenia nam nie zabraknie – mówi z uśmiechem.
Pierwsza pomoc dotarła do tej odległej od drogi wsi dopiero po trzech dniach. Potem było szacowanie strat, łatanie tego, co dało się załatać.
- Pomogli nam, gdyby nie oni, nie wiem, co by z nami było – mówi pan Stanisław wskazując na Rafała. – Taka bezradność człowieka bierze, nawet nie wiadomo do kogo się zwrócić – mówi.
- Pokryliśmy dach papą, spięliśmy pasami więźbę dachową, bo zauważyliśmy, że jedna z belek jest uszkodzona. Baliśmy się, że silniejszy wiatr może go porwać. Mieliśmy nowy dach położyć na wiosnę – wtrąca się Rafał.
- No i wtedy okazało się, że dom cały trzeba rozebrać – mówi pan Stanisław. A w jego oczach pojawiają się łzy, które próbuje powstrzymać. Ale nie daje rady. – Zły byłem, ja tu całe życie spędziłem. Ale dobrze się stało, bo jak teraz myślę, co by było, gdybyśmy zaczęli nowe belki betonem zalewać, to tu do tragedii mogło dojść – mówi.
Przy rozbieraniu dachu okazało się, że uszkodzona belka spinała całą konstrukcję domu. I nie tylko ona była uszkodzona, uszkodzona była również ściana szczytowa budynku. Tu już nie było co łatać. Trzeba było wyburzyć budynek i postawić go od nowa.
- I tak budujemy – mówi pani Krystyna.
Niestety, prace idą powoli. Brakuje pieniędzy, a bez nich nie można kupić materiałów. Rodzinie stara się pomóc Fundacja Wolni i Równi z Wrocławia, organizowana jest zbiórka pieniędzy. Ale rok po nawałnicy ofiarność ludzi jest już o wiele mniejsza.
Małżeństwo mieszka więc w przyczepie. I jeśli nic się nie zmieni, spędzą w niej zimę. – Mąż pracuje w ochronie, za najniższą krajową. Ja też grosze zarabiam – mówi pani Krystyna. – Skąd brać na budowę nowego domu? To co dostaliśmy od gminy nie wystarczy – dodaje. Wspomina o tym, jak po nawałnicy zdrożały materiały budowlane. Że zwykły pustak kosztował kiedyś 8 złotych, teraz ponad 10 zł.
- Przedtem o tej porze roku można było iść do lasu, na jagody, grzyby. Człowiek mógł dorobić. Teraz nie ma gdzie iść. Jest zakaz wstępu, 500 zł można zapłacić mandatu. A i susza taka, że nic nie rośnie – opowiada.
Żegnamy się. – Tylko jak przejedziecie, zadzwońcie – mówi do nas jeszcze na pożegnanie pani Krystyna, martwiąc się, że utkniemy w piachu.
Połamane drzewa i stosy drewna i korzeni, które mijamy po drodze, już nie robią na nas wrażenia. Myślimy o serdeczności i wielkim sercu pani Krystyny i jej męża, którzy dopiero tydzień po nawałnicy zaczęli sprzątać własne obejście. Bo wcześniej pomagali innym. O panu Stanisławie, który dzielił się chlebem z dzikimi zwierzętami, które uciekły z lasu. O tym, że zostawiamy ich tam, przy wielkiej dziurze w ziemi, z której kiedyś może wyrośnie ich dom.
Dla lasu czas płynie powoli. Rośnie czterdzieści, sto, dwieście lat. Pani Krystyna i pan Janusz tyle czasu nie mają.
__
JEDZIEMYWPOLSKĘ
Artykuł jest częścią naszego redakcyjnego cyklu JedziemyWPolskę, w którym pokazujemy Polskę z perspektywy mniejszych miast i miasteczek. Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy #dziejesie.