Ten reportaż długo nie mógł być wydrukowany. Na swój czas czekał w bańkach na mleko
Listonosz w warszawskim getcie. Widział wszystko, wchodził do wszystkich. Pisał reportaże, choć wiedział, że jeszcze długo nie będą mogły być wydrukowane. A może nawet nigdy. Zamiast do drukarni – wędrowały do baniek na mleko, które zakopano na terenie getta. Odnaleziono je w 1950 roku.
„Żydowski pocztowiec? Ej, a żeby mi pan tak zdrów był. – tak zaczął opis swojej pracy w reportażu „Żydowski listonosz”. - Widzicie, Żydzi, szczęśliwie mamy już żydowskiego pocztowca, a jakże, jak w Palestynie”. […]. Ta posada budziła zazdrość wielu Żydów. Tysiące mężczyzn i kobiet patrzyło na żydowskiego listonosza jak na wybrańca, szczęśliwca, któremu sprzyjał los. […]”.
Najbardziej wyczekiwano w getcie listów z Rosji. Żydzi, którzy uciekli do Rosji, dopóki nie wybuchła wojna radziecko-niemiecka, wysyłali do getta paczki z jedzeniem. Przed nadejściem paczki, najczęściej nadawca wysyłał list i pisał, że paczkę wysyła. „List z Rosji, list z Rosji – to było najpiękniejsze marzenie tych wycieńczonych ludzi, ich słodka nadzieja, ostatnie pocieszenie”.
Niestety, największym problemem była opłata za list. Znaczek pocztowy nie pokrywał kosztów doręczenia, więc listonosz pobierał 20 groszy za list krajowy i 30 za zagraniczny. „Serdeczny stosunek do żydowskiego listonosza powoli chłódł. Nie z winy listonosza” - zanotował. Osiemdziesiąt procent adresatów nie miało nawet dwudziestu groszy, żeby zapłacić za list. Biegali do wszystkich sąsiadów, ale często zdarzało się, że cały dom nie miał pożyczyć. W mieszkaniach listonosz spotykał najczęściej matki, które leżały w łóżkach razem z dwojgiem, trojgiem dzieci. Pod czerwonymi pierzynami, bo nie miały kilku gorszy na kawałek mydła, żeby uprać powłoki”.
Największą męczarnią i dla listonosza, i adresatów było pukanie do drzwi wieczorem. Listy nie mogły przecież czekać, kiedy robiło się późno. Żydzi z powodu rewizji i prześladowań drżeli nawet, kiedy pukano do nich w dzień. „Zanim zaryzykowali i zapytali >kto tam?<, a potem otrzymali odpowiedź, byli półżywi”.
Perec Opoczyński podkreślał w swoim tekście, że żydowski listonosz nie jest przecież nikim innym niż Żydem i dzieli los pozostałych. Przeżył wielką akcję deportacyjną w lipcu 1942 r., zginął prawdopodobnie schwytany w obławie w styczniu 1943 r., bo wtedy kończą się zapisy w jego pamiętniku. Tworzyć zaczął (po hebrajsku) w dwunastym roku życia. Urodził się w Lutomiersku, był synem chasyda. Skończył postępową uczelnię talmudyczną w Kosowie na Litwie, gdzie uczył się polskiego i rosyjskiego. Była to nowoczesna edukacja i okrzyknięto go w miasteczku odstępcą od wiary. Usiłował być nauczycielem i szewcem. W 1926 r. zaczął pracę w łódzkiej gazecie „Lodżer Tageblat”, jego poezje drukowało awangardowe pismo „Jung Jidisz”. W 1935 r. przeniósł się do Warszawy i zaczął pracę w organie partii Poalej Syjon Prawica, „Dos Wort”.
Kiedy wybuchła wojna, stracił dziennikarską pensję. Prawdopodobnie pracę listonosza otrzymał dzięki Ojneg Szabes (Radość Soboty – od sobotnich spotkań) czyli konspiracyjnego Archiwum getta.
Jego inicjatorem był historyk, dr Emanuel Ringelblum. Grupa kilkunastu osób zbierała i opracowała szeroko pojętą dokumentację losów Żydów pod okupacją niemiecką. Materiały zbierali nowoczesną metodą: relacje i opracowania spisywano, opierając się na wcześniej przygotowanych przez zespół ankietach. Dbano, aby gromadzony materiał ukazywał pełny i obiektywny obraz rzeczywistości, ze wszystkimi faktami i szczegółami. Do Archiwum włączano też dokumenty oryginalne lub ich szczegółowe odpisy. Zbierano akta oficjalne, ale i prasę, ulotki, bilety, zaproszenia, korespondencję nadchodzącą do getta itp. Przyjmowano dzienniki i pamiętniki. Działalność Ojneg Szabes była całkowicie tajna. Mieszkańcy getta nic o niej nie wiedzieli. W 1942 r. trzej współpracownicy Ringelbluma zakopali pierwszą część Archiwum (10 blaszanych skrzynek) w piwnicy przy ulicy Nowolipki 68. W tym samym miejscu w dwóch bańkach po mleku ukryto na początku lutego 1943 r. kolejną partię archiwaliów. Znalazły się w niej reportaże Opoczyńskiego.
Reportaże Pereca Opoczyńskiego powstały w jidysz. Uznałem jednak, że włączę je do antologii polskiego reportażu XX wieku „100/XX”., dotyczą bowiem naszej wspólnej przeszłości i opowiadają o ludziach, którzy tworzyli historię Polski. I reporter, i bohaterowie mieszkali w Warszawie.
Do tego Perec Opoczyński dał przykład, że reporter to powołanie i charakter. Można pozostawać reporterem, mimo że nie drukuje się swoich reportaży. I wie się, że zostaną zakopane w ziemi.
Perec Opoczyński, Reportaże z warszawskiego
getta, przekład, redakcja naukowa i wprowadzenie
M. Polit, Warszawa 2009, s. 145–161, 185–200
Szmugiel
Uliczka Koźla
Mur getta odciął Franciszkańską tuż przy Koźlej. [Z daleka] tego nie widać (teksty dopisane w nawiasach kwadratowych wynikają ze złego stanu i niekompletności oryginalnego tekstu – przyp. red.). Jak to jest, wyjaśnia się zupełnie, kiedy się staje u wlotu uliczki, bo jest ona wąska i mała z dziwnymi staromodnymi […] i wiekowymi budynkami, podwóreczkami, zakamuflowanymi wejściami i chwiejącymi się schodami. Tylko tu i ówdzie między starodawnymi domkami strzela w górę pięciopiętrowa wąska budowla z mnóstwem okien. Znak, że wcześniej były tu mieszkanka dla robotników, rzemieślników i ulicznych handlarzy. […]
Wózki z zieleniną i owocami oraz kramy z jedzeniem otaczają tu ciasno każdy dom. Spożywcze kramy są małe. Na ławeczce czy stoliku kładzie Żydówka kilka dwu-, trzykilogramowych torebek z mąką: kukurydzianą, razówką i „bonową” (to mąka, którą piekarze otrzymują od władzy okupacyjnej, żeby piec kontyngentowy chleb) lub kaszą: jagłami i pęczakiem. Innych produktów, jak fasoli, mąki pszennej albo suszonych [owoców?] zazwyczaj na stołach nie widać, to się kupuje w sklepach. Ceny są tu, rozumie się, trochę niższe niż na innych ulicach – w końcu to uliczka Koźla! Jednak dla większości warszawskich Żydów, których getto zostawiło z pustymi rękoma, odbierając im źródło utrzymania, a oferując [w zamian] tylko jedno – wyprzedawanie po trochu ubrań i sprzętów domowych na Wołówce, jest tu wystarczająco drogo.
Budki, stragany i wózki zatarasowały ulicę. Każdą budkę oblegają nie tyle klienci, ile ci, którzy chcą coś kupić i nie mają za co. Ruch jest duży, ale nabywane ilości znikome.
Żydówka, która może kupić cały kilogram kartofli, buraków czy marchwi, jest rzadkością. Bierze się po dziesięć deko, jeśli nie mniej. Ćwierć kilo jest już [zbytkiem]; kupuje się jedno jedyne jabłuszko, a ten, co prosi o ćwierć kilo, jest już „wzorcowym” klientem czy klientką. [Wielu] przychodzi tylko spytać, o ile dziś zdrożało, czy drożyzna się utrzymuje; przełyka się ślinę i odchodzi z boleśnie palącym wstydem, że się nie ma. Perec Opoczyński
[…] Riksza jest dla uliczki Koźlej wielkim wsparciem, i to nie dlatego że nie ma żadnych dorożek i wozów, bo Niemcy zarekwirowali konie żydowskim woźnicom – to nie byłby jeszcze taki problem. Słowo daję, warszawski żydowski tragarz poniesie na plecach dobry worek mąki, ale co z tego, jak nie wolno tego robić oficjalnie, bo oko agenta czuwa? Z rikszą to jednak co innego. Transport nią Żydzi doprowadzili do takiej perfekcji, o jakiej Chińczykom się nawet nie śniło: za siedzeniem jest wolna przestrzeń, można tam władować kilka toreb mąki i jak gdyby nigdy nic usadowić się nad nimi na pluszowym siedzeniu: ot tak, jadę sobie ulicą…
Ale nie wszyscy, którzy [biorą] jedzenie z Koźlej, jeżdżą rikszą, większość idzie piechotą, i właśnie ci, którzy są podporą tej ulicy, owi pośrednicy i ich pomocnicy, ci kurierzy nie mogą sobie pozwolić na riksze, ich rikszą są [własne] plecy, na które nierzadko ładują po trzy, cztery wory mąki, kaszy i innych produktów naraz. Worek ma zwykle piętnaście kilo i w drogę. […]
Szmugiel nocą
Nocny przerzut zaopatrywał kramy szmuglerów we wszystkie dobra. W zieleninę i owoce, w produkty spożywcze i mięso, drób, miód i czego tylko dusza zapragnie, nawet i w kieliszek czegoś dobrego. Rano miasto potrzebuje jeść, „kurierzy” muszą mieć robotę.
W letni dzień już o piątej rano można zobaczyć, jak taszczą torby z jedzeniem albo ciągną worki z kartoflami i niosą bańki z mlekiem.
Ci ludzie mają świeże twarze wymyte porankiem, rozświetlone zapałem do pracy. Jedzą do syta i mają ten pewny krok, poczucie siły – w tłumie spuchniętych nóg.
Nocny szmugiel […] w ciągu kilku godzin nie może zapewnić gettu wszystkiego, czego ono potrzebuje. Szczególnie latem, kiedy szmugler nigdy nie dostaje zamówionych towarów o ustalonej godzinie. Jeśli go zapytacie, czy będzie miał później taki i taki towar, zawsze wam odpowie: nie wiem, jeśli przerzucą – będzie. Wszystko zależy od tego, kiedy tamci dostarczą.
W nocy szmugluje się przez dachy domów, wąskie dziury i nawet przez sam mur getta. Jednym słowem – jak tylko się da. W dzień natomiast szmugiel odbywa się w znacznie prostszy sposób, choć nie bez forteli i sprytnych pomysłów, żydowski łeb… […]
Kilka domów na Koźlej oznaczonych parzystymi numerami zamieszkiwali chrześcijanie. Wejścia i bramy od strony Koźlej zamurowano. Chrześcijanie wchodzili do budynków od drugiej strony, od ulicy Freta, która się znajdowała poza gettem. Okna niektórych tylko mieszkań wychodziły na Koźlą. Było to błogosławieństwo nie tylko dla owych kilkorga gojów zajmujących te lokale, ale i dla Żydów, i to nie tylko z uliczki Koźlej – tamtejszych szmuglerów, ale i dla Żydów z całej Warszawy. Bo o ile szmugiel jest w swej istocie rzeczą niegodziwą, pętlą zaciągniętą na gardle spuchniętego i obrzmiałego konsumenta, o tyle w strasznych warunkach więzienia, w którym warszawskich Żydów zamknęły mury getta, jest on jedynym ratunkiem dla pozostających przy życiu i kto wie, czy nie trzeba będzie kiedyś postawić szmuglerowi pomnika za jego narażanie się, bo, spoglądając na to z perspektywy, uratował w ten sposób dużą część warszawskich Żydów od głodowej śmierci.
Zakratowane okna
Okna chrześcijańskich mieszkań były zakratowane. Na pierwszy rzut oka niby po to, by oddzielić gojskie mieszkania od żydowskiej ulicy. Jednak w istocie te kraty doskonale nadawały się do prowadzenia szmuglu. Od środka, tuż przy kratach, wstawiał goj rodzaj drewnianej rynny, jakie się widzi we młynach. […] kiedy goj sypał do środka worek zboża, wpadało ono prosto do worka, który trzymał żydowski szmugler z uliczki Koźlej. Raz, dwa, worek był pełny i Meir Bomke, wysoki i pleczysty jak tur tragarz, zarzucał sobie worek na plecy, jakby to było piórko, i znikał z nim, niosąc go tam, gdzie trzeba.
W ten sam sposób przerzucało się kaszę, proso, drobny cukier kryształowy […] i inne produkty. Tylko mąkę szmuglowało się w papierowych torbach i, rozumie się, nie przez okno na parterze, ale przez okna wyższych pięter. Chrześcijański szmugler spuszczał na ulicę sznurek, szmugler żydowski przywiązywał do niego papierowe torby, goj wciągał sznurek i napełniał torby mąką, a potem je spuszczał. [Zaraz] chwytali i uprzątali je szmuglerzy. Aby nie poprzecinać sobie rąk, goj zakładał parę grubych watowanych rękawiczek, przez które przesuwał się sznurek.
Kiedy nadchodził czas spuszczania towaru, okna parteru były oblężone. […] Ale kupować u nich towar mogli tylko ci, którym szmuglerzy przyznali do tego prawo. Nierzadko słyszało się, jak pod gojskim oknem jeden szmugler wykłóca się z drugim:
– Jankiele, ty parchu, a niech cię! Już więcej nie podejdziesz pod okno. Ręczę za to […], już ja cię załatwię […]!
– Meir, rusz się, koniec z tym, szybciej, zobacz tylko, jak on się miga!
– Mendl, zobacz, a żeby was, co stoicie […], weźcie to […] do hali!
[…] Wyrywa się sobie z rąk, szybko uprząta się szmugiel. Napór, ciągnięcie, rwanie i towar jest już upchnięty w półuśpionych, ciemnych sklepach średniowiecznego […] na uliczce Koźlej. Kobiety z szerokimi plecami, czerwonymi policzkami, spracowanymi dłońmi […] mrugają nerwowo oczami, cały czas rzucają [spojrzenia] w [kierunku wylotu] uliczki, w stronę Franciszkańskiej, [sprawdzając], czy ktoś nie idzie, nie jedzie, i nagle powietrze przecina ochrypły, ostrzegawczy krzyk:
– Pejsach…
„Pejsach!” – okrzyk daje się słyszeć ze wszystkich stron i zamykają się, zatrzaskują drzwi. Część szmuglerów zostaje w środku, inni wychodzą pilnować na zewnątrz, stoją podparci przed sklepem, niby tak sobie, jakby nie mając nic do roboty. Goje na górze szybko wciągają sznurki i na uliczce Koźlej robi się cicho, […] szmuglerski młyn się zatrzymał.
Bo jest pejsach. Przyszedł jakiś goj z teczką. Nie wiadomo, kto to jest, ale być może to tajny agent i dlatego się czeka. I kiedy w tym niecierpliwym czekaniu goj ośmiela się znów spuścić sznurek, krzycząc do stojących na dole Żydów: „Nie ma już pejsacha” – z pogardliwą miną doświadczonych posyła mu się na górę ostrzeżenie: „Czekaj, pejsach jeszcze się kręci”.
O siódmej – gdzie indziej o wiele wcześniej – dostarczają goje na Koźlą mleko. W mieszkaniach na parterze przystawiają do okien wielkie blaszane bańki o określonej pojemności. Przez kraty wypuszczają grubą rurę aparatu zaopatrzonego w szklaną miarkę – jedno przekręcenie kurka – i leje się biały strumień tłustego mleka, które roznosząc wokół zapach obory, szybko napełnia [podstawiane pojemniki]. W jeszcze szybszym tempie mleko trafia spod okna do sklepów, gdzie żydowskie mleczarki i żydowscy mleczarze czekają już ze swoimi kankami, żeby je roznieść po mieszkaniach.
Berl Kieliszek
Żydowscy szmuglerzy, odbiorcy mleka, są zaopatrzeni w probierze, wskazujące, czy mleko jest prawdziwe, niefałszowane, ale to tylko na ich użytek. O to, by klienci nie zostali oszukani, mało się lękają, wprost przeciwnie, dają sobie z tym radę, bo, słuchaj, nie idzie przecież o uczciwość, tu idzie o zarobek… O tłuste udko, gęsi pipek, kieliszeczek, który taki Żyd jak reb Berl musi wychylić. Tak więc ów Berl przygotowuje u siebie w domu bańki w taki sposób, że wlewa do nich tyle a tyle litrów wody zmieszanej z jakąś białą pianą, taki ma zwyczaj. [A kiedy] do okna podchodzi Żydówka i chce, dla większej swej pewności, kupić właśnie to lejące się prosto z gojskiej rury mleko, Berl żąda sześciu złotych. Jednak ledwo Żydówka zastanowi się chwilę, a rura napełni tymczasem jego bańkę, Berl mówi:
– Może pani kupić już za pięć złotych…
Rachunek jest zupełnie prosty…
Właściwie wyprzedzamy trochę wydarzenia. Praca, czy lepiej: szmugiel, nie zaczyna się od mleka, ale od zieleniny. Bo nie wszyscy mogą kupić chleb, jednakże burak, kartofel i marchew to w czasie wojny pożądany produkt.
U Szlomy Jopka, niskiego Żyda o okrągłych, czerwonych jak świąteczne jabłuszko policzkach i o dłoniach wsuniętych w kieszenie spodni, idzie o świcie sprzedaż szmuglowanych kartofli, zieleniny, a także jaj. [Jest i] tłuste masło, miód, a czasem nawet słonina z trefnej świni. Jego żona Rojza, szerokozada Żydówka z mięsistymi ustami i upierścienionymi tłustymi palcami, stoi przy wadze, raz po raz łapie w powietrzu torby z mąką i pyta jednego czy drugiego, ile płaci, co kupuje i hajda – poszedł. Jeśli nie podoba się jej oferowana cena, wykrzykuje swoim tubalnym głosem:
– Idźcie, idźcie, kupcy purymowi… Nic innego tylko mąki pszennej potrzebują…
Obok na rozstawionych klocowatych nogach stoi Jopek, patrzy krzywo, mrużąc oczy. Jego białawe brwi, przysypane kurzem z mąki, przypominają o senności piekarza. Nie wyjmuje rąk z kieszeni spodni, łańcuszek zegarka skrzy się na jego opiętej kamizelce i wygląda to tak, jakby chciał powiedzieć: a niech was wszyscy diabli, pętaki, figę, a nie mąkę dostaniecie za taką cenę. A co to mąka, Jopek wie, przecież był przed wojną piekarzem…
Jeden z jego sześciu czy ośmiu wspólników – Icze Lico, który jest wyższy od Jopka o dwie głowy, ale plecy ma równie szerokie – też stoi z rękoma w kieszeniach burki i nic nie robi. Patrzy tylko, czy „kapitał” rośnie. Tam siedzą jego ludzie, liczą, rachują i biorą pieniądze. Czujny młodzieniaszek przy kasie co rusz odmyka i zamyka szufladę wypchaną papierowymi pieniędzmi. Te wypuszczone przez Niemców polskie pieniądze z pomnikiem Szopena i wizerunkami Piastów leżą kupami jak ciśnięte szmaty. Setki, pięćsetki, pięćdziesiątki, znów pięćdziesiątki i jeszcze raz pięćdziesiątki. Młodzieniaszek w błyszczących bucikach i z dobrym papierosem w zębach po tłustym posiłku traktuje ze wzgardą zarówno pieniądze, jak i tych, którzy je dają.
Tyle pieniędzy leży przed jego oczyma, tyle papierków z czasu inflacji, że zdaje mu się, że nigdy ich nie zabraknie. Tak, i on zapomniał, jak wygląda człowiek bez pieniędzy, i czeka niecierpliwie, aby te pętaki już zapłaciły, bo przyjmować umie szybko. Icze Lico nie ma co robić. Kręci się po sklepie w opuszczonej na oczy umączonej cyklistówce i wygląda jak wściekły pies. Także trzeci, czwarty i piąty wspólnik jest w sklepie. Kiedyś byli bogatymi furmanami, fabrykantami wody sodowej, garbarzami, teraz są szmuglerami. Jeden z nich siedzi sobie z nogą zarzuconą na stół i spokojnie zjada kurze udko, przegryzając kiszonym ogóreczkiem. Za każdym razem rzuca znad udka pańskie spojrzenie na klientów, czy się opłaca… Ruchliwe są tylko wspólniczki, kobiety. Lepiej znają się na jajach, maśle i innych produktach. Aż się trzęsą, żeby zrobić prawdziwy interes. Jedna stoi i mówi drugiej, że za trzydzieści złotych nie ma jeszcze jedzenia dla dzieci, ale kłamie. Tylko udaje biedaczkę. Obie kobiety wiedzą dobrze, że to tylko ze względu na klientów, żeby słyszeli i im nie zazdrościli: o, a niech mnie, najwięksi szmuglerzy z Koźlej też nie mogą sobie pozwolić na wydanie na posiłek więcej niż trzydziestu złotych! Ale to nieprawda, bo są to czasy, w których kilogramowy bochenek chleba kosztuje dwadzieścia złotych, a gdzie jeszcze masło, mleko, ser i świeże jajko, które dziecko szmuglera musi zjeść rano na śniadanie – te wszystkie rzeczy, o których tysiące żydowskich dzieci w mieście marzą z rozgorączkowanymi oczami.
Chleb za dwadzieścia złotych jest gwarancją, że całego tego dobra nie zabraknie dzieciom szmuglerów. Potwierdza to zarówno spokojne zachowanie Jopka i jego wspólników, jak i nerwowa krzątanina ich żon. Tymczasem ciągle jesteśmy na początku dnia, przy sprzedaży kartofli. Zaraz zacznie się handel innymi produktami. A wtedy dopiero będzie się działo. Nigdy nic nie wiadomo. Dwie godziny później może się zdarzyć cud – ktoś puści plotkę, że Niemcy idą na Rosję. O świcie widziano dużo wojska maszerującego w kierunku mostu na Pragę. To wystarczy. Takie sensacyjne nowiny podchwytują w lot zarówno goje, jak i Żydzi, i ceny zaczynają nagle skakać. Więcej nie trzeba. Kiedy skaczą ceny, ożywia się Koźla. Towary wydziera się sobie z rąk. Jak obcęgami żelazne łapy żydowskich tragarzy-zabijaków chwytają natychmiast każdy spuszczony z gojskich okien worek.
Łowią towary dla bogatych handlarek z bazaru. Nikt nie może z nimi konkurować. Pośrodku uliczki, jak w świąteczny dzień przed synagogą, stoją setki Żydów. Żydzi syci, napojeni. Robi się interesy i dyskutuje na tematy polityczne. Bruk jest grubo zarzucony ustnikami i niedopałkami mocnych papierosów, [i to teraz], kiedy papieros kosztuje sześćdziesiąt groszy, to znaczy dziesięć, dwanaście razy więcej niż przed wojną. W tłumie kręcą się handlarze z zawieszonymi na piersi skrzyneczkami pełnymi ciastek, wykrzykują: „No, koniec, kto ryzykuje!”. Ciągnie się numerki z torebki i albo się przegrywa, albo się wygrywa ciastko. Kilku młodych szmuglerów otoczyło sprzedawcę i żrą słodycze z tak obrzydliwą uciechą, że aż po prostu przykro patrzeć na ich tłuste gęby. Uliczni śpiewacy i grajkowie zachodzą tu z nadzieją na zarobek w krainie sytości, ale kto tutaj ma dla nich zrozumienie? Skrzypce rzępolą, śpiewak śpiewa: „Ja nie chcę oddać bonu (umrzeć – przyp. red.), chcę jeszcze trochę pożyć”. Jednak nie robi to żadnego wrażenia. Ta uliczka porusza się, unosi, kołysze tylko wtedy, gdy niesie się szept: jeszcze ćwierć… pół złotego… dwa. Mąka żytnia dwadzieścia cztery i pół… To najpiękniejsza muzyka na Koźlej. Kogo obchodzi martwy, a raczej wydający właśnie z siebie ostatnie tchnienie, który ułożył się nie gdzie indziej, jak tylko przed sklepem Jopka i urządził sobie tę ostatnią drogę u stóp szmuglerów? Na Ostrowskiej, Wołyńskiej czy nawet na Franciszkańskiej i Nalewkach umarli leżą na ulicach jak u siebie w domu. Żydzi wstają rano, wychodzą na ulicę i wiedzą, że znajdą trupy: jednego, drugiego, piątego, dziesiątego…
To te same śmiertelne ofiary głodu, spuchnięci zmarli, którzy głodowali przez całą wojnę – głodowali, aż się doczekali tej upragnionej, [a zarazem] znienawidzonej śmierci. Ale [leżeć] tu na uliczce Koźlej? [Jak] zadeptana mucha, pluskwa – kogo to obejdzie? Szmuglerzy stoją w błyszczących butach, w dobrych burkach; zimne wrześniowe słońce złoci ich dobrze odkarmione twarze, pogryzają karmelki i ciastka, które sprzedawca słodyczy im podstawia, i nawet nie słyszą szumu przelatującej śmiertelnej kuli.
– Hej, zobacz no, ciotka (osoba szmuglująca – przyp. red.) idzie!
Ma na myśli Basze, rudą dziewuchę, jedną z kurierek. Jest dziewiąta, dziesiąta rano. Szmugiel trwa w najlepsze. […] Basze jest wysoką dziewuchą na silnych nogach. Sunąc męskim krokiem, dźwiga worki z mąką. Raz, dwa obraca tam i z powrotem – z pustym plecakiem i z paczką papierowych pieniędzy w ręku. Nim się obejrzysz, wychodzi znowu na ulicę, żeby zaraz zawrócić, i tak w kółko. Nie gorzej niż Basze pracuje stary Zelik, Żyd lat siedemdziesięciu. Od dzieciństwa przyzwyczajony do dźwigania […]. Na Koźlą przychodzi czasem dwadzieścia razy dziennie. Ale nie wszyscy kurierzy tak mogą. Są kobiety kurierki, co ledwo powłóczą spuchniętymi nogami. Muszą wyżebrać te osiem, dziesięć kilo mąki naraz, a szmuglerzy patrzą na nie jak na utrapienie, którego nie można się pozbyć. Robią im łaskę i rzucają po parę kilo mąki, jak nienawistną jałmużnę przeklętym żebrakom, ale robią to na pokaz, bo w istocie rozumieją, jaką wartość ma każdy kurier… Bo pomoże opróżnić sklep z „trefnego” albo zaoszczędzi kłopotów z zabłąkanym tu żandarmem, polskim policjantem czy junakiem.
Ot, dopiero co wczoraj w nocy [była tu] prawdziwa heca, kiedy po ubiciu przez wszystkie strony dobrego interesu niespodziewanie przyszli Niemcy – inni, nieprzekupieni Niemcy – i dali do wiwatu. Zabrali jedzenia za dziesiątki tysięcy złotych i trzeba było jeszcze dodatkowych wielkich pieniędzy, żeby się skończyło jedynie na stratach [finansowych]. W panice tylko trzech ludzi z mety spadło z dachu i zostało na miejscu zabitych. Cóż, taki jest los tych, co żyją z mety. Obieg pieniądza na mecie jest bardzo dobrze zorganizowany. Niezwykle przypomina pośrednictwo finansowe, którym nieustannie cyrkulujący, nastawiony na zysk kapitał posługiwał się w każdej epoce i okoliczności, by zapewnić sobie profity. Są żydowscy i gojscy ludzie mety. Goje przemycają towary dla chrześcijańskich szmuglerów na aryjską stronę, a Żydzi dla żydowskich szmuglerów na żydowską stronę. Ludzie mety prowadzą przy tym rachunki, ile ton produktów zostało przeszmuglowanych, i z każdego kilograma trafia do nich pewien procent.
Ludzie mety mają swoich zaufanych, którzy pilnują sprzedaży i kupna i uważają, żeby mecie nie stała się krzywda. Dola ludzi mety jest ciężka. Stanie na dachach jest zawsze związane z narażaniem życia. Ale czego nie zrobi Żyd dla chleba. Koźla daje zarobić tysiącom Żydów. Z Koźlej żyją ci, którzy ciągną stamtąd na swoich wózkach zieleninę i owoce. Żyją z niej też tragarze. Po kilku stoi przy każdym dużym sklepie szmuglerskim. Łapią spuszczane worki z mąką, zbożem i innymi dobrami i przenoszą je w umówione miejsca. Tak zarabiają. Dodatkowo wprowadzili zasadę, że pobierają pieniądze za każdy worek towaru wyniesionego z Koźlej. Przy Franciszkańskiej stoi Zelik Łapa, niska, solidna postać w założonej na bakier czapce z błyszczącym daszkiem, i czatuje na wychodzących z pakunkami:
– Stop! – syczy – nie wstydźcie się, ojczulku, dajcie pięćdziesiątaka za paczkę.
– Ja, pięćdziesiątaka? – Żyd udaje głupiego.
– Tak, pięćdziesiątaka, i to szybko.
Daje, wszystko dobrze, ale jak nie – przyłoży Łapa łapą, aż tamtemu pokażą się gwiazdki. W obliczu takiego argumentu milknie i płaci. Płacze i płaci.
Południowy odpoczynek na Koźlej
Około dwunastej w południe cichnie na Koźlej. Wszystkie przeszmuglowane zapasy są już bezpieczne, tragarze siedzą na schodkach sklepów. Szmuglerzy polegują na stołach w pustych sklepach i Koźla odpoczywa, przygotowuje się do popołudniowego szmuglu, który zaczyna się około czwartej, piątej po południu. Nie można przewidzieć, czy po południu będzie się płacić tyle, ile rano; to okaże się przy spuszczaniu towaru z okien. Kuraż pierwszego szmuglera, który znosi swoje wory mąki, [nastrój] tragarzy i ludzi z mety pozwala uliczce rozpoznać, czy zmienił się kurs. I oto jak nagły wiatr przeczesujący zboże w letni dzień [sunie] uliczką szmer: wy ż e j!… […]
Dzieci
[…] [na] nędzę dałoby się może odpowiedzieć, dla zwłok na ulicach można by znaleźć wymówkę: zamieszki, zarazę, pożogę albo inną plagę. Ale dzieci na bruku są jak czarna plama, której nie można wywabić. Gdyby przybył do nas ktoś z zagranicy i zobaczył, jak żyjemy, byłby bez wątpienia wstrząśnięty. Oniemiałby jednak z przerażenia, gdyby się naoglądał straszliwych obrazów opuszczonych dzieci na ulicach.
Dzieci na bruku to zdumiewająca tragedia, która nie tylko rozdziera serca. Jest czymś, co atakuje mózg. Człowiek zamyka oczy z przerażenia, nie może tego znieść, to dociera do najgłębszych warstw jego jestestwa, do jego istoty, do jego krwi, to przeżera do szpiku kości. […]
Zaczęło się już we wrześniu 1939 roku. Bomby niemieckich samolotów, które, nie bez przyczyny, padały na gęsto zaludnione żydowskie uliczki, niemające z wojskowego punktu widzenia żadnej strategicznej wartości, zamordowały tysiące żydowskich rodziców […] dzieci – zdezorientowane, przestraszone, potratowane, wrzucone do zatęchłych piwnic-schronów. Ich oczka były szeroko rozwarte. Dzieci patrzyły i nie rozumiały, gorączkowo szukały matek, jak spragnione pisklęta wyciągały szyjki po kropelkę wody, po kęs jedzenia…
Potem wojna się skończyła, piwnice zostały otwarte i wypuszczono dzieci na „wolność” […] na łaskę losu. Zaczęło się nocowanie na podwórzach, na schodach domów, na ulicach – i zaczął się głodowy marsz żydowskiego dziecka wojny.
Dokądkolwiek się pójdzie i gdziekolwiek się stanie, widzi się je – głodne, porzucone dzieci, żebrzące z wyciągniętymi rączkami:
– Serdeczni Żydzi, miejcie litość nade mną, jestem głodny!
Kiedy się przechodzi obok i słyszy ten rozważny język dzieci, ten ton stateczny, starczą mowę, kiedy się widzi ich miny i ruchy, nie wiadomo, co robić najpierw: zdumiewać się siłą nędzy czyniącej z dzieci starców, czy też zastanawiać się nad mądrością dzieci, które same jeszcze nie są jej świadome, a może medytować nad ich zdolnością przystosowania się i odwagą w strasznej walce o kawałek chleba?
– O-okruszek c h -chleba! O-odrobinkę c h -chleba! Skóreczkę!
W upale i kurzu, w deszczu i zimnie, w śniegu i na wietrze stoją dzieci […] proszą, proszą […]
W te mokre zimowe dni listopada stoją w deszczu, śniegu i gradzie, kurczą się i trzęsą z zimna; ich […] piosenki, ich […] pergaminowa skóra ich twarzyczek – straszą śmiercią, ale Żydzi przechodzą obok, udając, że nie widzą. Co robić, w domu mają własne dzieci, które głodują! Niech się martwi wspólnota, gmina, instytucje społeczne! […]
Kto należy do gminy? Indywidua, sprytne indywidua, które dobrze wiedzą, że nie jest dobrze głodować, ale tę wiedzę odnoszą przede wszystkim do siebie, do własnych […] rodzin. Własna rodzina […] troska o nią – jest równoznaczna z troską o całą społeczność…
To jest tragedia polskich Żydów, których wojna zastała tak niegotowych, niezorganizowanych, niedojrzałych do roli przygotowanej przez czas. Żydzi – wielka żydowska wspólnota podzielona na wiele tysięcy maleńkich. Każdy Żyd sam sobie wspólnotą i koniec! Nawet kroku dalej!
Czyż polscy Żydzi, organizując się, nie mogliby niczego osiągnąć? Czegóż to nie można było zrobić w pierwszych miesiącach okupacji?
Można było zapewnić wyżywienie na długie miesiące, jeśli nie na lata, dziesiątkom tysięcy Żydów; można było obuć i ubrać dziesiątki tysięcy pogorzelców, nagich, bosych, ale nie zrobiono tego. Ciągle miano nadzieję, to znaczy: każdy, kto coś posiadał, oczekiwał w cichości serca, że może uda mu się utrzymać, ukryć zgromadzone dobra, zapasy jedzenia, ubrania, bieliznę – tak długo, aż przyszedł Niemiec, pokierowany przez własnych czy cudzych donosicieli, i zabrał wszyściutko, produkty do ostatniego łuta. Załadował na ciężarówki i wywiózł do wygłodzonego Reichu. […]
Ilu dziesiątkom tysięcy sierot i porzuconych dzieci można było tym zrabowanym żydowskim dobrem zabezpieczyć byt choć na krótki czas wojny! Gdzie była żydowska mądrość, słynna żydowska dalekowzroczność, która nawet po lekcji w Niemczech, w Austrii, w Czechach ciągle jeszcze nie zrozumiała, co nas czeka w hitlerowskim reżimie okupacyjnym? I tak oto sami dopuściliśmy do tego, aby wszystko poszło na marne, abyśmy zostali obrabowani, do szczętu ogołoceni, tak jak wymieciony jest z zakwasu żydowski dom na Pesach.
Tysiące żydowskich dzieci wałęsa się po ulicach bez domu, bez łyżki strawy, bez koszuli i buta, tysiące żydowskich dzieci – cały legion…
Działa bardzo rozbudowany CENTOS (Centrala Związku Towarzystw Opieki nad Sierotami i Dziećmi Opuszczonymi – przyp. red.). Ma setki pracowników, działaczy, macherów i zaopatrzeniowców, którzy – dobrze lub źle – dożywiają jednak blisko czterdzieści tysięcy żydowskich dzieci, w większości sierot, a także kolejne czterdzieści tysięcy, które CENTOS karmi częściowo lub całościowo, a kolejne tysiące wałęsają się po ulicach bez żadnej opieki. Gmina też utrzymuje instytucję – jeden jedyny internat przy Śliskiej 64 z ni mniej, ni więcej,
tylko… sześćdziesięciorgiem dzieci! […]
Jak mogą Żydzi, ojcowie dzieci, wyjść rano na ulicę, na której znajdują leżące na trotuarze martwe dzieci, zakryte płachtami zwykłego papieru pakowego, spod którego […] wystają dziecięce nóżki – jak mogą ci Żydzi wrócić do domu i usiąść do obiadu, niech to będzie nawet kawałeczek chleba, wiedząc, że hańba głodnego dziecka nie została starta z ich ani z głów nas wszystkich?
Dorośli jak dorośli. Trudno, straceni! W getcie umiera siedem tysięcy Żydów na miesiąc – to rzeczywiście straszne, to też jest zagłada, ale dzieci? Dziesięć czy piętnaście tysięcy dzieci na społeczność półmilionową to nie jest dużo, można było się nimi zająć i zadbać o ich potrzeby.
Byłoby dla żydowskiego piekarza, który zarabia pięć, sześć tysięcy złotych na tydzień na chlebie bonowym, wielką rzeczą, gdyby codziennie dawał ileś tam chlebów dla głodnego żydowskiego dziecka? […] kupcy węglowi i drzewni, którzy się wzbogacili, szmuglerzy, co nie wiedzą, co zrobić z zarobionymi pieniędzmi – nie mogliby oddać procentów od swoich bardzo dużych dochodów, aby zaspokoić potrzeby głodnego żydowskiego dziecka?
Około trzech tysięcy dzieci żebrze na ulicach, następne dziesięć tysięcy, w połowie lub zupełne sieroty, to dzieci opuszczone, a następne dwadzieścia tysięcy dzieci puka do drzwi kuchni ludowych i domów dziecka, aby dostać choć tę biedną miskę jedzenia, ale te wszystkie szacunki są tylko przybliżone, bowiem śmiertelność z powodu głodu i epidemii jest straszna. Ciągle rośnie i nikt dziś nie wie, jak wielka będzie w następnym miesiącu. Umiera opuszczone dziecko – lżej mu. Kiedy jednak umierają rodzice – przybywa następnych opuszczonych dzieci. Tak oto problem dzieci staje się najważniejszą kwestią dnia w getcie, można powiedzieć: głównym pytaniem o żydowskie przetrwanie w getcie. Ale co się robi, aby na to pytanie odpowiedzieć?
CENTOS jakoś stworzył „centralny patronat nad dziećmi ulicy”, stworzył dziesiątki instytucji dziecięcych różnych typów: internaty, półinternaty, domy i tak dalej, ale spośród tych wszystkich instytucji na nazwę placówka dziecięca zasługują tylko internaty (w liczbie czternastu), w których znajduje się ponad dwa tysiące dzieci. Tu dzieciom daje się jeść, miejsce do spania i ubranie. W pozostałych instytucjach dostają tylko trochę wojennego jedzenia, spędzają tam najwyżej kilka godzin w ciągu dnia, potem muszą wracać do domów, do zimnych mieszkań – jeśli takie mają, jeśli nie – na ulicę.
Duża liczba dzieci, które przychodzą do tych instytucji, ma objawy suchot, część – innych chorób, a w niektórych przypadkach nawet szkorbutu – tej strasznej głodowej choroby, o której wiedzieli tylko ci skazani na dożywotnie więzienie aresztanci Szlisselburga w carskiej Rosji.
Szkorbut – szkorbut! Ale czy ta straszna scena ze Smoczej, w której chłopiec dwunastoletni siedzi na krześle postawionym na trotuarze, siedzi wpół leżąc, bo siedzieć prosto nie może, ponieważ szeroko rozpięta koszula pokazuje, że jest spuchnięty aż ponad pępek, a z rozdartego kroku wystaje spuchnięte jądro… – czy ten bolesny obraz lepszy jest od szkorbutu? Czy obraz dziewczyny na Nowolipiu, która siedzi i zbiera z siebie wszy, i wkłada je sobie z ponurym, tępym, idiotycznym spokojem do ust – jest mniej straszny od szkorbutu? I, w końcu, czy te bose, obdarte, pozostawione sobie samym dzieci na Wołówce w deszczowe, śnieżne, wietrzne listopadowe dni, które leżą jedno na plecach drugiego, aby się w ten sposób ogrzać, i żebrzą przy tym, jąkając się z przenikliwego, wstrząsającego ciałem zimna – lepsze są od szkorbutu?
Jakie znaczenie ma dla ponad trzech tysięcy żebrzących dzieci te czterysta porcji chleba z kawą, czy tylko kawy bez chleba, które wydała „akcja uliczna” CENTOS-u? Jakie znaczenie ma dla wielu tysięcy całkowicie czy na wpół nagich dzieci trochę bielizny, którą udało się wydać dopiero co otwartej szwalni CENTOS-u? Każdego dnia znajduje się podrzutki. Można być pewnym, że matki nie robią tego bezmyślnie; można być pewnym, że serce im się kraje przy rozdzielaniu się z niemowlęciem, które zostawiają gdzieś na schodach w ciemnych korytarzach CENTOS-u czy gminy, czy w końcu na ulicy. […]
Czy żydowska wspólnota może się tak straszliwie obojętnie przyglądać własnej zagładzie, wyniszczeniu własnego potomstwa?!
Trzeba było zobaczyć, z jaką radością dzieci jedzą tę odrobinę kaszy w kuchniach ludowych, a szczególnie kawałek chleba z marmoladą, aby zrozumieć, jaką wartość ma wysiłek zapewnienia głodnemu dziecku odrobiny ubogiego jedzenia. […]
Zmieńmy na chwilę ton i przejdźmy do suchej statystyki. Według oficjalnego raportu CENTOS-u do 1 września 1941 roku było w getcie dwadzieścia sześć kuchni ludowych i dziewięć domów dziecka, razem trzydzieści pięć instytucji, w których jadło 29 518 dzieci. Nie były w to, naturalnie, wliczone dzieci z internatów, półinternatów, ognisk albo półkolonii (latem). Tak więc we wspomnianym czasie korzystało z pomocy CENTOS-u w instytucjach różnych nazw i typów – 44 941 dzieci i 4391 dzieci z tak zwanych kącików domowych.
Do 1 września tego roku były w getcie sto sześćdziesiąt cztery domowe kąciki, które prowadziła młodzież z poszczególnych domów. Do kącików należą dzieci lokatorów domów, otrzymują trochę jedzenia z kuchni ludowych. A tam, gdzie organizacja jest lepsza, także obiady i kolacje, jeśli komitet młodzieżowy domu ma dość energii, by zebrać potrzebne na to fundusze.
Idea kącików domowych była bardzo dobra i zdrowa. Można było zamienić kąciki w prawdziwe domy dla dzieci. Tam mogły dostawać nie tylko łyżkę ciepłej strawy, ale też wszystko, co jest potrzebne dziecku. Młodzież z takich domów oddała się tej idei duszą i ciałem. Z początku ten dobry pomysł wywoływał prawdziwy entuzjazm, szczególnie na ubogich ulicach. Młode dziewczęta i młodzi chłopcy musztrowali dzieci i spacerowali z nimi na plac na Gęsiej […] i tam gimnastykowali się z nimi, śpiewali, grali i tańczyli. Starszym dzieciom opowiadano bajki, a nawet pomagano odrabiać lekcje (szkoły są przecież do dziś nieczynne). […]
Niestety, entuzjazm ten długo się nie utrzymał, a bardzo zawinił tu fakt, że kąciki dziecięce prowadzono w języku, który dla większości żydowskich dzieci był obcy, czyli po polsku. […] Tylko te, które prowadziła młodzież zorientowana narodowo, szczególnie w instytucjach powstałych przy podziemnych organizacjach politycznych, przetrwały do dziś – prężne, z bogatym programem – i można powiedzieć, że wykonały ogromną pracę. Powstały wspaniałe chóry dziecięce, w których znalazło się kilkoro dzieci z niezwykłym talentem. Gdyby wszystkie kąciki były prowadzone w takim duchu, mielibyśmy dziś zamiast stu sześćdziesięciu czterech ponad tysiąc takich punktów. […] Ale tak się nie stało. Mamy dziś ponad trzy tysiące dzieci, które włóczą się po domach, chodzą z piętra na piętro i pukają do drzwi, zawodząc, histerycznie płacząc i jęcząc:
– O-okruszek ch-chleba!
Wśród dziecięcych ofiar tej straszliwej wojny jest szczególny ich rodzaj, którego nie wolno przemilczeć, mówiąc o dzieciach na bruku. Są to dzieci „obozowiczów”, to znaczy dzieci, których ojcowie poszli na przymusowe roboty. […]
Ich kobiety natychmiast potraciły głowy, szczególnie te, które zostały z dwojgiem, trojgiem małych dzieci, a wiele z dziećmi noszonymi pod sercem… Te ostatnie, ciężarne, z rozpaczy odchodziły od zmysłów. Próbowały biec do gminy, do Jointu (Amerykańsko-Żydowski Połączony Komitet Pomocy – przyp. red.) czy do komitetu domowego, ale to rzadko kiedy pomagało. Co najwyżej opędzano się od nich kilkudziesięcioma złotymi, które mogły starczyć na dwa, trzy dni, na kawałek czarnego chleba najgorszego rodzaju.
Co im pozostało? Podrzucić dzieci czy je porzucić? Kazać pójść żebrać? […]
Tu dziecko służy temu, by poruszyć serca, służy słusznej sprawie. Jest jednak wiele przypadków, kiedy dziecko – to samotne, bezbronne stworzenie, które nie może się bronić i pozwala robić ze sobą wszystko, co chcą dorosłe kanalie, jest niczym innym jak fałszywą przynętą, parawanem dla przestępczych żebraczych praktyk. […] tysiące dzieci stały się zabawkami w ręku wyrzutków, często własnych matek, które zamęczyły je na śmierć, stojąc z nimi od świtu do późnego wieczora w największe upały i żebrząc, posługując się nimi.
Ten rozdział cierpień opuszczonego żydowskiego dziecka jest może najtragiczniejszy, bo nie było nikogo, kto by się zainteresował losem i ujął za takim dzieckiem – niewolnikiem, maleństwem, które według panującego prawa żadnego prawa nie ma…
Dochodzimy tu do punktu, którym jest upadłe w czasie wojny ludzkie morale. Daje ono badaczom psychologii mas, wzrostu przestępstw kryminalnych i innych objawów degeneracji duże pole do popisu. My natomiast chcemy tylko podkreślić, że dziecko, to biedne, opuszczone, stało się ofiarą, na którą zasadziło się w czasie wojny wielu niegodziwców.
Kiedy to biedne dziecko dostawało do rączki kawałek chleba, już był przy nim „chaper” (w getcie: głodny, który wyrywał ludziom na ulicy jedzenie – przyp. red.) i wyrywał mu go. Kiedy to biedne dziecko miało na nóżkach przyzwoite buciki, nosiło jeszcze mniej więcej porządny płaszczy, dostrzegła to już dobra ciocia wiedźmowatymi, świdrującymi oczami i zastosowała takie fortele, aby w niecny sposób ściągnąć z dziecka ubranka. Sztuczek, forteli, złodziejskich pomysłów takim ludziom nigdy nie brakuje, zwłaszcza takiej słodko prawiącej cioci czy babci. […]
– Chłopczyku, chłopczyku – mówi do niego – chcesz, żeby cię zabrać do schroniska dziecięcego? Tak, chcesz? Dostaniesz tam dobre rzeczy do jedzenia i picia. Wystarałam się dla ciebie, zaraz cię tam wezmę, nie tylko dostaniesz dobrze zjeść, ale będziesz też miał zabawki, i rower też ci kupiłam, piękny rower, ale pada, trzeba go czymś przykryć, żeby nie zmókł. Czym by go tu przykryć? Nic nie mam przy sobie… Wiesz co, przykryjmy go twoim paltkiem.
Tak? Dobrze?…
Chłopaczek przystaje na to, bo czego nie zrobi chłopiec i dziecko uchodźców z małego żydowskiego miasteczka dla roweru – i bierze to babiszcze paletko, i idzie do domu po rower. Ma zaraz przyjść i chłopczyk czeka… […]
Kiedy wchodzi się do izb głodujących Żydów i widzi się smutne oczy dzieci, ich blade twarzyczki, ich powolne ruchy przy zabawie, stąpanie osłabionych nóg, ogarnia przerażenie, i niezależnie od światopoglądu czy orientacji politycznej wyrywa się biblijna klątwa, którą anonimowy twórca psalmów posłał ze swego serca, widząc zagładę swego kraju i ludu: „Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci”. […]
Kiedy piszemy te słowa, getto znajduje się w krytycznej sytuacji: nowe wypędzenia z mieszkań, nowe zabory ulic getta, coraz mniej miejsca i coraz mocniej zaciska się pętla wokół naszej szyi. Znów mury, nowe mury, nie ma już prawie gdzie się ruszyć. Zima, mokro, zimno, nędza i śmierć. Uda się jeszcze uratować żydowskie dziecko?
Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w 21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne). Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyjdzie jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".