Tajemnice szpiega
As wywiadu zdradza sekrety...
Tajemnica śmierci ks. Jerzego Popiełuszki
Morderstwo ks. Jerzego Popiełuszki, do którego doszło w 1984 r. to sprawa, która do dziś budzi wiele wątpliwości. Aleksander Makowski, były oficer wywiadu PRL, aktywny także w III RP w wywiadzie-rzece z Pawłem Reszką i Michałem Majewskim pt. "Zawód: szpieg" rzuca nowe światło na to wydarzenie. O co chodziło? "Teorii spiskowych może być wiele. Ale według mnie sprawa była prosta. Grzegorz Piotrowski z podwładnymi rozpracowywali księdza. Uważali, że ma on jakąś cenną informację. Taką, która absolutnie pomoże im w karierze. Na przykład gdzie ukrywa się Zbigniew Bujak albo coś w tym stylu. Doszli do wniosku, że sobie z księdzem porozmawiają" - uważa. Co stało się dalej? "Chcieli Popiełuszkę zastraszyć, licząc na to, że pęknie. No i wszystko wyrwało im się spod kontroli. Zaczęli z nim rozmawiać, używając, nazwijmy to delikatnie, wzmocnionych technik przesłuchania. Ale nie każdy potrafi to robić. Tego jednak trzeba się nauczyć. Oni nie bardzo wiedzieli co i jak. Próbowali go straszyć, a on powtarzał: 'Nic nie
powiem'. Więc zaczęli go szturchać, popychać, w końcu bić. Zagrały emocje i zwyczajnie go zabili. Kiedy stracił przytomność, wpadli w panikę i dokończyli dzieła. Po prostu go zamordowali. Moim zdaniem to najbardziej logiczna interpretacja. Jeżeli ktoś nie potrafi w ten sposób przesłuchiwać, nie ma o tym bladego pojęcia, bardzo łatwo może zabić. W zapamiętaniu, emocjach nie docenia własnej siły" - opowiada. Makowski twierdzi, że nie znał Piotrowskiego, ani żadnego z jego współpracowników. Z Departamentem IV nie miał żadnych kontaktów.
(js)
Tajemnice szpiega
Czy osoby pracujące w sekcji Makowskiego miały przyzwolenie na to, żeby kogoś "docisnąć", zastraszyć, wywieźć do lasu? Rozmówca Majewskiego i Reszki twierdzi, że nie było przyzwolenia na łamanie kodeksu karnego. "Zresztą co znaczy przyzwolenie? Na zasadzie mrugnięcia okiem? To jest możliwe. Myślę natomiast, że nikt nie wydawał rozkazu: 'Przyciśnijcie go w lesie'. Jeżeli ktoś kogoś wywiózł do lasu, przywiązał do drzewa i chciał w ten sposób zastraszyć, to czuł widocznie, że jak to wyjdzie na jaw, nie będzie miał problemów ze strony przełożonych". Taka była historia opozycjonisty Antoniego Mężydło.
Jaka była reakcja w resorcie na śmierć ks. Popiełuszki? "No, spieprzenie sprawy, krótko mówiąc, spieprzenie sprawy. Nikomu niepotrzebne zabójstwo. Po prostu szkodnictwo totalne. To przecież rzutowało na cały resort, na władzę w ogóle. Taka była ocena" - stwierdza.
W książce "Zawód: szpieg" Aleksander Makowski zdradza też, jak wygląda szpiegowskie szkolenie, jak werbuje się agentów, nagrywa spotkania z ukrycia i wykrywa tych, którzy śledzą. Czy praca operacyjna przypomina to, co znamy z serii o Jamesie Bondzie?
Stare Kiejkuty, wieś na Mazurach niedaleko Szczytna to "oficjalnie" siedziba Jednostki Wojskowej nr 2669. Jesienią 1971 r. stworzono tu tajny Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadu podlegający pod Departament I MSW PRL. To w nim szkolił się Aleksander Makowski. Obecnie to Ośrodek Szkolenia Agencji Wywiadu. Skąd pomysł na stworzenie szkoły? "To była decyzja Edwarda Gierka. Jego poprzednik, Władysław Gomułka, dobił wywiad. Zresztą był to człowiek siermiężny, oszczędzał na wszystkim, a na wywiadzie, który był mu niepotrzebny, szczególnie. Gierek był inny. Przekonano go, że wywiad to dobra rzecz, że z Zachodu sporo można 'przywieźć' bezpłatnie. Podjął strategiczną decyzję o odbudowie wywiadu" - tłumaczy Aleksander Makowski. Ośrodek w Kiejkutach był nowy, właśnie oddany do użytku. "Wszystko jak spod igły. Drewno, stal, staranne wykonanie w technologii skandynawskiej. Po prostu zachodni poziom. Wszystko bardzo nowoczesne, ładne. Mieszkaliśmy w dwuosobowych pokojach. W ośrodku kawiarnia-bar-stołówka-kuchnia. No i bardzo
piękne lektorki" - opisuje rozmówca Majewskiego i Reszki.
Testy na szpiega
Kiejkuty były ośrodkiem zamkniętym. "Tam żyło się wywiadem przez siedem dni w tygodniu, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę" - stwierdza Makowski. Kandydatów na szpiegów wybierano starannie - kilkudziesięciu z tysiąca wytypowanych. Szukano ich na prawie, handlu zagranicznym i na najlepszych politechnikach, ale także wśród pracowników MSW. Wszyscy przeszli ciąg przeróżnych testów na szpiega.
Jak wyglądały te testy? "Polegały na rozwiązywaniu zadań. Na przykład: są różne figury geometryczne, która pasuje do której. Niby banalne, ale mierzy poziom inteligencji, a przede wszystkim poziom spostrzegawczości. Zresztą z tego, co pamiętam, cały duży test poświęcony był wyłącznie spostrzegawczości. To jedna z najważniejszych cech potrzebnych do tej roboty. Oczywiście były też rozmowy z psychologami i testy psychologiczne. Ale tego nie podejmuję się oceniać. Pytali, z czym ci się kojarzy jakiś kleks czy plama (śmiech)" - opowiada Makowski.
Rozkład dnia był wojskowy - o 6 rano pobudka i gimnastyka. "Był tam taki dżentelmen od sportu, który rano zmuszał nas do półgodzinnego biegania. Wybiegaliśmy przez tylną bramę do lasu. Po zaprawie był czas na toaletę. W pokojach były umywalki, a prysznice mieliśmy wspólne. Było ich wystarczająco dużo, byśmy nie robili tłoku. O 7 śniadanie. Ogólnie jedzenie było bardzo dobre. Po śniadaniu nauka rzemiosła. O 14 obiad, a potem nauka własna" - czytamy w "Zawód: szpieg". Na pierwszym kursie w Kiejkutach było 60 kursantów, podzielonych na 5-6 grup. Każda miała swojego opiekuna spośród wykładowców.
"Mogliśmy pić do oporu"
Kandydaci na szpiegów przez cały okres nauki byli pod stałą obserwacją. Mieli swobodny dostęp do alkoholu. "Mogliśmy pić, a nasi nauczyciele mogli sobie popatrzeć, ile pijemy, jak pijemy oraz jak zachowujemy się po spożyciu. Jeśli ktoś ma tendencję do świrowania, to najlepiej widać to po alkoholu" - relacjonuje. Od godzi. 18 do północy mieli do dyspozycji bar, a w nim od wódki przez whisky po giny i koniaki.
Uczestnikami kursu byli tylko mężczyźni (tak było do 1990 r. - wprawdzie kobiety też kończyły ten kurs, ale w innym, indywidualnym trybie), przed wyjazdem każdy przyjął nazwisko legalizacyjne - czyli wymyślone, pod którym miał występować przed całą szkołą. "Od tej pory byłem Aleksandrem Stępińskim. Przez całą szkołę i potem. W resorcie miałem to samo lewe nazwisko, dopóki nie zostałem zastępcą naczelnika wydziału. Zasada była taka, że poniżej zastępcy naczelnika wszyscy mają fałszywe nazwiska. Potem wracamy do prawdziwych" - zdradza.
Czego uczono przyszłych szpiegów? "Szkoła przygotowała dla nas skrypty dotyczące pracy operacyjnej. Świeżutkie, prosto z drukarni, widać, że napisane na potrzeby naszego kursu. Dotyczyły technik wywiadowczych. W jednym z budynków była wielka aula na kilkaset osób. Przyjeżdżali do nas goście specjalni, którzy robili nam wykłady. W tym samym budynku była też duża sala gimnastyczna, sale wykładowe oraz laboratorium językowe" - opisuje.
"Czasami były prawdziwe jaja. Największe, gdy ktoś wykrył obserwację, której nie było"
Kursanci szlifowali języki zachodnie: angielski, niemiecki, francuski i hiszpański. Na naukę języków obcych zwracano w Kiejkutach szczególną uwagę. "Dzień zaczynał się od dwugodzinnej nauki języka. Zresztą przy użyciu nowoczesnych metod audiowizualnych. Ja uczyłem się francuskiego. Podręcznik był w całości w tym języku. Po polsku nie mówiło się ani słowa. Jak na te czasy bardzo nowatorska metoda" - opowiada.
"Techniki werbowania agenta, rodzaje agentów - to było bardzo szczegółowo omawiane. Później, po pierwszych trzech miesiącach, zaczęły się ćwiczenia, np. z obserwacji. Podstawą do wykrycia obserwacji jest trasa sprawdzeniowa. To znaczy krążysz po mieście i przy okazji sprawdzasz, czy masz ogon. Oczywiście nie możesz krążyć bez sensu. Trasa musi mieć swoją legendę. Każde miejsce, do którego idziesz, powinno być sensownie uzasadnione. W końcu przeciwnik może cię śledzić, jedynie podejrzewając, a nie mając pewność, że jesteś szpiegiem. Poza tym cała sprawa polega na tym, żeby oni nie załapali, że ty się właśnie sprawdzasz, okej? Czyli raczej nie odwiedza się dziesięciu sklepów z papierosami, jednego po drugim. W sumie, wykrywanie obserwacji jest niełatwe, a do tego niesamowicie czasochłonne" - opowiada Aleksander Makowski. W ramach ćwiczeń kursanci jeździli do Warszawy. "Dostaję zadanie: idziesz na miasto, stajesz na jakimś rogu i czekasz dziesięć minut, potem robisz trasę sprawdzeniową i ustalasz, czy masz
obserwację, czy nie. Jeśli odpowiedź jest twierdząca, to automatycznie włącza się kolejne zadanie. Należy wskazać jak najwięcej członków ekipy obserwacyjnej, opisać ich, zanotować wszystkie numery samochodów. Potem jest podsumowanie. Ja chodziłem tak trzy czy cztery razy. Zawsze udawało mi się wykryć obserwację, a jednego razu namierzyłem dziesięciu członków ekipy i cztery samochody. Wierzcie mi, że to sporo. Byłem - pochwalę się - jednym z najlepszych w te klocki". Nie wszystkim się udawało? "Czasami były prawdziwe jaja. Największe, gdy ktoś wykrył obserwację, której nie było. Po zrobieniu trasy siadało się i pisało raport: kto, co, gdzie i kiedy. Opiekun porównywał raport z rzeczywistością" - dodaje.
"Najtrudniej zapamiętać twarz, najłatwiej ubiór"
Jak ujawnia Makowski obserwacją "profesjonalnie" zajmowało się Biuro B, które "robiło wrażenie", bo zatrudniało tysiąc osób, mężczyzn i kobiet. "Oczywiście mnóstwo gadżetów. Wózki dziecięce, lalki w tych wózkach. Ruchome szatnie, żeby obserwacja mogła się przebierać na mieście. Były samochody, wówczas głównie żuki. Pamiętajcie, że najtrudniej zapamiętać twarz, najłatwiej ubiór. Dziewczyny zmieniały peruki, słowem - bajery" - wymienia.
Zdradza, że obserwację bardzo trudno jest prowadzić, bo śledzi się przeważnie fachowców. "Jeśli nie prowadzisz obserwacji na co dzień, szybko się wysypiesz. Dobra obserwacja ma wypracowane techniki porozumiewania się ze sobą systemem znaków. Do tego dochodzi łączność i doskonała znajomość miasta. I to nie jest zabawa dla pięciu czy sześciu osób. Takie śledzenie to kpina. Fachowa ekipa ma 15, 20 osób i samochody. Wtedy mogą cię prowadzić przez kilka godzin i jest szansa, że się nie zorientujesz. Rosjanie robili to na skalę kosmiczną, bo potrafili wystawić 100 osób i 20 samochodów. Wtedy to jest zabawa. Bezpośrednio idzie za tobą zazwyczaj około 10 osób. Ale gdy w operacji bierze udział 50 funkcjonariuszy, to ta 10 zmienia się co kilka minut. Twoje szanse maleją, bo obserwację wykrywasz wtedy, gdy dostrzegasz powtarzalność osób czy ubiorów. Jeśli chodzi o samochody, nasza obserwacja miała cały zestaw lewych numerów. Tablice były na zatrzaski i oni je sobie dowolnie i sprawnie zmieniali" - czytamy w "Zawód:
szpieg".
Czy podczas testów z wykrywania obserwacji trzeba było uczyć się na pamięć numerów aut? "Wszystko można sobie zapisać, ale potrzebna jest do tego legenda, czyli powód. Nie wchodzi więc w grę wyciąganie notesika w tramwaju. Trzeba powtarzać numery w myślach i czekać na możliwość udania się choćby do toalety, żeby to sobie zanotować. W latach 80. śledziliśmy opozycję. Oni nie byli fachowcami, więc było łatwiej. Jak człowiek szedł na zadanie, to szedł - jak to się mówi - tyłem. Rozglądał się, szukał nas wzrokiem. Było jasne, że coś kombinuje. Profesjonalista nie może sobie na to pozwolić. W jednej chwili się dekonspiruje" - stwierdza Makowski.
"Nie uczyliśmy się zabijać"
Przyszłych szpiegów uczono, jak budować system łączności z agentem. Jak organizować skrytki, schowki. Techniki BPM, czyli Błyskawicznego Przekazania Materiałów. Na czym to polega? "Mijasz człowieka i w biegu przekazujecie sobie materiał. Stykacie się przez ułamek sekundy. Najlepiej to zrobić w domu towarowym albo na schodach, gdzie nie ma kamer. Wybrać sobie miejsce, w którym przez dwie, trzy sekundy was nie widać. Bardzo przydatna umiejętność. Na temat schowków, skrytek łączności był cały osobny podręcznik. Jak się umawiać na spotkanie, jak się umawiać na spotkanie zapasowe, kartki pocztowe, pisanie atramentem niewidzialnym i takie różne sztuczki" - opisuje Aleksander Makowski. Gdzie były umieszczane skrytki? "Na przykład na klatce schodowej - pod poręczą albo pod schodami. Nawet w tamtych czasach to nie musiały być wielkie pakunki. Informacje można było przekazywać w czymś, co miało rozmiar pudełka od zapałek. Także te skrytki było nieduże. Do pudełka zapałek można włożyć na przykład magnes i podwiesić je
pod metalową poręcz. Albo przykleić coś pod schodami. Ja przejdę albo agent przejdzie i sobie to odbierze. Im szybciej, tym lepiej. Ale z pół godziny przekazywany materiał musi poleżeć, żeby była pewność, że ja albo agent nie jesteśmy pod obserwacją" - wyjaśnia.
Na szkoleniu kursanci ćwiczyli pływanie wpław, na kajakach oraz sporty walki, głównie dżudo i dżiu-dżitsu. "Ze sportem było różnie. Ja się interesowałem dżudo i z kolegą Bogdanem Liberą - późniejszym generałem i szefem wywiadu - nawet po godzinach rzucaliśmy sobą na macie. Ale byli tacy, którzy ledwie wychodzili na zaprawę. Sporty walki nie były obowiązkowe. I uprzedzę wasze następne pytania: nie, nie uczyliśmy się zabijać. W sumie na matę wychodziło najwyżej 10 procent kursantów. Ja żałowałem, że nie ma więcej treningów, i muszę przyznać, że z Liberą eksploatowaliśmy pana trenera bardzo mocno. Potem, w 1974 r., kiedy poszedłem do pracy w resorcie, zacząłem ćwiczyć karate pod nadzorem Leszka Drewniaka, później słynnego oficera GROM-u. Doszedłem do brązowego pasa w karate, jestem niezły" - mówi.
Czy były zajęcia na strzelnicy? "Odbyliśmy kilka strzelań z broni krótkiej. Nacisk kładziono na naukę skutecznego werbunku. Wywiad jest od zbierania informacji, a nie od biegania ze spluwą po mieście i zabijania ludzi" - stwierdza z przekonaniem Makowski.
"Jeździliśmy po mazurskich drogach 120-130 km/h. Ile dała fabryka"
Jakie jeszcze były kursy praktyczne w Kiejkutach? Przyszli szpiedzy trenowali jazdę samochodami. Jazdy zaczynały się ok. 16-17. Cały kurs w Kiejkutach zaczynaliśmy w listopadzie. Późną jesienią, zimą jeździliśmy, gdy wokół było już ciemno."Jeździliśmy fiatami 125p, ale miały one mocniejsze silniki niż w seryjnych modelach. Był też jeden zachodni samochód, chyba mercedes. To były próby z instruktorem, który uczył nas szybkiej jazdy, poślizgów. Jeździliśmy po mazurskich drogach 120-130 km/h. Ile dała fabryka. Oczywiście ten instruktor na prawym fotelu miał swoją kierownicę i swój hamulec. Jakie są Mazury, każdy wie. Wtedy te szutrowe drogi były jeszcze węższe niż dziś. Było ciekawie". Na szczęście nikt się rozbił.
Czy w szkole prezentowano im gadżety szpiegowskie? "Głównie ukryte magnetofony, ukryte aparaty fotograficzne, kamery. Oczywiście miało to inne gabaryty niż dziś. To były na przykład teczki. W nich były zamontowane te urządzenia. Trzeba było trochę poćwiczyć, żeby odpowiednio ustawiać obiektyw kamery lub aparatu" - opowiada. Zdradza też, kto przygotowywał ten sprzęt. Okazuje się, że nie była to produkcja radziecka ani zachodnia, ale wszystkie gadżety opracowywał działający w wywiadzie wydział naukowo-techniczny. "Bardzo dobrzy ludzie, pomysłowi. Tacy trochę naukowcy z rozwianym włosem. Szło się do nich, mówiło, jaka jest potrzeba, do jakiej operacji, a oni próbowali. Od Rosjan nigdy takiego sprzętu nie braliśmy. Wszystko się kupowało na Zachodzie, na wolnym rynku, i się dopasowywało" - wyjawia.
"Jeśli oficer się zakochiwał, trzeba było go wymienić"
Czy werbowanie na uczucie jest OK? "Myślę, że tego typu werbunek należy traktować jako ostateczność. Najlepiej, jeżeli w relacji agent - oficer jest czysty biznes czy jakaś ideologia. Jeżeli jest uczucie, to wiadomo, że są też emocje. Emocje są zmienne, jednej i drugiej stronie trudno nad nimi zapanować. Wybuch uczucia może przesądzić o bardzo szybkim werbunku, ale potem może się stać polem minowym. Oczywiście najgorzej, jeśli oficer też się zakocha, bo w takim przypadku przestaje myśleć racjonalnie. Wtedy trzeba go wymienić" - opowiada pułkownik Makowski.
Czy historie homoseksualne grały rolę? "Niekiedy homoseksualiści zajmują ważne, ciekawe z punktu widzenia wywiadu stanowiska. Ale nie znam sytuacji, by "oficer się poświęcił". W czasach, gdy pracowałem, to były relacje kompromitujące, w niektórych krajach nielegalne. I tutaj łatwo było na agenta i na siebie ściągnąć duże nieszczęście. Tak że z samej zasady takich sytuacji się unikało. Oczywiście co innego, jeżeli masz do czynienia z agentem homoseksualistą i mu się podobasz. Na tej bazie można ciągnąć relację, ale w sensie relacji międzyludzkiej, bez żadnych innych spraw. Nie każdy homoseksualista dąży od razu do zbliżenia, często chce po prostu utrzymywać kontakt z człowiekiem, który w jakiś sposób mu odpowiada" - czytamy w "Zawód: szpieg".
"Wszystkie prostytutki w hotelach orbisowskich musiały współpracować"
Czy kandydatów na szpiegów uczono w Kiejkutach obchodzenia się z kobietami? Podrywania, kokietowania? Aleksander Makowski twierdzi, że nie. "Oczywiście sprawy damsko-męskie przewijały przy kolejnych omawianych przypadkach. Głównie jak wykorzystywać kobiety w pracy wywiadowczej. Jak się obchodzić z kobietą agentem. Czy wolno się spoufalać. Kiedy, w jakim momencie. W tamtym czasach w zasadzie wszyscy oficerowie byli mężczyznami. Rzadko bywało tak, że kobieta prowadziła kobietę. Zdarzało się, że agentka zakochiwała się w oficerze. Oczywiście są sposoby, jak to rozwiązywać, zniechęcać. Nie można uczucia ot tak olać, zlekceważyć, bo od miłości do nienawiści jest jeden krok. To są delikatne sprawy i o tym w szkole oczywiście się dyskutowało" - opowiada były oficer wywiadu.
Czy zbytnie spoufalanie się z kobietami było dopuszczalne? "Najlepiej jeśli nie ma tego typu bliskości między agentką a oficerem. Ale bywa i tak, że romans jest najlepszą formą pozyskania agenta. Tyle że potem nie możesz powiedzieć: 'Mieliśmy romans, bo kazano mi cię zwerbować, ale teraz kończymy z tym i pracujemy jak oficer z agentką'. Tak się nie da. Trzeba zachować umiar, zdrowy rozsądek. Wszystko musi być zrobione z taktem, subtelnie, bo to są wyjątkowo trudne i niebezpieczne sytuacje. Odrzucona kobieta potrafi bardzo zaszkodzić" - wyjawia w rozmowie z Majewskim i Reszką.
Były szpieg zdradza też, jak wyglądało wykorzystywanie prostytutek w wywiadzie. "Podstawianie dziewczyn może być skuteczną metodą. Są faceci, którzy wariują na widok ładnej kobiety. W Biurze B, które zajmowało się obserwacją, była sekcja prowadząca wszystkie prostytutki w hotelach orbisowskich. Każda z nich była 'na kontakcie'. Jeżeli jakaś dziewczyna chciała funkcjonować w hotelu orbisowskim, musiała współpracować. Jeżeli nie współpracowała, to nikt jej do hotelu nie wpuścił. Inne hotele, te nieorbisowskie, obstawiała milicja. Tak że tam nie było dziewczyn 'niezrzeszonych'. Przy czym te, które pracowały w hotelach orbisowskich, to był absolutny top. W zależności od potrzeb szło się do tej sekcji w Biurze B. I były negocjacje. Znając preferencje i upodobania naszego celu, mówiliśmy, kogo potrzebujemy, dowiadywaliśmy się, jakie dziewczyny są 'na kontakcie'".
Macierewicz uniemożliwił mu zabicie prawej ręki Osamy bin Ladena, a obecnie szefa Al-Kaidy?
Aleksander Makowski w latach 80. tropił zachodnie kanały przerzutu sprzętu i pieniędzy dla opozycji. Na przełomie lat 80. i 90. właśnie to zadecydowało, że musiał się pożegnać ze służbą. Był jednym z dwóch negatywnie zweryfikowanych oficerów. Jednak wywiad nigdy z niego nie zrezygnował. Mimo że oficjalnie wyklęty, ciągle brał udział w tajnych misjach polskich służb. Przez 10 lat prowadził operacje szpiegowskie w Afganistanie. Był m.in. głównym uczestnikiem tajnej operacji "Zen" w Afganistanie, którą w raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych z 2007 r. ujawnił Antoni Macierewicz. W ten sposób, jak twierdzi Makowski, uniemożliwił mu zabicie Ajmana az-Zawahiriego, prawej ręki Osamy bin Ladena, a obecnie szefa Al-Kaidy.
"Zen" była najbardziej sensacyjną akcją WSI ujawnioną w raporcie, upublicznionym w lutym 2007 r. przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a sygnowanym przez Antoniego Macierewicza, szefa komisji weryfikacyjnej WSI. W sądzie Makowski przyznał, że w 2006 r. uczestniczył we wspólnej z CIA operacji mającej na celu "wyeliminowanie, czyli zabicie członka kierownictwa Al-Kaidy", za co CIA przewidywała 25 mln dolarów nagrody. Raport twierdził, że Makowski dopuszczał się mistyfikacji. "W sprawie 'Zen' służby, działając na zlecenie hochsztaplera, okradały państwo polskie i były gotowe narazić polskich żołnierzy i zwierzchników sił zbrojnych na najwyższe niebezpieczeństwo i międzynarodową kompromitację" - napisano. Według raportu WSI chciały wyłudzić od NATO wielomilionową nagrodę za rzekomą eliminację terrorystów. "Operacja 'ZEN' była swoistym przykryciem do zupełnie innych działań, mających na celu odniesienie osobistych korzyści przez Makowskiego" - pisano w raporcie. Ujawniono, że Makowski pobrał od WSI ok. 32 tys. zł
oraz 108 tys. dolarów.
"Macierewicz dopuścił się zdrady stanu"
Jaki był sądowy finał tej sprawy? "Pozwałem ministra obrony narodowej i zażądałem przeprosin. Proces trwał dwa lata. W imieniu ministra występowała Prokuratoria Generalna, która przegrała w pierwszej instancji i w apelacji. Sądy nakazały mnie przeprosić i podyktowały formułę przeprosin, które ukazały się w 2013 r. w 'Rzeczpospolitej'. Z mojego punktu widzenia sprawa została zakończona. Sąd stwierdził, że wszelkie sugestie w Raporcie - jakobym był hochsztaplerem, złodziejem, naciągaczem - są niezgodne z prawdą. Z tego wyroku wynika, że autorzy Raportu, z Antonim Macierewiczem na czele, kłamali, konfabulowali i wprowadzali odbiorców w błąd. Według mnie Macierewicz, ujawniając szczegóły operacji specjalnej w Afganistanie, mógł wziąć udział w obcym wywiadzie" - stwierdza Makowski.
W jaki sposób było to możliwe? "Zgodnie z definicją artykułu 130 par. 2 kodeksu karnego w obcym wywiadzie bierze udział ten, kto ujawnia informacje mogące szkodzić Rzeczpospolitej. Aby wziąć udział w obcym wywiadzie, nie trzeba mieć żadnego związku organizacyjnego czy konspiracyjnego z obcą służbą. Ujawniając informacje o tajnych działaniach w Afganistanie, ujawniając całemu światu informacje o tym, że byłem współpracownikiem wywiadu Macierewicz de facto przekazał je wywiadowi Al-Kaidy i innym służbom zagranicznym. Takie działanie ma swoją potoczną nazwę - zdrada stanu. Tak to określił profesor Andrzej Rzepliński tuż po publikacji Raportu w 2007 r., a ponieważ doszedł w 2010 r. do stanowiska prezesa Trybunału Konstytucyjnego, to należy zakładać, że wie, co mówi".
"Gdyby nie Macierewicz, w Afganistanie zginęłoby mniej żołnierzy"
Czy dla Makowskiego sprawa raportu WSI jest zamknięta? "Zrobiłem tyle, na ile pozwalało mi prawo. Z tego, co wiem, w Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie jest prowadzone postępowanie przeciw Macierewiczowi i innym autorom Raportu. Śledczy już dwa razy wystąpili do prokuratora generalnego z wnioskiem, by ten złożył do sejmu pismo w sprawie odebrania Macierewiczowi immunitetu. Prokurator generalny z niezrozumiałych dla mnie powodów zwrócił te wnioski do Prokuratury Apelacyjnej" - wyjaśnia w "Zawód: szpieg".
Czy ma własne, osobiste pretensje do Macierewicza? "Trudno to rozpatrywać w takich kategoriach. Patrzę na to w kategoriach szkody wyrządzonej państwu. Jeżeli podczas wojny ujawnia się oficerów i współpracowników wywiadu, to wyrządza się taką właśnie szkodę. Kto chce pracować ze służbą państwa, które ujawnia swoich agentów? Gdyby nie Raport Macierewicza, pewnie kontynuowalibyśmy operację w Afganistanie. I opierając się na tym, co tam przygotowaliśmy, mogę zakładać, że w trakcie tej misji zginęłoby kilku żołnierzy mniej".
"Nigdy nie był agentem, albo się nam urwał"
Makowski jest także pytany Lecha Wałęsę, sztandarową postać "Solidarności". Czy były prezydent był agentem? "Nie potrafię powiedzieć, bo nie znam jego teczki, nigdy jej nie oglądałem. Natomiast wiem, że w latach 80. kierownictwo resortu bardzo chciało go skompromitować. Szczególnie gdy przyznano mu Pokojową Nagrodę Nobla. Wówczas to podejmowano działania, które miały wykazać, że był współpracownikiem. Z czysto logicznego punktu widzenia świadczyły one o tym, że albo nigdy nie był agentem, albo się nam urwał" - stwierdza. Jakie prowadzono działania? "Między innymi pisano listy do komitetu noblowskiego. Przedstawiano w nich Wałęsę jako współpracownika SB, osobę niewiarygodną" - mówi.
"Nawet gdyby zrzygał się po pijaku przed kamerami, większość społeczeństwa by mu współczuła"
Czy SB próbowało skompromitować Wałęsę przy użyciu materiałów obyczajowych? Ja ujawnia Makowski, kierownictwo resortu zwracało się do niego w tej sprawie: "To nie były polecenia, ale prośby, sugestie. Ja byłem do nich dość sceptycznie nastawiony. Uważałem, że nie da się Wałęsy skompromitować. Powiedziałem o tym w dość obrazowy sposób wiceministrowi Pożodze: 'Nawet gdyby Wałęsa przed kamerami telewizyjnymi zrzygał się po pijaku na stół, to większość społeczeństwa by mu współczuła w przekonaniu, że go czymś podtruliśmy'".
"Po 1990 roku różni ludzie stawiali tezę, że Wałęsa był współpracownikiem. Może coś kiedyś podpisał. Tak samo Bin Laden kiedyś był współpracownikiem wywiadu saudyjskiego, utrzymywał stosunki robocze z wywiadem pakistańskim i prawdopodobnie z CIA. No i co z tego? W końcu wysadził World Trade Center. Ja nie rozgrzeszam Wałęsy. Nawet gdyby był współpracownikiem w latach 70., to jakie by to miało znaczenie? W latach 80. myśmy go ostro zwalczali. To wiem na pewno" - mówi w rozmowie z Majewskim i Reszką.
Tajemnica "Talibów w Klewkach"
Makowski opowiada też skąd się wzięli "Talibowie" w Klewkach. Wokół tej sprawy narosło wiele plotek, ale były szpieg twierdzi, że nie była to operacja służb. Po tym, jak został negatywnie zweryfikowany w 1990 r., rozmówca Majewskiego i Reszki zajął się biznesmen. Prowadził interesy w Afganistanie i zdarzało się, że Afgańczycy przyjeżdżali w gościnę do jego wspólnika Rudolfa Skowrońskiego właśnie na Mazury. "Mnóstwo ludzi stamtąd do nas przylatywało. Gościliśmy na przykład Arifa Sarwariego, późniejszego szefa MSW, jednego z głównych doradców Masuda (Ahmad Szah Masud - komendant partyzancki dowodzący siłami mudżahedinów w czasie wojny afgańskiej, od 1994 r. walczył na terenie Afganistanu przeciw talibom, od 1996 r. dowódca wojskowy Sojuszu Północnego, zamordowany na dwa dni przed zamachami na World Trade Center 11 września 2001 r. - przyp. js). Na koszt naszej firmy ściągnęliśmy co najmniej dwóch rannych żołnierzy z oddziałów Masuda. Afgańczycy bywali w gospodarstwie Rudolfa w Klewkach, ale też w jego
posiadłości koło Mrągowa. Duży strumień tych Afgańczyków przepłynął przez Polskę. Dla nich to była bardzo dobra meta, bo jedno z największych skupisk Afgańczyków, często wpływowych, było w Niemczech" - tłumaczy były oficer wywiadu.
Jak to się stało, że wybuchła afera? "Wszystko zaczęło od Bogdana Gasińskiego, który był zarządcą gospodarstwa w Klewkach. On tam siedział z kolegami, pili morze wódy i przychodziły im do głowy najróżniejsze pomysły. Potem podchwycił to Lepper i powstała książka Marii Wiernikowskiej 'Zwariowałam'. Tytuł dobrze oddaje charakter tej publikacji" - stwierdza Makowski.
(js)