Szkodliwa dla Kościoła decyzja katolickiej szkoły [OPINIA]
Można zgadzać się lub nie z politycznymi wyborami Szymona Hołowni, ale argument, że powinny one wykluczać jego dziecko z katolickiej edukacji jest absurdalny i nie wytrzymuje próby jakości intelektualnej. Decyzja ta szkodzi zresztą przede wszystkim Kościołowi - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Jak nie idzie, to nie idzie. Kościół i kościelne instytucje popełniają błąd za błędem, nie są w stanie skutecznie dogadywać się z władzą (która też im tego nie ułatwia), a nawet znajdować drogi, które zamiast kontrować narrację "koalicji 15 października", że Kościół i PiS idą w jednym froncie, tylko je wspierają. Tak jest z zaskarżeniem decyzji MEN w sprawie nauczania religii w szkołach do Trybunału Konstytucyjnego, którego - przypomnijmy - obecna koalicja nie uznaje.
Kościół wiedział o tym, mógł odwołać się do trybunałów europejskich (a te, znając zapisy dotyczące ochrony sumienia, mogłyby wziąć jego stronę), ale wybrał odwołanie się - i to za pośrednictwem pierwszej prezes Sądu Najwyższego - do TK, co obecna koalicja i część jej wyborców odczytała jako opowiedzenie się po jednej ze stron sporu politycznego, a to z pewnością w rozmowach z obecną władzą nie pomogło.
Szkoła katolicka mówi "nie" ws. córki Hołowni
Ale to może przemknęłoby bokiem, bo ludzi coraz mniej interesują kwestie kościelne, gdyby nie informacja o tym, jak katolicka szkoła w Otwocku potraktowała córkę marszałka Sejmu Szymona Hołowni. Polaków mogą nie interesować kłopoty Kościoła, mogą lekceważyć jego stanowiska, ale "antyklerykalna nuta", która gra w duszach wielu Polaków, nie przepuści sytuacji, gdy można wesprzeć osobą, którą uważamy za skrzywdzoną przez duchownych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czy tak było w tym przypadku? O sprawie, wbrew pozorom wiemy, co do meritum niewiele, bo choć marszałek Sejmu poinformował, że do katolickiej szkoły próbował dziecko posłać, to odmówiono mu ze względu na jego osobę, a jednocześnie dość szybko wpis ten skasował.
Odmówili, "bo mogli"?
Szkoła zaś wydała oświadczenie, że owszem odmówiła, ale nie powie dlaczego. "Funkcjonujemy jako niepubliczna placówka systemu oświaty, która ma zagwarantowane prawo kierować się własnymi zasadami nawiązywania relacji z rodzicami i ich dziećmi. W przeciwieństwie do szkół publicznych, nie gwarantujemy powszechnej dostępności miejsc dla kandydatów. Rekrutacja jest procesem, obejmuje dialog z rodzicami oraz spotkanie z dziećmi, zaś przesłanki decyzji w tym zakresie wynikają ze statutu szkoły oraz oceny, czy jesteśmy w stanie przedstawić odpowiednią ofertę edukacyjno-wychowawczą dla konkretnego ucznia, za którą możemy wziąć odpowiedzialność. O decyzji rekrutacyjnej i jej motywach informowani są wyłącznie rodzice" - możemy przeczytać w oświadczeniu szkoły.
Tłumacząc tę edukacyjną nowomowę na język codzienności, można powiedzieć, że usłyszeliśmy, że szkoła mogła odmówić i dlatego to zrobiła, że nikomu nic do tego. A jak ktoś stawia pytania, to znaczy że - by posłużyć się dalszym ciągiem oświadczenia - szkodzi innym uczniom. "Wyrażamy niepokój, że wywołane obecną sytuacją zainteresowanie medialne naszą placówką może odebrać dzieciom poczucie bezpieczeństwa i komfortu, które są dla nas kluczowe" - napisali dyrektorka i wicedyrektor (zresztą ksiądz) katolickiej placówki. Jednym słowem zrobiliśmy to, co chcieliśmy, a jeśli się o to pytacie dlaczego, to znaczy, że krzywdzicie dzieci. Strategia komunikacyjna rodem z "Misia". "Ja tu jestem kierownikiem tej szatni. Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?" - mówi nam kierownictwo placówki.
I nawet, jeśli przyjąć - co jest dyskusyjne - że katolicka placówka rzeczywiście może wszystko (choć niewątpliwie ma swoje uprawnienia, a jako placówka prywatna może o pewnych kwestiach decydować samodzielnie), to i tak poza pytaniem o to, czy "wszystko im wolno", dochodzi nie mniej istotne pytanie - by posłużyć się cytatem ze św. Pawła - "czy wszystko przynosi im korzyść". Odpowiedź na to pytanie jest oczywista: ta decyzja z pewnością korzyści Kościołowi nie przyniosło.
Dlaczego? W największym skrócie dlatego, że wzmocniło wrażenie politycznego uwikłania Kościoła. Placówka katolicka odrzuciła dziecko polityka, który - w epoce, gdy nie był jeszcze politykiem, zrobił dla ewangelizacji więcej niż spora część duchownych - bo… ten ma nie-prawicowe poglądy, bo odrzucał PiS, a do tego mocno sprzeciwiał się uwikłaniu Kościoła w politykę.
Jak tę decyzję odczytać maja zwyczajni katolicy? Odpowiedź jest prosta: kierownictwo placówki uważa, że tylko jeden rodzaj poglądów jest dopuszczalny, że bycie katolikiem oznacza konieczność zgadzania się w kwestiach politycznych z polską prawicą, i że jeśli tego nie robisz, to wypadasz.
"Nikt nie robi im problemów"
Dramat tej sytuacji jest taki, że w sporej części katolickich szkół nikt takich wymagać nie stawia. Moje dzieci chodzą do szkół katolickich od lat i nikt nigdy nie sprawdzał, jakie poglądy mam ja i mają inni rodzice uczęszczających tam dzieci. A z wielu rozmów wiem, że mają różne. Mało tego, znam polityków obecnej koalicji, których dzieci chodzą do katolickich szkół i też nikt nie robi im problemów.
Jedna, mało rozsądna decyzja, jednej szkoły sprawia jednak wrażenie, że szkoły katolickie to oaza zamknięcia i restrykcji. Tak zwyczajnie nie jest, ale oświadczenie i decyzja Społecznej Szkoły Podstawowej św. Rodziny w Otwocku robi takie właśnie wrażenie. I naprawdę nie trzeba było być geniuszem przenikliwości, żeby wiedzieć, że odmowa przyjęcia dziecka Hołowni skończy się właśnie aferą.
Ale sama decyzja to nie wszystko. Istotny jest również model jej obrony, jaki natychmiast pojawił się w katolickich mediach i mediach społecznościowych. "A na marginesie: gdzie tu logika, by najpierw wywalać religię ze szkół, wprowadzać aborcję, a potem domagać się wychowania dziecka w katolickiej szkole?" - napisał choćby ksiądz Janusz Chyła, popularny w sieci komentator, a wielu podjęło jego argumentacje. Inni zwracali uwagę na to, że szkoły katolickie są dla katolickich rodziców. I niestety trzeba powiedzieć, że oba te argumenty są nieakceptowalne intelektualnie, by nie powiedzieć wprost nieprawdziwe.
Tak się bowiem składa, że nawet niechętne religii władze MEN, jej nie wyprowadzają ze szkół, bo nie mają w tej kwestii władzy. Hołownia zaś jako marszałek Sejmu w ogóle nie ma w tej sprawie władzy, bo decyzje zapadają na poziomie MEN, a nie głosowań w Sejmie. Zarzut, że on to wspiera jest więc nieprawdziwy. Ale… co nie mniej istotne, obecność lub nie lekcji religii w szkołach nie wchodzi w zakres Credo. Katolik nie musi się zgadzać z tym, że religia będzie w szkołach, nie musi uznawać stanowiska KEP w tej sprawie, może mieć odmienne zdanie. Jest wolny w kwestiach politycznych. Można być przeciwko obecności religii w szkołach (ja akurat jestem za, ale to moja sprawa) i być dobrym katolikiem. Można uznawać konieczność likwidacji Funduszu Kościelnego (a w tej sprawie jestem za) i też być wierzącym. Można na ten temat dyskutować, a sugestia, że jeśli rodzic ma inne niż znacząca część duchowieństwa zdanie w tej kwestii, to nie powinien posyłać dziecka do katolickiej szkoły jest absurdalny.
Warto też przypomnieć rozgrzanym głowom, że jeśli KEP miał zastrzeżenia do głosowania Hołowni w sprawie depenalizacji aborcji (mój stosunek do tego głosowania wyrażałem wielokrotnie), to drogą do jego wyrażenia nie jest decyzja szkoły, ale… - oficjalne stanowisko władz Kościoła. Najpierw - jeśli traktować pouczenia ówczesnego (obecnie na marginesie) szefa Sygnatury Apostolskiej kard. Burke’a - prywatny list, potem oficjalny, a wreszcie decyzja. Jest dyskusyjne, czy rzeczywiście jest to droga, bo papież Franciszek wyraźnie to odrzuca, ale nawet jeśli przyjąć to rozwiązanie, to nie zostało ono przeprowadzone, a zamiast tego uderzono w dziecko. I to jest skandaliczne.
A na koniec warto uświadomić, że w niczym nie pomogło to Kościołowi, ani nie przypomniało jego nauczania. Jeśli jest jakiś skutek tej decyzji władz jednej szkoły, to raczej pogorszenie wizerunku katolickiej edukacji i wzmocnienie wrażenia, że Kościół tylko w politykach PiS widzi wiernych synów Kościoła. I nie jest to dobra sytuacja.
Tomasz P. Terlikowski dla Wirtualnej Polski
Tomasz P. Terlikowski, doktor filozofii, publicysta RMF FM, felietonista "Plusa Minusa", autor podkastu "Wciąż tak myślę". Autor kilkudziesięciu książek, w tym "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", "To ja Judasz. Biografia Apostoła", "Arcybiskup. Kim jest Marek Jędraszewski".