Szczyt NATO. "Zachód wciąż nie zrozumiał, że Kreml jest w stanie wojny totalnej"
Nie dostając zdecydowanej odpowiedzi, Rosja będzie eskalować, łącznie z możliwością napaści na ościenne kraje przynależące do NATO - mówi Wirtualnej Polsce Oleksandr V Danylyuk. Ukraiński ekspert uważa, że najważniejszą decyzją na szczycie NATO będzie ta o powołaniu funduszu długofalowego wsparcia dla Kijowa, niezależnego od wyborów w poszczególnych krajach członkowskich.
Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: W Waszyngtonie rozpocznie się dziś jubileuszowy szczyt NATO, poświęcony 75-leciu założeniu Sojuszu. Od kilku miesięcy amerykańscy politycy zapowiadali, że będzie to, jeśli nie przełomowe, to przynajmniej najbardziej ambitne spotkanie od czasów zimnej wojny. Czego pan się spodziewa po tym szczycie?
Oleksandr V Danylyuk*, przewodniczący Centrum Reform Obronnych, współpracującego ze strukturami władz Ukrainy w sektorach obronności, bezpieczeństwa i wywiadu: Na pewno nie spodziewam się przełomowych decyzji. Zakładam, że padną deklaracje, że NATO będzie nadal wspierać Ukrainę. Może zostanie podana konkretna kwota pomocy wojskowej. To wszystko. Czy to coś zmieni? Moim zdaniem nie. Inwazja na Ukrainę trwa już trzeci rok. To największy od II wojny światowej kryzys w Europie, a NATO wciąż nie ma spójnej strategii odstraszania Rosji.
Ta strategia ma być właśnie jednym z kluczowych elementów szczytu. Według Jensa Stoltenberga, ustępującego sekretarza generalnego, NATO dysponuje dziś siłą "na skalę niespotykaną od dziesięcioleci". 500 tysięcy żołnierzy w pełnej gotowości, a w ciągu pięciu lat sojusznicy planują nabyć tysiące systemów obrony powietrznej, artylerii, 850 nowoczesnych samolotów. Można krytykować Zachód za ospałość, ale przyzna pan, że inwazja jednak wzmocniła Sojusz.
Zacznijmy od tego, że NATO zostało stworzone, by chronić Europę przed agresją ze strony Związku Radzieckiego. Kraje europejskie udostępniły USA swoją infrastrukturę wojskową oraz zobowiązały się do rozwijania własnych zdolności obronnych. W zamian za to Stany Zjednoczone miały chronić stary kontynent przed ekspansją ZSSR.
Obecność militarna USA w Europie była więc duża, ale najważniejszym elementem stabilizującym była demonstracja gotowości - szczególnie w latach 50. i 60. - natychmiastowego zastosowania broni jądrowej w razie napaści na kraje sojusznicze. To było kluczowe, bo pod względem liczebności wojsk i sprzętu zdolności NATO były znacznie skromniejsze niż państw Układu Warszawskiego.
Koncepcja odstraszania nuklearnego odniosła sukces, bo po II wojnie światowej między Związkiem Radzieckim a Zachodem nie było konfliktów zbrojnych. Przez lata Europa żyła bez obawy, że wojna może znowu wybuchnąć. A kiedy Związek Radziecki się rozpadł, Rosja przestała być postrzegana jako potencjalne zagrożenie. Nie było nawet konkretnych planów, jak reagować w przypadku kryzysu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rosja od początku inwazji na Ukrainę szantażuje Zachód wykorzystaniem broni jądrowej, ale NATO unika wchodzenia w ten dyskurs, bo nikt nie chce powrotu do zimnej wojny i nowego nuklearnego wyścigu. Więc wzmocnienia potencjału atomowego czy rozszerzenia programu nuclear sharing o kolejnych sojuszników na razie nie ma w planach. Zamiast tego Sojusz zwiększa swoją obecność w krajach graniczących z Rosją.
Tak, ale liczebność jednostek ulokowanych w krajach graniczących z Rosją jest nadal niewielka. Oczywiste jest, że nie są one w stanie samodzielnie powstrzymać rosyjskiej agresji. Więc to ważny gest solidarności, ale nie realne rozwiązanie. Rosja zatrzymuje się w tym miejscu, w którym wie, że natychmiast otrzyma zdecydowaną odpowiedź. A w tej chwili postrzega państwa bałtyckie jako szarą strefę, tereny możliwej ekspansji.
W razie ewentualnej agresji państwa bałtyckie staną się polem bitwy, zanim nadejdą posiłki. Na przykładzie Ukrainy widać, jak trudne jest odzyskiwanie okupowanych terenów, a przecież tylko na południu Ukrainy Moskwa zajęła większy obszar, niż mają kraje bałtyckie razem wzięte.
Nadal jesteśmy w sytuacji, w której odpowiedź zachodnich przywódców i NATO pozostaje nieadekwatna do poziomu zagrożenia, który dziś stanowi Rosja. Zachód wciąż nie zrozumiał, że Kreml jest w stanie wojny totalnej. Ale Rosja nie prowadzi wojny tylko z Ukrainą. W jej postrzeganiu jest to wojna z całym Zachodem, a więc również z NATO. Ten punkt widzenia jest również bardzo rozpowszechniony w krajach Globalnego Południa. Nie dostając zdecydowanej odpowiedzi, Rosja będzie eskalować, łącznie z możliwością napaści na ościenne kraje przynależące do NATO.
Wróćmy do szczytu w Waszyngtonie. Wołodymyr Zełenski i kraje Europy Środkowej mieli nadzieję, że tym razem Kijów otrzyma od NATO propozycję negocjacji członkowskich. Ale im bliżej szczytu, tym jaśniejsze jest, że powtórzy się sytuacja z zeszłorocznego szczytu w Wilnie. Ukraina znowu nie usłyszy konkretnej propozycji?
Nadziei na konkretną propozycję nie było w zeszłym roku i tak samo nie ma jej obecnie. To, że ukraińskie władze publicznie domagały się zaproszenia do negocjacji członkowskich, nijak się miało do oceny analityków odnośnie do gotowości starego NATO, a w szczególności USA do podejmowania takich kroków. Pytanie o przystąpienie Ukrainy do Sojuszu jest sztuczne od wielu lat. Warto się zastanowić, dlaczego tak się dzieje.
Bo to kolejna czerwona linia wyznaczona przez Kreml? Poszerzenie NATO o Ukrainę i Gruzję zostałoby odebrane w Moskwie jako eskalację. Ukraińscy eksperci często podkreślają, że sytuacja w zasadzie sprowadza się do tego, że Rosja ma nieformalne prawo weta w NATO.
Na tym etapie Rosja wygrywa wojnę psychologiczną z Zachodem, bo doskonale wie, na jakie przyciski musi w danym momencie naciskać. Nie chce Ukrainy w NATO tak samo, jak nie chce, by do Sojuszu przystępowało jakiekolwiek inne państwo, ani w ogóle, żeby NATO istniało, bo jest tarczą przed ekspansją Rosji. Nie zagrożeniem, tylko przeszkodą dla jej poszerzania się.
Więc obecnie formalne członkostwo Ukrainy w NATO jest niemożliwe. Wszelkie rozmowy o tym są sztucznie rozdmuchane. Zresztą na tym etapie nadanie statusu kandydata w niczym nie pomoże Ukrainie.
Dlaczego nie pomoże?
Sytuacja jest czarno-biała. Ukraina wejdzie do NATO tylko w jednym przypadku – jeśli wygra wojnę. Wtedy ścieżka do Sojuszu będzie gładka i prosta.
Teraz nie potrzebujemy formalnych gestów, jak zaproszenie do negocjacji, tylko broni, by wygrać wojnę. Jeśli USA boją się nadania Ukrainie statusu kandydata, bo uważają to za eskalujący krok, bardziej efektywne jest domagać się, by pomoc wojskowa nadchodziła wtedy, kiedy jest potrzebna i w ilościach odpowiednich do sytuacji.
Na tym etapie nadal nie widać gotowości ze strony Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, które stanowią 70 proc. całego potencjału NATO, by pójść nawet na taki krok. A przecież przekazanie broni jest znacznie prostszą decyzją, niewymagającą zgody całego Sojuszu.
Nawet gdy Stany Zjednoczone uchwalają duże pakiety pomocowe, tylko mniej niż połowa tych pieniędzy realnie idzie na pomoc Ukrainie. Reszta to programy, które często w ogóle nie mają żadnego związku z tą wojną. Na przykład z ostatniego pakietu w wysokości 60,8 mld dolarów, 23 mld to środki na odbudowę własnego arsenału w wyniku przekazania sprzętu, a 11,3 mld na utrzymanie sił USA w regionie. Realnie na zakup broni dla Ukrainy pójdzie tylko 13,8 mld.
Wcześniej Niemcy w wydatkach zadeklarowanych jako wsparcie dla Ukrainy uwzględniły m.in. fundusze na rozwój demokracji w Rumunii. Biały Dom przynajmniej wydaje te fundusze na dozbrojenie siebie.
Rozumiem, że z punktu widzenia Waszyngtonu jest to ze sobą powiązane. Oddają broń, osłabiają swój potencjał wojskowy, muszą go więc równolegle odbudowywać. Ale nie fair jest pokazywać te fundusze jako pomoc dla Ukrainy. Kraje bałtyckie, które przekazują Ukrainie znaczny odsetek swojego PKB, nie robią takich rzeczy.
Ukraina wciąż może wygrać tę wojnę, ale potrzebuje, żeby przekazywane uzbrojenie odpowiadało wyzwaniom, z którymi się mierzy. A to wymaga zwiększenia efektywności istniejących programów pomocowych. Oczywiste też jest, że skala konfliktu wymaga od Zachodu rewizji całego przemysłu zbrojeniowego. Podam prosty przykład. Wyprodukowanie pocisku artyleryjskiego o kalibrze 155 mm, który jest przekazywany Ukrainie, kosztuje dziesięć razy więcej niż rosyjskiego o kalibrze 152 mm. W takich warunkach nie osiągniemy nawet parytetu, już nie mówiąc o przewadze.
Mówi pan o przestawieniu europejskiej gospodarki na tory wojenne? Wyobraża sobie pan sytuację, w której rząd Francji, Niemiec czy Polski ogłasza swoim wyborcom, że ucina finansowanie kultury czy edukacji na rzecz zbrojenia Ukrainy? Zachód nigdy nie dogoni Rosji w łatwości wydawania pieniędzy na wojnę, bo musi liczyć się z opinią swoich społeczeństw, a te nie czują się na tyle zagrożone, by rezygnować ze swojego komfortu.
Oczywiście, że sobie to wyobrażam. Dlaczego Rosja pomimo sankcji przeżywa wzrost gospodarczy? Bo przestawiła swoją gospodarkę na wojenne tory. Dla Europy, która teraz przeżywa spadek rozwoju gospodarczego, to może być szansa stworzenia nowych miejsc pracy i mocy produkcyjnych.
A potem Rosja będzie przeżywać równie gwałtowny spadek, bo miejsca pracy stworzone na potrzeby wojny wcześniej czy później trzeba będzie zlikwidować.
Istniejące linie można przestawić na produkcję cywilnych artykułów. Tak zrobiono w USA po II wojnie światowej. Najpierw rozbudowano moce produkcyjne dla armii, a potem przestawiono je na komercyjną działalność. Na tym zresztą została zbudowana ekonomiczna potęga dzisiejszych Stanów Zjednoczonych.
Musimy rozumieć, że Rosja będzie prowadzić wojnę tak długo, jak długo będzie miała na to fundusze. Teraz doszła do granicy swoich możliwości, bo w 2023 roku wydała na wojnę 100 miliardów dolarów. To około 30 proc. budżetu państwowego. Ukraina dysponuje zdecydowanie mniejszymi środkami, choć Zachód ma oczywistą przewagę gospodarczą.
Dla przykładu wojny w Iraku i Afganistanie kosztowały amerykańskich podatników 1,7 biliona dolarów. Tymczasem całkowita pomoc wojskowa USA dla Ukrainy od początku inwazji wyniosła ok. 46 miliardów dolarów. Cały czas wracamy w to samo miejsce: broni jest za mało i przychodzi zbyt późno. To daje Rosji wyraźny sygnał, że Zachodowi brakuje determinacji w osiągnięciu zwycięstwa Ukrainy, a to tylko zachęta do podbijania stawki. Na Kremlu jest przekonanie, że Zachód można przeczekać, a potem docisnąć i wymusić swoje.
Choćby za pomocą Trumpa, który może niebawem znowu zostać prezydentem? Według przecieków podczas szczytu NATO ma zostać przedstawiony plan stworzenia funduszu długofalowego wsparcia dla Kijowa. NATO-wscy urzędnicy mówią wprost w zachodniej prasie, że ten ruch jest podyktowany właśnie obawą przed powrotem Trumpa do władzy i próbą uniezależnienia dostaw broni od zawirowań politycznych w krajach sojuszniczych.
Zapowiedź stworzenia funduszu jest bardzo pozytywnym sygnałem. Pokazuje ewolucję, którą przeszedł Sojusz. W 2022 roku NATO było więcej niż ostrożne. Nie było mowy o dostarczaniu Ukrainie broni ofensywnej, działały tylko humanitarne programy. Teraz jest to deklaracja, że NATO bierze na siebie długoterminowe zobowiązania. Problem w tym, że takie decyzje powinny były zapaść niezwłocznie po inwazji, a nie w trzecim roku jej trwania. Możliwe, że wtedy u Putina nie byłoby apetytu przechodzenia od wojny błyskawicznej, którą przegrał, do długotrwałej walki na wyniszczenie.
Jeśli chodzi o Trumpa, to zakładanie czy analizowanie, co zrobi po dojściu do władzy, jest czystą spekulacją. Nawet jeśli odzyska władzę, to z punktu widzenia Ukrainy nie musi to być katastrofalny scenariusz. Prawdę mówiąc, podczas rządów Joe Bidena Ukraina wcale nie miała dobrej sytuacji. Jeszcze raz podkreślę, że w kluczowych momentach broń nie docierała do Kijowa w odpowiednim tempie.
To jednak trumpiści przez ostatnie pół roku blokowali w Kongresie pomoc wojskową dla Ukrainy. Doprowadzili tym samym do wielkiego niedoboru amunicji, a w konsekwencji utraty m.in. Awdijiwki.
Biden jako głównodowodzący Sił Zbrojnych USA miał kolosalne możliwości, by dać Ukrainie pomoc wojskową obchodzącą Kongres. Mógł uruchomić wcześniej przegłosowany Lend-Lease. Ale nie chciał tego zrobić, co jest największą tragedią Ukrainy.
Po trzech latach wojny już rozumiemy, w jaki sposób zapadają decyzje w Białym Domu. Administracja Bidena, jak cały Zachód, boi się konfrontacji z Rosją. Boi się poważnego wewnętrznego kryzysu, rozpadu, a nawet zmiany reżimu Putina.
Problem tkwi w tym strachu. Prawda jest taka, że Zachód chciałby się już dogadać z Putinem. Uważa, że w końcu Rosja się zmęczy i wtedy można będzie przepchnąć jakieś porozumienie. Oczywiście Zachód nie miałby nic przeciwko temu, żeby Kijów odzyskał jakieś swoje terytoria, ale nie jest to celem. Jakiś kawałek zostanie zwrócony, jakiś weźmie Rosja jako trofeum. Innymi słowy, scenariusz koreański.
Przy Trumpie miałoby być inaczej? Jeszcze nie został prezydentem, a już są przecieki, że szykuje "plan pokojowy", zastanawiając się, jaką część Ukrainy oddać Rosji.
Przecieki – to słowo klucz. Jest końcówka kampanii wyborczej i mnóstwo spekulacji. Ocenianie tych spekulacji jak bardzo realistycznych jest sprawą bardzo niewdzięczną. Moim zdaniem nie istnieje żaden "pokojowy plan" Trumpa. Mając w pamięci, jak poprzednio doszedł do władzy i jak się zachowywał, myślę, że jedyny jego realny plan to wygrać wybory prezydenckie. Podobnie jest z Bidenem, dla którego teraz jest ważniejszy wyścig wyborczy w USA niż wojna w Ukrainie.
Trump jest zupełnie innym człowiekiem, jego zachowania nie możemy na tym etapie prognozować. Oczywiście, może stanąć na stanowisku, że USA mają inne priorytety. Ale porażka w Ukrainie będzie dla niego jak dla każdego amerykańskiego polityka samobójstwem.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski
*Oleksandr V Danylyuk jest przewodniczącym Centrum Reform Obronnych, współpracującego ze strukturami władz Ukrainy w sektorach obronności, bezpieczeństwa i wywiadu. Przed wojną był m.in.: głównym doradcą ministra obrony Ukrainy, specjalnym doradcą szefa Służby Wywiadu Zagranicznego Ukrainy, asystentem Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy i wieloletnim członkiem Parlamentarnej Grupy Roboczej ds. Przeciwdziałania Zagrożeniom Hybrydowym. W ostatnich latach koordynował platformę Ukraina-NATO ds. wczesnego wykrywania i przeciwdziałania zagrożeniom hybrydowym. Jest twórcą i wykładowcą kursu szkoleniowego dla urzędników państwowych wyższego szczebla na temat przeciwdziałania zagrożeniom hybrydowym prowadzonego wspólnie z King's College London.