Szczyt Grupy Wyszehradzkiej. 25 lat temu organizacja powstała, by integrować Europę Środkową z Zachodem, a dziś zaczyna pełnić odwrotne funkcje
• W poniedziałek odbył się szczyt Grupy Wyszehradzkiej (GW)
• Organizacja powstała, by wprowadzić członków w struktury zachodniej Europy
• Po 25 latach zaczyna spełniać funkcje odwrotne od zamierzonych
• Szczyt zdominowały kwestie uchodźców i imigrantów
• Angela Merkel zarzuciła przywódcom GW brak solidarności
• Niemieckie media mówią nawet o "szczycie renegatów"
Poniedziałkowy szczyt Grupy Wyszehradzkiej (GW) w Pradze miał symboliczne znaczenie. Odbył się bowiem dokładnie w 25. rocznicę powołania do życia tego środkowoeuropejskiego ugrupowania, pierwotnie zwanego Trójkątem (Grupa pojawiła się na mapie po podziale Czechosłowacji), co uczczono wspólnym krojeniem urodzinowego tortu. Czy jest co fetować?
Doskonale wiadomo, po co to ugrupowanie powstało - po to, by jak najszybciej "zakotwiczyć" państwa członkowskie w zachodnim systemie instytucjonalnym. Toteż początkowy okres funkcjonowania GW, wychodzenia z Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i Układu Warszawskiego, był więcej niż świetny. Niestety, gorzej było z wchodzeniem do zachodnich instytucji, co rozpoczęliśmy od członkostwa w specjalizującej się w systemie prawnym oraz nadzorującej demokratyczne instytucje Radzie Europy.
Konkurs piękności
Dość szybko pomiędzy nami, a konkretnie między najbardziej wówczas rozwiniętymi Czechami a Węgrami, doszło do przysłowiowego konkursu piękności. Kraje te zaczęły prezentować się Zachodowi jako najlepiej przygotowane, najlepsi uczniowie w klasie. Budapeszt i Praga traktowały wówczas "zacofaną" Polskę z góry, wciskając ją do jednej ligi czy to z Białorusią, czy Bułgarią. Było tak szczególnie w kontekście warunków stawianych przez Unię Europejską (UE), bowiem w kontekście przystępowania do NATO i tak z góry było wiadomo, że liczy się potencjał, a ten akurat ma Polska.
Dość szybko pojawili się politycy, niesławną rolę pod tym względem odegrał ówczesny premier, a potem prezydent Czech, Václav Klaus, otwarcie powątpiewający w sens Wyszehradu. Początkowo skuteczna i pożyteczna współpraca zamieniła się w fasadową: spotkań na różnym szczeblu i w różnym formacie często sprowadzających się do wspólnego zdjęcia na zakończenie.
Owszem, przed przystąpieniem do UE swoją pozytywną rolę odegrała, dziś już zapomniana, współpraca gospodarcza i handlowa w ramach CEFTA. Mało o tym wiemy, ale jest stwierdzonym faktem, że dobrze się współpracowało i koordynowało nasze stanowiska przez ambasadorów UE akredytowanych przy NATO i UE. Jednakże ta dobra współpraca dyplomatyczna w Brukseli raczej nie przenosiła się na inne obszary i salony. Prawdziwym, wymiernym osiągnięciem GW było powołanie specjalnego Funduszu Wyszehradzkiego z siedzibą w Bratysławie, który, choć borykał się z niedofinansowaniem, odegrał wielce pożyteczną rolę w zbliżaniu naszych kultur i społeczeństw, wspierając inicjatywy naukowej wymiany, czy literackich tłumaczeń.
A kiedy już osiągnęliśmy swe cele, czyli po przystąpieniu do NATO (z wyjątkiem Słowaków, wówczas pod reżimem populistycznego Vladimira Meciara) oraz UE, współpraca wyszehradzka stała się jeszcze bardziej fasadowa, każąc przypominać przenikliwe pytanie postawione u samego progu jej istnienia przez seniora amerykańskiej dyplomacji, znakomicie znającego poprzedni blok wschodni George'a Kennana. W odpowiedzi na entuzjastycznie nas przyjmującego i pozytywnie sprzedającego na Zachodzie, wziętego publicystę Timothy Garton Asha, forsującego ideę "wspólnego ducha Wyszehradu", sędziwy już wtedy Kennan zapytał: - Czy Europa Środkowa istnieje? Pytał o jej spójność, tożsamość ideową i duchową, wspólne interesy. Niestety, praktyka pokazywała, że więcej racji miał brutalnie realistyczny, nawet nieco cyniczny Kennan, niż idealistycznie nas wspierający Garton Ash.
Wspólne rodzinne zdjęcia
I tak to przez lata się toczyło. Spotkania się odbywały, ale treści z nich płynących było coraz mniej. Aż przyszedł kryzys ukraiński, siłowe zajęcie Krymu przez Rosjan i asertywna polityka Kremla, która nas dokumentnie podzieliła. Pamiętamy, co było przed rokiem, kiedy w Warszawie pojawił się, na nieszczęście dla niego w półtora dnia po tym, jak fetował u siebie w Budapeszcie Władimira Putina, węgierski premier Viktor Orbán. Dostał czarną polewkę, zarówno od ówcześnie rządzących, jak opozycji. A media szeroko rozpisywały się o "końcu Wyszehradu".
Co więc się stało, że dzisiaj, rok później, tak często piszemy o jego "renesansie"? Tym razem nie łączy nas Wschód, jak u progu funkcjonowania tej współpracy. Wręcz przeciwnie, właśnie Wschód najbardziej nas dzieli, bowiem przywódcy w Bratysławie, Budapeszcie i Pradze nadal mają inne spojrzenie na Rosję i Ukrainę niż Warszawa. Przecież Viktor Orbán za chwilę leci do Moskwy, co trudno sobie na chwilę obecną wyobrazić w wydaniu polskiej pani premier czy innego polityka najwyższego szczebla.
Wschód nas dzieli - i to chyba skutecznie i na trwale, chociaż nie można wykluczyć, iż Warszawie, wkrótce organizującej szczyt NATO, uda się przekonać wyszehradzkich partnerów do większej obecności wojskowej Sojuszu na naszym obszarze i w regionie.
To jednak nie NATO, Wschód i współpraca wojskowa są przyczyną tego, że fetujemy 25-lecie powstania GW i otwarcie mówimy o "odnowie" tej współpracy. Stoją za tym raczej: wielowymiarowy kryzys w UE, począwszy od tego najbardziej drażliwego w postaci uchodźców, ale też wyraźnie nowy, asertywny kurs Warszawy, opowiadającej się za wzmocnieniem współpracy w regionie, co podoba się Orbánowi i innym politykom w GW. Mamy podobne stanowisko w kwestii uchodźców, pakietu energetyczno-klimatycznego UE, czy nawet W. Brytanii i groźby Brexitu. Jest na czym budować.
Gra jest jednak delikatna i subtelna. Spójrzmy tylko na wypadki minionego tygodnia. Raz jeszcze głos zabrał prezydent Czech Miloš Zeman, który już wcześniej zyskał sobie na liberalnych europejskich salonach złą sławę słowami skierowanymi do migrantów: "nikt was nie zapraszał", a potem nazwał ich "zorganizowaną inwazją". Tym razem jeszcze brutalniej stwierdził, że "trzeba deportować niektórych migrantów", a to wszystko z obawy przed "przedostaniem się dżihadystów do Europy".
Stoi to akurat w dokładnej sprzeczności z polityką kanclerz Angeli Merkel w tej sprawie, ale też znacznej części niemieckich elit, czemu otwarcie dał wyraz szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz na dorocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, zabierając głos niemal w tym samym czasie, co Zeman w Pradze. Schulz raz jeszcze przekonywał, że budowa murów nie jest żadnym rozwiązaniem kwestii uchodźczej.
Zagrożenie
Spotkanie w Pradze jeszcze bardziej tę kwestię wyostrzyło. W centrum zainteresowania znalazła się kwestia uchodźców. Na szczyt zaproszono przywódców Bułgarii i Macedonii, bowiem Grupa potwierdziła koncepcję Orbána, by w kontekście niepowodzeń Grecji na granicach, przenieść tę ochronę przed migrantami dalej na północ, właśnie na granice Macedonii i Bułgarii - i tam budować mury, jak też wzmacniać służby graniczne, co podkreślono na zakończenie szczytu. Tyle tylko, że premier Bułgarii Bojko Borisow, ponoć po rozmowach z Berlinem, ze wspólnego stanowiska się wycofał.
A Berlin zareagował na szczyt praski alergicznie. W tym samym dniu głos zabrała kanclerz Angela Merkel, broniąc swej dotychczasowej, otwartej polityki migracyjnej, a przywódcom GW zarzucając, że podważają jedną z podstawowych zasad i wartości, na jakich zbudowano UE, czyli solidarność. Natomiast Deutsche Welle podsumował spotkanie w Pradze dosadniej: mianem "szczytu renegatów".
Sondaże pokazują, że "Willkommen Politik" pani kanclerz Merkel jest w odwrocie, a słowa prezydenta Zemana czy mury na swych granicach budowane i proponowane przez premiera Orbána mają coraz więcej zwolenników - u siebie w kraju i w regionie. Uchodźcy spolaryzowali nasze sceny i radykalizują je, a rządzące nami w GW elity połączyli. W tym sensie, walka z nimi to poręczna i skuteczna teraz płaszczyzna zacieśniania współpracy, ale też obosieczna i niebezpieczna, bowiem forsując ją zbyt mocno, możemy łatwo zyskać łatkę ksenofobów, nacjonalistów i egoistów, co jest sprzeczne w wartościami solidarności i tolerancji forsowanymi przez UE. I już znaleźliśmy się na kursie frontalnego zderzenia z Berlinem, a pewnie i z Brukselą (dziś w Pradze ma być przewodniczący Rady, Donald Tusk). Czy to dobrze służy naszym interesom? Czy GW jest prawdziwą przeciwwagą dla UE i Niemiec?
Współpraca wyszehradzka jako koncept czy idea jest pożyteczna, a zbudowanie prawdziwie środkowoeuropejskiej tożsamości byłoby prawdziwą wartością dodaną. Musimy być jednak uważni i rozważni, by nie stać się zakładnikami twardej retoryki Zemana oraz budowy murów przez Orbána. Wyszehrad powstał po to, by nas do Zachodu wprowadzić. Oby w 25 lat później nie stał się symbolem procesu odwrotnego: wyprowadzania nas z Zachodu!
A przecież sygnały z drugiej strony, nie tylko z Niemiec, ciągle płyną. Pojawiają się koncepcje "małej Schengen", bez nas, a nawet bez Francji. Niedawno doszło do znamiennego spotkania szefów dyplomacji sześciu państw, które przed ponad 60 laty integrację europejską inicjowały. Na całej europejskiej scenie mamy ferment i zamieszanie.
Wzmocnienie GW to oczywiście szansa, jeśli będzie się dobrze forsowało nasze cele i interesy, ale to zarazem niebezpieczeństwo, że znowu wpadniemy do europejskiej "drugiej ligi". A nie łudźmy się, jest wielu takich na Zachodzie, którzy już od dawna twierdzili, że poszerzenie zachodnich instytucji na Wschód, o co tak bardzo walczył Wyszehrad, było błędem, a teraz - wobec słów, czynów i gestów od nas napływających - stają się pni jeszcze bardziej elokwentni i widoczni. Ujmując krótko: Wyszehrad tak, ale budowany ostrożnie. Trzeba mieć świadomość, że w obecnych niebezpiecznych czasach wielu wyzwań wewnątrz UE i wokół niej, na Wschodzie i Bliskim Wschodzie, budowanie spójności własnego ugrupowania na opozycji wobec innych może być dla nas groźne i niebezpieczne, a więc tym samym kontrproduktywne.