"Święta wojna" na ulicach zachodnich miast. Nowa strategia międzynarodowego ruchu dżihadu
Ostatnie udane ataki terrorystyczne w państwach zachodnich to efekt zmiany strategii dżihadystów. Zamiast dużych zamachów, spektakularnych medialnie i propagandowo, preferują ataki małe, o niewielkim stopniu skomplikowania organizacyjnego, ale za to częste i praktycznie niemożliwe do udaremnienia przez służby bezpieczeństwa. Islamiści liczą na to, że społeczeństwa zachodnie - zmęczone takimi częstymi, brutalnymi atakami i "incydentami" - prędzej czy później ulegną presji i poddadzą się, w imię "świętego spokoju".
19.02.2015 | aktual.: 19.02.2015 11:05
Niedawny atak w Kopenhadze to kolejny w ostatnich tygodniach (po niedawnych zamachach w Paryżu)
tak poważny incydent terrorystyczny o podłożu islamistycznym w Europie Zachodniej. Zarówno zamachy paryskie, jak i ataki w Kopenhadze to część tego samego procesu, jakim jest wyraźnie zauważalna na całym Zachodzie radykalizacja poglądów i postaw społeczno-politycznych coraz większej liczby muzułmanów. I to zarówno imigrantów dopiero co osiadłych na Zachodzie, jak i tych zamieszkałych tam nierzadko już od wielu pokoleń, a więc pozornie w pełni zasymilowanych.
Wszystko więc wskazuje na to, że mamy w państwach zachodnich do czynienia z gwałtowną eskalacją aktywności ekstremistycznej o podłożu islamistycznym, czego następstwem jest wzrost liczby podejmowanych przez dżihadystów prób ataków i zamachów o podłożu religijnym. Niektóre z tych prób, jak w Paryżu czy Kopenhadze (a niespełna rok temu także w Brukseli), udaje się zamachowcom zrealizować. Inne zostają w porę udaremnione przez służby bezpieczeństwa państw zachodnich - tylko w ostatnim półroczu liczba takich wykrytych "spisków terrorystycznych" na Zachodzie idzie już w setki. Są to zarówno półprofesjonalne działania małych, zakonspirowanych komórek islamistycznych (głównie powiązanych z Państwem Islamskim lub Al-Kaidą Półwyspu Arabskiego, AQAP), jak też całkowicie amatorskie przygotowania pojedynczych fanatyków, którzy na serio wzięli sobie do serca wezwanie kalifa Ibrahima z lata 2014 r. do podjęcia na Zachodzie fali "świętej wojny".
Na marginesie warto zauważyć, że wiele incydentów z udziałem muzułmanów jest w Europie Zachodniej i USA klasyfikowanych oficjalnie nie jako terroryzm, ale jako akt kryminalny (np. celowe wjechanie samochodem w tłum) lub wręcz jedynie wybryk chuligański (jak słowne napastowanie skąpo ubranych kobiet przez patrole samozwańczych "milicji szariackich"). Tymczasem incydenty takie najczęściej noszą wszelkie znamiona czynów terrorystycznych, jako że ich celem jest zastraszenie danej społeczności (populacji) i zmuszenie jej do określonych - pożądanych przez napastników - zachowań.
Eksport dżihadu
Ataki w Paryżu (7-9 stycznia br.) były najkrwawszym incydentem terrorystycznym o charakterze dżihadystycznym w Europie od dekady (czyli od serii zamachów w Londynie latem 2005 r.). W ciągu tych minionych 10 lat tylko kilka razy dochodziło w Europie do pojedynczych, niewielkich w swych rozmiarach i skutkach, ataków o podłożu islamistycznym (Glasgow, Sztokholm, Frankfurt nad Menem). Obecnie nie ulega już jednak wątpliwości, że skala aktywizacji islamskich radykałów w Europie (a także w USA, Kanadzie czy Australii) ma bezprecedensowe rozmiary. W dużym stopniu jest to efekt oddziaływania powołanego przez PI latem ubiegłego roku kalifatu - zarówno w sensie ideologicznym, jak i formalnym.
Utworzenie kalifatu - tego muzułmańskiego "bożego państwa" na Ziemi, nawiązującego wprost do pierwszego, "złotego wieku" islamu, a więc okresu podbojów i sukcesów – spotkało się niezwykle żywym i pozytywnym odzewem wśród wielu sunnickich wyznawców Allaha na całym świecie. Dla sunnickich radykałów kalifat stał się zaś ucieleśnieniem ultymatywnego celu ich walki, która tym samym nabrała konkretnego, terytorialnego wymiaru. "Święta wojna" toczy się już więc teraz nie tylko w wymiarze ideologiczno-religijnym, ale także w konkretnej przestrzeni geograficznej, wytyczanej granicami kalifatu. Granicami, które wymagają nie tylko obrony przed atakami "niewiernych", ale też stałego poszerzania.
Kalifat świadomie dąży do przeniesienia ciężaru dżihadu na ulice amerykańskich, europejskich czy australijskich miast. Pomóc mają mu w tym tysiące fanatycznych bojowników, którzy zaliczyli już kilku lub kilkunastomiesięczną "turę" służby na frontach wojny w Lewancie (Irak, Syria), przeszli tam ideologiczne "pranie mózgów" i nabrali doświadczenia w brutalnych działaniach bojowych. Wielu z nich już powróciło do swych zachodnich "ojczyzn", inni uczynią to lada moment, aby ponieść nowy płomień "świętej wojny" do krain Zachodu.
Zmiana strategii dżihadystów
Ostatnie udane ataki terrorystyczne w państwach zachodnich to także efekt zmiany strategii dżihadystów. Międzynarodowy ruch dżihadu coraz wyraźniej staje się zdominowany przez Państwo Islamskie i jego kalifat. To właśnie ta organizacja zdaje się ostatecznie wygrywać trwającą od kilkunastu miesięcy rywalizację z Al-Kaidą o prymat wśród islamistów. Kalifat to dzisiaj już nie tylko olbrzymia połać ziemi, wykrojona z terytoriów Syrii i Iraku - to także oficjalnie namaszczone prowincje "zamorskie" w Libii (tzw. wilajet Barqa) czy na Synaju oraz dziesiątki organizacji i ugrupowań, do niedawna związanych z Al-Kaidą, a obecnie działających pod sztandarami kalifa. Są wśród nich tak znane (i ważne dla całego ruchu dżihadu) ugrupowania, jak północnoafrykańska Ansar al-Sharia, nigeryjski Boko Haram, Islamski Ruch Uzbekistanu czy wreszcie znaczna część struktur pakistańskich talibów.
Zmiany w układzie sił wewnątrz ruchu islamistycznego pociągają za sobą zmiany sposobu działania, szczególnie w odniesieniu do strategii prowadzenia "świętej wojny" przeciwko Zachodowi. Od czasu spektakularnych i przerażających swymi efektami zamachów z 11 września 2001 r. Al-Kaida dążyła do powtórzenia (choćby częściowego) tamtego sukcesu, uparcie planując kolejne duże ataki na Zachodzie. Niewiele jednak z tego wychodziło, bo zakrojone na taką skalę plany wymagały dużych nakładów organizacyjnych, kadrowych i finansowych, co z reguły szybko było wykrywane i udaremniane przez zachodnie służby antyterrorystyczne. W ciągu kilkunastu lat Al-Kaida przeprowadziła więc na Zachodzie tylko kilka udanych zamachów, m.in. w Madrycie (2004) i Londynie (2005).
Z kolei Państwo Islamskie przyjęło, jak się wydaje, zupełnie inną filozofię działania - zamiast dużych zamachów, spektakularnych medialnie i propagandowo, zwolennicy kalifatu preferują ataki małe, o niewielkim stopniu skomplikowania organizacyjnego, ale za to częste. Tu nacisk kładziony jest więc na samą liczbę zamachów i ich tempo (dokonywanych w relatywnie krótkim czasie), a nie rozmiary (mierzone np. liczbą ofiar). W założeniach tej strategii, im więcej takich pojedynczych małych ataków, tym silniejszy efekt psychologiczny i wyższa efektywność całej kampanii terroru.
Islamiści z kalifatu liczą najwyraźniej na to, że społeczeństwa zachodnie - zmęczone takimi częstymi, brutalnymi atakami i "incydentami" - prędzej czy później ulegną presji i poddadzą się, w imię "świętego spokoju". Warto jednak w tym kontekście pamiętać, że islamscy radykałowie nie walczą ani o specjalny status prawny społeczności muzułmańskich, ani polityczne przywileje dla nich. Ich głównym celem strategicznym jest ustanowienie na Zachodzie państwa islamskiego. Poddanie się społeczeństw zachodnich oznaczałoby więc w istocie zgodę na podzielenie przez nie tragicznego losu "niewiernych" w dzisiejszym kalifacie.
Zaskoczenie i brutalność
Strategia Państwa Islamskiego może okazać się niezwykle skuteczna na poziomie operacyjnym również i z tego względu, że preferowane w jej ramach małe, z reguły nieskomplikowane ataki, przeprowadzane są najczęściej przez pojedynczych fanatyków lub małe, co najwyżej dwu-trzyosobowe grupki islamistów. W praktyce uniemożliwia to wcześniejsze wykrycie ich zbrodniczych planów przez służby bezpieczeństwa państwa, co sprawia, że większość z takich ataków dochodzi do skutku i kończy się tragicznie.
Do sukcesu działań PI na Zachodzie może się także przyczynić stosowana przez islamistów taktyka, łącząca elementy zaskoczenia z niezwykłą brutalnością. Przeprowadzona przez terrorystów z zimną krwią egzekucja członków redakcji tygodnika "Charlie Hebdo", wraz z późniejszym dobiciem rannego policjanta na ulicy, są dobrymi przykładami takiego sposobu działania. Niepokojąco w tym kontekście brzmią także doniesienia o wielu udaremnionych w Europie i USA planach ataków dżihadystycznych, których organizatorzy zamierzali zaatakować przypadkowo dobrane ofiary z użyciem noża, a następnie... odciąć im głowę. Przypomina się w tym kontekście pamiętny incydent (nie uznany zresztą oficjalnie za akt terroru politycznego, lecz "zwykłe" morderstwo) z maja 2013 r., gdy w biały dzień na ulicy Londynu dwaj muzułmańscy napastnicy zabili maczetami brytyjskiego żołnierza, Lee Rigby'ego, wykrzykując przy tym hasła religijne i polityczne.
Radykalizacja coraz większej liczby muzułmanów i wzrost natężenia przemocy o podłożu skrajnie islamskim na Zachodzie, w tym także w Europie Zachodniej, są więc bezspornym faktem. Należy się tym samym obawiać, że atak w Danii nie był ostatnim tego typu wydarzeniem i najbliższa przyszłość przyniesie nam kolejne tragiczne w skutkach akcje islamistów w krajach Zachodu.
Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.