Sprawa rakiety wstrząsnęła Polską. Na jaw wychodzą kulisy tajnych narad

Dokładnie rok temu doszło do wybuchu ukraińskiej rakiety we wsi Przewodów w woj. lubelskim, leżącej blisko granicy polsko-ukraińskiej. - Mieliśmy sytuację, która mogła eskalować do wybuchu III wojny światowej – mówi Wirtualnej Polsce współpracownik prezydenta Polski z otoczenia Pałacu Prezydenckiego.

Miejsce eksplozji w Przewodowie, koło 10 kilometrów od granicy z Ukrainą
Miejsce eksplozji w Przewodowie, koło 10 kilometrów od granicy z Ukrainą
Źródło zdjęć: © EAST_NEWS | HANDOUT
Sylwester Ruszkiewicz

15.11.2023 20:44

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

15 listopada ubiegłego roku ok. 15.40 w Przewodowie w powiecie hrubieszowskim, ok. 10 kilometrów od granicy z Ukrainą, spadły szczątki rakiety. Po uderzeniu w punkt skupu zboża zginęły dwie osoby: 60-letni pracownik skupu i 60-letni rolnik. Działo się to w dniu, w którym siły rosyjskie przeprowadziły zakrojony na szeroką skalę atak rakietowy na Ukrainę. Pierwsze informacje, w tym agencji AP, sugerowały, że zapewne była to rakieta rosyjska.

Niedługo po incydencie w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego odbyła się narada z udziałem prezydenta Polski Andrzeja Dudy, premiera Mateusza Morawieckiego, szefa BBN Jacka Siewiery, szefów służb i wojskowych dowódców. Przez kolejne godziny, we współpracy z USA i NATO, trwały gorączkowe ustalenia dotyczące okoliczności wystrzału pocisku. W nocnym oświadczeniu dla mediów prezydent Andrzej Duda powiedział, że "nie mamy w tej chwili żadnych jednoznacznych dowodów na to, kto wystrzelił rakietę, prowadzone są czynności śledcze".

Z kolei rano 16 listopada, agencja AP, powołując się na amerykańskich urzędników, przekazał, że rakieta, która spadła na Przewodów to pocisk ukraińskiej obrony przeciwrakietowej, który został wystrzelony w kierunku rakiety nadlatującej z Rosji i omyłkowo trafił w terytorium Polski. Jak okazało się później, był to pocisk ukraiński – z zestawu antyrakietowego S-300.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"Spacer po brzytwie"

Zanim jednak polskie władze, USA i NATO zgromadziły wystarczające dowody, przez kilka godzin po incydencie – jak opowiada nam współpracownik prezydenta Andrzeja Dudy z otoczenia Pałacu Prezydenckiego - potwierdzenie przez polskie służby każdej z wersji było jak "spacer po brzytwie".

- Po zdarzeniu musieliśmy przyjąć najgorszy scenariusz, że w Przewodowie spadła rosyjska rakieta. Nie zakładaliśmy opcji, względnie optymistycznej, że mieliśmy do czynienia z wypadkiem – mówi WP anonimowo współpracownik głowy państwa.

I jak podkreśla, informacje o tym, że coś spadło, dwie osoby nie żyją i była to prawdopodobnie rakieta – pojawiły się bardzo szybko.

- Natomiast ani strażak z miejscowej OSP, ani lokalny policjant, to nie były osoby, które były w stanie postawić diagnozę: czy naprawdę mamy do czynienia z rakietą. W momencie, kiedy wszyscy zbierali się w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, skierowanie na miejsce eksperta wymagało czasu. I nie mówimy tutaj o biegłym, ale o funkcjonariuszu służb specjalnych, z delegatury w Lublinie. Pojawienie się go na miejscu, biorąc pod uwagę obieg informacji i dojazd, zajęło ok. 3 godziny – wspomina nasz rozmówca.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

- Wtedy otrzymaliśmy potwierdzenie, że są to szczątki rakiety. Nie wiedzieliśmy jednak, czy był to rosyjski, czy ukraiński pocisk. Trzeba było przejrzeć ścieżki systemów radarowych ze stacji radiolokacyjnych rozmieszczonych na tym obszarze. Początkowo mówiono o dwóch rakietach, które miały tam uderzyć. A nie było drugiego wybuchu. Równolegle poszukiwano więc drugiego pocisku, który miał stanowić potencjalne zagrożenie – opowiada informator.

I jak ujawnia, żeby spróbować jak najszybciej wyjaśnić okoliczności zdarzenia polskie służby skontaktowały się z Białym Domem i sekretarzem generalnym Jensem Stoltenbergiem. Z Jake'em Sullivanem, doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego trzykrotnie rozmawiał szef BBN Jacek Siewiera. Po tych rozmowach odbyła się rozmowa prezydenta Andrzeja Dudy z prezydentem USA Joe Bidenem.

"Wniosek o uruchomienie art. 4 NATO był przygotowany"

- Amerykanie też nie wiedzieli na początku, czy to jest rosyjska, czy ukraińska rakieta. I jaka będzie nasza odpowiedź. Żeby potwierdzić mapowanie z naszych stacji radiolokacyjnych, musieliśmy to zestawić z informacjami m.in. z samolotu dalekiego rozpoznania AWACS (latającego precyzyjnego radaru). Współpraca z nimi jest konieczna, ale żeby dostać od nich jakiekolwiek informacje, potrzebna jest zgoda z samej góry. Taką zgodę od Sullivana dostaliśmy – opowiada współpracownik prezydenta Polski.

15 listopada wieczorem po naradzie w BBN, że zdecydowano, "by podjąć się weryfikacji, czy zachodzą przesłanki, aby uruchomić procedury wynikające z art. 4 Paktu Północnoatlantyckiego". Zgodnie z tym artykułem, strony będą się wspólnie konsultowały, ilekroć, zdaniem którejkolwiek z nich, zagrożone będą integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze Stron". Następnego dnia, na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ polskie stanowisko miał przedstawić Krzysztof Szczerski przedstawiciel RP przy ONZ.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

- Ok. 22.00 mieliśmy wszystkie przesłanki, jeszcze bez wszystkich dowodów, by uznać, że jest to ukraińska rakieta. To były informacje z NATO, Białego Domu i z naszych systemów. Żadnych twardych dowodów, raczej poszlaki, głównie za sprawą odczytów z amerykańskiego systemu AWACS – mówi rozmówca Wirtualnej Polski.

I jak ujawnia, przez ten czas pojawiały się pytania, czy uruchamiamy artykuł 4 traktatu NATO.

- BBN miał pełną wiedzę ok. 8.00 dnia następnego. Nie było więc rekomendacji dla prezydenta, żeby uruchamiać art. 4. Wniosek o uruchomienie był przygotowany, miał go w ręku ambasador RP przy NATO Tomasz Szatkowski – ujawnia współpracownik prezydenta.

 I jak podkreśla, przy tego typu zdarzeniach planowanie wojskowe zakłada różne scenariusze odpowiedzi.

- Na atak rakietowy reaguje się uderzeniem odwetowym. I taki scenariusz leżał na stole. Po zdarzeniu mówiło się, że opinia publiczna musiała długo czekać na jakiekolwiek informacje. Musiała, bowiem mieliśmy sytuację, która mogła eskalować do wybuchu III wojny światowej. Potwierdzenie każdej wersji było jak spacer po brzytwie – podsumowuje nasz rozmówca.

Śledztwo w toku

Śledztwo w sprawie eksplozji w Przewodowie prowadzi Prokuratura Krajowa. Jak ujawniła we wrześniu br. "Rzeczpospolita", śledczy uzyskali opinię polskich biegłych, która wskazuje, że to ukraiński pocisk obrony powietrznej wybuchł w Przewodowie. Pocisk wystrzelono z zestawu antyrakietowego S-300, miał zniszczyć nadlatującą rosyjską rakietę Ch-101.

Jeden z pocisków S-300 trafił rakietę, ale kolejny – zamiast ulec błyskawicznemu samozniszczeniu po minięciu celu – poleciał dalej. To jego szczątki spadły w Przewodowie.

- Śledztwo jest w toku, uzyskano opinię dotyczącą pocisku. Z uwagi na niejawny charakter opinii nie możemy mówić o jej treści. Na tym etapie czynności dowodowe w kraju zostały wyczerpane. Został skierowany wniosek o pomoc prawną do Ukrainy i czekamy na odpowiedź – przekazało nam w środę biuro prasowe Prokuratury Krajowej.

Sylwester Ruszkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości