Z mszy robiła sobie teatr
Katarzyna jest osobą bardzo wierzącą. Jak zdradza Bartosz, z Biblii czerpie otuchę (pozaznaczała na czerwono fragmenty, do których sięga najczęściej) i... przewiduje przyszłość: na jaki fragment trafi, tak będzie.
Dziewczyna służyła do mszy w klasztorze w Czeladzi. To był jej drugi dom. Tam poznała ojca Artura, który razem z ojcem Honoratem prowadzą katolicką wspólnotę Tebah. - Uczestniczenie we mszy świętej, posługa, której się wtedy nauczyłam, była dla mnie najważniejszą rzeczą w życiu - wspomina Katarzyna. - Nie pamiętam, jak wyglądały msze święte. Bo ja, jako Katarzyna, roztapiałam się, znikałam. Stawałam się modlitwą.
Jak zdradza jej koleżanka, nie była tam jednak zbyt lubiana, a to dlatego, że z mszy "robiła sobie teatr". "Przed nabożeństwem się stroiła, jakby szła na tańce. Długo rozczesywała swoje długie włosy, malowała oczy. Nikomu się to nie podobało. A kiedy zaczynała się msza, to już był cyrk. Bo Katarzyna wyobrażała sobie, że gra rolę życia. Robiła miny, przerysowane gesty. - Wyglądała, jakby Duch Święty w nią wstępował, a wszyscy i tak wiedzieli, że oszukuje i udaje. Bo jej o chłopaków chodziło - opowiada koleżanka. Rzeczywiście, podczas kiedy inne dziewczyny się z niej naśmiewały, chłopcy oczu nie mogli od niej oderwać. Tylko za nią wodzili wzrokiem" - czytamy w książce Izy Bartosz.