PolskaSpokojnie, to tylko awaria

Spokojnie, to tylko awaria

Pośpiech, oszczędności na materiałach i lekceważenie przepisów. Tak wygląda większość polskich placów budowy. Jeśli nic się nie zmieni, tragedie podobne do tej w Katowicach będą zdarzać się częściej.

Spokojnie, to tylko awaria
Źródło zdjęć: © PAP

W maju 1995 roku spory kawałek stołecznego mostu Gdańskiego spadł do Wisły. W ciągu następnych lat odpadały kolejne fragmenty. W styczniu 2002 roku w wiadukcie na jednej z najbardziej ruchliwych i obciążonych arterii stolicy, Alejach Jerozolimskich, zrobiła się dziura. Tylko dlatego, że budowla zapadła się w nocy, obyło się bez tragedii, choć w wyrwę mógł wpaść nawet samochód osobowy. W Częstochowie w 2003 roku odkryto, że żelbetowa płyta jezdni wiaduktu nad al. Pokoju opiera się na samych zbrojeniach, bo betonowe okładziny dawno odpadły. W dodatku ozdobne płyty z piaskowca spadają z górnej elewacji na chodniki. Tu także nie doszło do nieszczęścia, bo Miejski Zarząd Dróg wprowadził duże ograniczenie prędkości i zablokował przejścia dla pieszych, więc płyty nie zdążyły spaść nikomu na głowę.

Żadne z podobnych wydarzeń nie jest zaliczane do katastrof budowlanych, nawet jeśli wiązałoby się ze śmiercią osób, które doznały przy okazji obrażeń. To samo ograniczenie dotyczy odpadnięcia balkonów, odłamania się elewacji i innych zdarzeń związanych z wadliwymi konstrukcjami bądź zaniedbaniami w remontach obiektów. Stworzono dla nich osobną kategorię – "awarie". W odróżnieniu od katastrof Główny Urząd Nadzoru Budowlanego nie prowadzi statystyk awarii, słaby jest także monitoring obiektów pod tym właśnie kątem. Tymczasem to właśnie obiekty zagrożone awariami mogą powodować w przyszłości gwałtowny wzrost liczby śmiertelnych wypadków.

Pękające płyty

– Największym zagrożeniem w Warszawie są budynki wykonane z wielkiej płyty z balkonami lub innymi elementami. To jest sprawa, o której się mało mówi i nie będzie się mówić, dopóki nie spadnie balkon i kogoś nie zabije – wróży Michał Borowski, naczelny architekt miasta. – Technologia wielkiej płyty już się zużyła i można się spodziewać kłopotów. Dlatego wspólnoty mieszkaniowe i spółdzielnie powinny podjąć odpowiednie kroki, by reperować budynki – dodaje.

Zaniepokojenie powinny wzbudzać nie tylko elementy wystające z elewacji pamiętających czasy PRL. W samym sercu stolicy, przy Grobie Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego postawiono biurowiec Metropolitan (zresztą kompletnie niepasujący do otoczenia) zaprojektowany w zespole Normana Fostera, jednego z najsłynniejszych architektów świata.

O wątpliwej urody bryle budynku nie pora tu mówić. Ważna jest jego elewacja, na której projektant umyślił zamocować na sztorc 1200 granitowych płyt. Każda waży pół tony. Nie upłynął rok od otwarcia biurowca, a płyty zaczęły pękać.

Wykonawca Metropolitana, firma Hochtief Polska, zdemontowała najpierw kilka uszkodzonych elementów. – Nigdzie na świecie nie ma takiego drugiego budynku, dlatego dopiero teraz poznajemy niektóre konsekwencje wybranego przez architekta rozwiązania dekoracji jego fasady. Tego typu usterki zdarzają się przy budynkach o niepowtarzalnej konstrukcji, takich jak Metropolitan – tłumaczyła wtedy Krystyna Twardowska z biura prasowego Hochtief.

Ostatecznie ze ścian zniknęło 10 proc., czyli ok. 120, płyt, a ekskluzywny w założeniu budynek już ponad półtora roku straszy tandetą. Na jego temat nie chcą się wypowiadać ani właściciele, ani wykonawcy. "Ozon" dowiedział się nieoficjalnie, że przyczyną fuszerki były błędy popełnione przez projektanta oraz przez włoskiego producenta płyt granitowych. Jak to się stało, że mimo nadzoru budowlanego dopuszczono do realizacji zagrażający życiu projekt? Być może podziałało nazwisko projektanta, który w rzeczywistości jedynie firmował dzieło swoich współpracowników.

Michał Borowski zwraca uwagę, że poza balkonami szczególnie niebezpieczne są konstrukcje inżynierskie wykonane z betonowych prefabrykatów korytkowych produkowanych w połowie lat 70. Chodzi o wiadukty i mosty budowane m.in. w stolicy i w Gdańsku. Na przykład warszawska Trasa Toruńska nie nadaje się nawet do remontu, jedynie do wymiany.

Byle tanio

W Małopolsce powstawał duży salon samochodowy. Inwestor urządził przetarg. Kontrakt wydawał się intratny (kilkaset tysięcy złotych), więc w szranki stanęło kilka firm budowlanych – i to mimo wysokiego wadium. Przetarg wygrała firma, która obiecała postawić budynek najtaniej. Ale radość z wygranej nie trwała długo. Szybko okazało się bowiem, że projekt ma elementarne błędy. – Źle obliczono ilość potrzebnego materiału, źle zaprojektowano dźwigary. Gdybyśmy budowali obiekt zgodnie z projektem, to zawaliłby się przy najlżejszym podmuchu wiatru – opowiada inż. Jerzy Gajdosz, szef firmy Imbud, która wygrała przetarg.

Gajdosz wskazał błędy inwestorowi i projektantom. – Usłyszałem, że skoro podpisaliśmy umowę, to mam dalej budować. A jak coś będzie nie tak, to mnie obciążą kosztami – zżyma się. Okazało się, że gdyby firma chciała postawić bezpieczny budynek, nie tylko nic by nie zarobiła, ale musiałaby jeszcze dołożyć. Kiedy Gajdosz zażądał zwiększenia budżetu, aby usunąć usterki, inwestor zerwał umowę. Sprawa w końcu trafiła do sądu – inżynier żąda przynajmniej zwrotu wadium i poniesionych kosztów.

Postępując w ten sposób, budowlańcy sporo ryzykują. Kiedy przedsiębiorca budowlany zyska opinię problematycznego, nie ma szans na zdobycie kontraktu – inwestorzy wolą takich, którzy siedzą cicho i przymykają oko na łamanie prawa. – Każdy dzień opóźnienia to dla inwestora dziesiątki tysięcy złotych strat, dlatego nikt nie przejmuje się przepisami – uważa inż. Gajdosz.

Jego słowa potwierdzają inni. Okazuje się, że nadużycia i niedbalstwo towarzyszą sporej części budów już od momentu powstawania projektu. – Poszczególne części budynków projektują różni ludzie, często młodzi i bez doświadczenia. Potem wszystko się drukuje, zszywa i zawozi do inwestora. Ale nad całością nikt nie panuje – uważa inż. Emil Kołodziej, wieloletni inspektor nadzoru, obecnie właściciel firmy budowlanej. Wspomina, że niedawno wpadł mu w ręce projekt młodego architekta, który źle narysował schemat statyczny obiektu. – Jak można dobrze coś zbudować, kiedy projektanci popełniają tak podstawowe błędy? Przecież to tak, jakby filolog nie umiał czytać – denerwuje się Kołodziej.

... I po szkodzie głupi

Właśnie przez taki drobny błąd projektanta w 2000 roku zawalił się powstający hipermarket Carrefour. Źle zaprojektowany wspornik nie wytrzymał obciążenia stropu, który runął, zabijając 2 robotników. 10 osób zostało rannych. Szef firmy, która budowała sklep, nie wytrzymał poczucia winy i powiesił się dwa miesiące po wypadku. Tymczasem w kwietniu zeszłego roku sąd uznał winę dwóch projektantów – dostali po półtora roku więzienia w zawieszeniu na cztery lata. W styczniu tego roku o mało nie zawalił się dach supermarketu Auchan w śląskim Mikołowie. Jedna ze śrub mocujących główny dźwigar dachu odpadła, druga była mocno poluzowana. Na szczęście w porę zauważyła to ochrona. Klientów ewakuowano, a wezwana straż pożarna zabezpieczyła dach przed zawaleniem.

Nikt nie prowadzi statystyk, ile lekkich hal stalowych, takich jak ta w Katowicach, stoi na terenie całej Polski. – Nie ma co ukrywać, że dla nich wszystkich gruba warstwa śniegu stanowi zagrożenie – mówi dr Bogdan Podolski z Politechniki Wrocławskiej. W odróżnieniu od hal żelbetowych, które mają pancerną wytrzymałość.

Śnieg niczemu nie jest winny?

Zdaniem inż. Gajdosza projekty niezawierające błędów właściwie się nie zdarzają: zawsze ktoś czegoś nie doliczy. A potem, żeby uniknąć strat i wyjść na swoje, wykonawcy szukają oszczędności. Zamiast atestowanej stali, używają gorszej, ale za to tańszej. Ściany i dach można pokryć minimalnie cieńszą blachą, zaś do "gruszki" z cementem wsypać nieco piasku. Kilka lat temu polski rynek zalała ukraińska stal. Miała kiepskie właściwości, ale kosztowała jedną trzecią tego, co nasza. No i na oko była nie do odróżnienia. Nikt nie potrafił udzielić nam informacji, ile powstało z niej budynków.

Budowlańcy narzekają także na zbyt sztywne trzymanie się norm z południa Europy, skąd przyszła moda na stalowe hale. Bo tam śnieg pojawia się rzadko. – W katowickiej tragedii śnieg jest ostatni na liście winnych. Dachy takich hal pokrywa się teflonem, aby nie rdzewiały. Gdyby je regularnie odśnieżać, szorować szuflami i łazić ciężkimi buciorami, po roku dach byłby dziurawy jak ser szwajcarski – tłumaczy inż. Gajdosz. I dodaje, że dobrze zaprojektowany dach powinien wytrzymać nawet metr śniegu.

Być może katastrof budowlanych byłoby mniej, gdyby swoje zadania wypełniali kierownicy budów oraz inspektorzy nadzoru – to oni odpowiadają za wykonanie wszystkiego zgodnie z przepisami. Ale kierownikowi budowy zazwyczaj zależy na wypełnieniu terminów, a nie na przepisach. Zaś inspektor nadzoru powinien być na budowie niemal codziennie i odbierać wszystkie ważniejsze konstrukcje – od fundamentów po dach. – Akurat! Inspektorzy pojawiają się na placu raz na miesiąc. Pochodzą, popatrzą, kawy się napiją. Potem na raz wpiszą do książki budowy raporty za cały miesiąc i z głowy – zżyma się Kołodziej.

Nie ma się co dziwić. Jeden Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego zatrudnia ok. 30 pracowników. Ale regularnie w teren wychodzi najwyżej kilku – mają pod opieką nawet kilkadziesiąt tysięcy budynków. Z niepublikowanego raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że powiatowi inspektorzy nadzoru budowlanego nader często w zamian za łapówki przymykają oko na niedociągnięcia. Zdarzało się i tak, że pracownicy PINB kontrolowali powstawanie budynków, które sami zaprojektowali.

Każdy budynek należy raz na pięć lat poddać kontroli technicznej, którą trzeba wpisać do tzw. książki obiektu. Ale wyników kontroli nikt nie weryfikuje, a dokonać jej może każdy, kto ma uprawnienia budowlane, czyli sprawuje samodzielną funkcję techniczną. – Książkę obiektu traktuje się jak zło konieczne. Dlatego zazwyczaj wzywa się znajomego pana Mirka z uprawnieniami, który za kilkaset złotych napisze, że wszystko jest w porządku. Bez oglądania – uważa Kołodziej. Mimo to z kontroli przeprowadzonych przez PINB-y po katastrofie w Katowicach wynika, że w jednej trzeciej budynków książkami obiektów w ogóle nikt się nie przejmuje.

Nikt nie wie, ilu jest w Polsce "panów Mirków", którzy mają prawo dokonywać okresowych kontroli budynków. Przez lata uprawnienia do sprawowania samodzielnych funkcji technicznych nadawali wojewodowie. Od trzech lat zajmują się tym regionalne Izby Inżynierów Budownictwa, w ramach których działają sądy dyscyplinarne. Problem w tym, że jedyne, co mogą zrobić, to odebrać na rok prawo wykonywania zawodu i nakazać ponowne zdawanie egzaminu.

Według prawników prawo budowlane wymaga szybkich zmian. Prof. Zygmunt Niewiadomski ze Szkoły Głównej Handlowej uważa, że polskie prawo jest w tym zakresie niespójne i nielogiczne: gdy chce się zarobić, bardzo łatwo je ominąć. – Trzeba zdefiniować wymagania technologiczne i normy tak, aby stosowanie zbyt cienkiej blachy było nielegalne. Należy również zreformować przepisy dotyczące bezpieczeństwa publicznego – w tej chwili nie wiadomo, kto w świetle prawa ponosi winę za katastrofy budowlane i to organy ścigania decydują, kogo pociągnąć do odpowiedzialności. A przecież wystarczy wyraźnie ustalić, kto za co ponosi odpowiedzialność podczas budowy – uważa profesor.

Ucieczka z parkingu

Katastrofa w Katowicach powinna wywołać również dyskusję o wydawaniu pozwoleń na budowę obiektów, które nawet jeśli spełniają przepisy prawa, stwarzają zagrożenie z powodów nieprzewidzianych przez prawo. Takim kuriozum jest warszawskie Centrum Handlowe Arkadia, którego otwarcie powoduje paraliż komunikacyjny na pograniczu Centrum i Żoliborza. W razie paniki (wywołanej np. przez fałszywy alarm terrorystyczny) wozy ratunkowe nie będą miały szans dotrzeć do potrzebujących, bo drogi zostaną natychmiast zatarasowane.

Tragedii trudno będzie uniknąć w przypadku katastrof w wielkich centrach handlowych. Większość klientów popędzi do samochodów. Tymczasem wielopiętrowe parkingi mają z reguły dwie bramy – wjazdową i wyjazdową, które i tak są zakorkowane w godzinach szczytu. – Takie parkingi istnieją w całym cywilizowanym świecie. Wszyscy powinni wiedzieć, że należy ratować się ucieczką pieszo, a nie własnym autem – twierdzi Michał Borowski, naczelny architekt Warszawy, dodając, że supermarkety powinny dbać o to, by wyjścia ewakuacyjne były otwarte i niezatarasowane. Ale z naszych ustaleń wynika, że ludzi nikt nie uczy, jak należy się zachować w sytuacji kryzysowej w wielkich obiektach publicznych. Jedyną nadzieję niesie fakt, iż olbrzymie centra handlowe są obowiązkowo ubezpieczane, a ubezpieczyciele systematycznie dokonują przeglądu bezpieczeństwa obiektów.

Anita Gargas, Maciej Gajek

Źródło artykułu:WP Wiadomości

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)