Sondażowe kłopoty Kamali Harris [OPINIA]
Cztery lata temu na podobnym etapie kampanii – niecałe dwa tygodnie przed wyborami - Joe Biden wyraźnie prowadził w sondażach nad Donaldem Trumpem. Średnia sondażowa różnica między dwoma kandydatami na poziomie ogólnokrajowym wynosiła wtedy blisko 8 punktów procentowych na korzyść Bidena, znacznie więcej niż margines błędu, z jakim trzeba się liczyć przy okazji badań opinii publicznej.
Dziś amerykańskie sondaże nie są w stanie wyraźnie wskazać zwycięzcy wyścigu. Patrząc na ich wyniki, na pytanie, kto wygra amerykańskie wybory, można tylko odpowiedzieć: "naprawdę nie sposób powiedzieć". Ten stan niepewności musi wywoływać nerwowość w obu sztabach wyborczych. Więcej sygnałów zaniepokojenia dochodzi jednak ze strony demokratów. Czy Kamala Harris ma się czym martwić?
Sześć do trzech
Patrząc na same sondażowe liczby, nie do końca. W ciągu ostatniego tygodnia nie było żadnego wiarygodnego sondażu, który pokazywałby przewagę Trumpa – czy to na poziomie ogólnokrajowym, czy kluczowych stanów – która byłaby wyraźnie wyższa niż błąd statystyczny.
Jak w czwartek podał portal amerykańskiego "Forbesa", w dziewięciu sondaży z ostatniego tygodnia w sześciu prowadzi Harris, a w trzech Trump. W obu wypadkach jest to jednak niewielka, mieszcząca się w granicach błędu statycznego przewaga. Sondażowa średnia, wyliczana na bieżąca na podstawie miarodajnych badań, przez redakcję "New York Timesa" w czwartek wskazywała poparcie na poziomie 49 proc. dla Harris i 48 proc. dla Trumpa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wyborów w Stanach nie wygrywa się oczywiście w głosowaniu powszechnym. Decyduje kolegium elektorów, gdzie każdy stan wysyła liczbę elektorów równą swojej delegacji w Kongresie, a więc od 3 w przypadku takich stanów jak Vermont i Wyoming po 53 w wypadku Kalifornii. Kandydat, który zwycięży w danym stanie, poza dwoma wyjątkami, bierze wszystkich przysługujących mu elektorów.
W praktyce oznacza to, że o zwycięstwie decyduje kilka stanów mogących zagłosować w jedną lub drugą stronę. W tym roku będą to trzy stany tzw. pasa rdzy – obszarów Środkowego Zachodu kiedyś stanowiących przemysłowe serce Stanów – Pensylwania, Michigan i Wisconsin oraz cztery stany "pasa słonecznego", stanów położonych poniżej 36 równoleżnika: Karolina Północna, Georgia, Arizona i Nevada.
Według średnich sondażowych "New York Timesa", we wszystkich tych stanach także mamy praktycznie remis. W stanach "pasa rdzy" i w Nevadzie prowadzi Harris, ale jej przewaga nad Trumpem nigdzie nie przekracza jednego punktu procentowego. W trzech stanach "pasa słonecznego" wygrywa Trump, ale tylko w Arizonie jego przewaga zbliża się do 2 punktów procentowych – co też mieści się w granicy błędu.
Takie wyniki mogą oznaczać wszystko. Zarówno zwycięstwo Harris, jak i Trumpa, wybory, które rozstrzyga bardzo niewielka większość w kolegium elektorów, o której przesądzi kilkadziesiąt tysięcy głosów w kilku stanach, jak i zdecydowane zwycięstwo, którego z kandydatów – bo obecne remisy mogą się równie dobrze przełożyć na wyraźne zwycięstwo różnicą 2-3 punktów procentowych w każdym z 7 decydujących stanów jednego z kandydatów.
Dlaczego w takim razie ten remis wywołuje większy niepokój u Demokratów? Kogo nie doceniają sondaże?
Przede wszystkim dlatego, że do tej pory sondaże mają skłonność do niedoceniania Trumpa. Ośrodki badania opinii publicznej w 2016 roku słabo poradziły sobie z przewidzeniem zwycięstwa republikanina. W 2020 prawidłowo przewidziały zwycięstwo Bidena, ale jego skala okazała się mniejsza niż zapowiadały to sondaże. Demokrata wygrał w głosowaniu powszechnym różnicą 4,5 punktów procentowych, nie blisko 8.
Teorie są różne
Są różne teorie, czemu tak się dzieje. Jedna mówi, że wyborcy Trumpa wstydzą się przyznać, że na niego głosują i ukrywają swoje preferencje przed ankieterami. Znamy podobne zjawisko z Polski, gdzie sondaże także nie doceniały autentycznego poparcia populistycznych partii takich jak Samoobrona.
Inna teoria mówi, że Trump ponadprzeciętnie mobilizuje wyborców charakteryzujących się bardzo niskim stopniem zaufania do wszelkich publicznych instytucji – w tym ośrodków badania opinii publicznej – oraz niewielkim stopniem obywatelskiej partycypacji. Z tych powodów mają oni w ogóle odmawiać udziału w badaniach.
Czytaj również: "Amerykańska Częstochowa" ma dwie odpowiedzi. Tutaj mówią: Andrzej Duda i Donald Trump
Jeszcze inni analitycy przekonują, że źródło problemów z właściwym oszacowaniem poparcia Trumpa tkwi w tym, że republikanin ponadprzeciętnie mobilizuje wyborców o określonym profilu demograficznym – zwłaszcza białych mężczyzn bez wyższego wykształcenia – a sposób, w jaki ośrodki badania publicznej dobierają swoją próbę ankietowanych nie uwzględniają właściwie siły głosu tych grup.
Efekt Bradleya
Poza obawą, że Trump znów może być przeszacowany, demokratom może towarzyszyć druga: o tzw. efekt Bradleya. Nazwa pochodzi od Toma Bradleya, pierwszego w historii czarnego burmistrza Los Angeles, który w 1982 roku w wyborach na gubernatora Kalifornii poradził sobie słabiej niż wskazywały sondaże – zdaniem części analityków dlatego, że wyborcy, którzy nie chcieli go poprzeć, nie ujawniali swoich prawdziwych preferencji ankieterom, by nie zostać posądzonym, że przeszkadza im w czymś czarny kandydat.
Z drugiej strony, ośrodki badania opinii publicznej od 2016 roku dokonały wiele pracy, by skorygować swoje modele w ten sposób, by lepiej mierzyć poparcie Trumpa. Część analityków przestrzega, że mogły w tym przesadzić i teraz mogą w efekcie sztucznie zaniżać poparcie Harris. Jak na łamach "New York Timesa" pisał w czwartek analityk danych Nate Silver, ośrodki mogą po prostu bać się tego, że znów nie doszacują poparcia Trumpa i na wszelki wypadek wskazują na remis, by chronić swoją reputację. Jednocześnie Silver prognozuje, że większe szanse na zwycięstwo ma jego zdaniem Trump.
Co pokazuje wcześniejsze głosowanie?
Tymczasem trwa już wcześniejsze głosowanie. Około 26 milionów wyborców już oddało głos osobiście lub korespondencyjnie. Nie wiemy, na kogo głosowali, możemy jednak zaobserwować pewne trendy związane z frekwencją oraz z tym, czy więcej głosów oddają wyborcy zarejestrowani jako demokraci, czy jako republikanie. W wielu stanach rejestrują muszą się bowiem zarejestrować jako wyborcy określonej partii lub wyborcy niezależni – choć oczywiście zarejestrowani republikanie mogą głosować na Kamalę Harris, a demokraci na Trumpa.
Jak w czwartek podawał brytyjski "The Economist", większość, niecałe 48 proc., wcześniej oddanych głosów, pochodzi od zarejestrowanych demokratów. Udział głosów zarejestrowanych republikanów jest znacznie mniejszy – wynosi jak dotąd 32 proc.
Jednocześnie widać, że w porównaniu z 2020 roku liczba wcześniejszych głosów oddana przez republikanów znacznie wzrosła – na tym etapie kampanii cztery lata temu zarejestrowani republikanie oddali około 27 proc. głosów. Poziom głosów demokratów jest taki sam jak cztery lata temu.
Czy to świadczy o większej mobilizacji republikanów w tym roku? Niekoniecznie. Cztery lata temu Trump atakował wcześniejsze głosowanie i głosowanie korespondencyjne i poddawał w wątpliwość jego uczciwość, co na pewno zniechęciło republikańskich wyborców. Choć przez ostatnie cztery lata Trump opowiadał, że to nieprawidłowości przy głosowaniu korespondencyjnym pozbawiły go "zwycięstwa", to w trakcie kampanii republikanie i sam Trump zachęcali do wcześniejszego głosowania.
Do momentu policzenia wszystkich głosów nie będziemy więc wiedzieli, czy widoczny wzrost głosów oddanych na republikanów oznacza, że Trumpowi udało się zmobilizować nowych wyborców, którzy głosują wcześniej, czy też że wyborcy, którzy i tak głosowaliby na republikanina 5.11., zdecydowali się to zrobić przed oficjalnym dniem wyborów.
Nie należy jeszcze przekreślać Harris
Wcześniejsze głosowanie wskazuje przy tym na to, że frekwencja będzie najpewniej spora. Przed Trumpem tradycyjnie wysoka frekwencja sprzyjała demokratom niska republikanom. W tym roku ta prawidłowość nie musi zadziałać. Trump lepiej sobie radzi w sondażach uwzględniającym wyborców nie do końca zdecydowanych, czy w ogóle wezmą udział w wyborach. Przyciąga grupy elektoratu – np. młodych czarnych i latynoskich mężczyzn – charakteryzujące się niską wyborczą partycypacją.
Inaczej mówiąc: osoby deklarujące, że zagłosują na Harris, z większym prawdopodobieństwem faktycznie to zrobią niż te deklarujące głos na Trumpa.
Niemniej coraz więcej symulacji wyborczych – obliczających możliwy przebieg wyborów na podstawie danych uwzględniających wiele sondaży i innych danych – przewiduje, że bardziej prawdopodobne jest zwycięstwo Trumpa.
W żadnym wypadku nie należy jednak przekreślać Kamali Harris. Jej kampania zebrała więcej pieniędzy i ma jeszcze trochę czasu, by przedstawić amerykańskim wyborcom, czemu Trump nie jest odpowiednią osobą do sprawowania najwyższego urzędu w państwie. Trump ma zdolność do mobilizowania wokół siebie fanatycznych zwolenników, ale też do mobilizacji przeciwników. Bardzo cięży mu wyrok Sądu Najwyższego odbierający Amerykankom konstytucyjne prawo do aborcji, możliwy dzięki głosom mianowanych przez niego bardzo konserwatywnych sędziów.
Poza sensacyjnym sukcesem w 2016 roku Trump i sklejona z nim partia republikańska przegrywała wszystkie kolejne wybory lub radziła w nich sobie poniżej oczekiwań. Oczywiście, jeśli 05.11. Trump wygra, to nikt nie będzie pamiętał o klęskach republikanów z lat 2018-22 – liczyć się będzie tylko to, że po czterech latach Trump, wbrew wszystkim szkieletom w swojej szafie, wraca do Białego Domu.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek