Śmierć polskiego szpiega to nie samobójstwo?
Marek Stróżyk był tajnym współpracownikiem SB i wywiadu wojskowego PRL. Do jego zadań należało m.in. przekazywanie informacji o obiektach wojskowych znajdujących się na terenie RFN. Według oficjalnej wersji przyjętej przez prokuraturę, 22 lipca 1989 roku popełnił samobójstwo. Na rok przed śmiercią został zatrzymany ze względu na podejrzenie współpracy z obcym wywiadem. - Miał 31 lat, w cokolwiek się wplątał, mógł za to odpowiadać, zamiast tego z mojego domu zrobili sobie celę śmierci i wykonali wyrok na Stróżyku - mówi Teresa Jankowiak, partnerka Marka Stróżyka. 23 lata po śmierci polskiego szpiega, nadal nie ma pewności jak i dlaczego zginął.
29.02.2012 | aktual.: 05.06.2012 15:05
Ostatnią w życiu noc z 21 na 22 lipca Marek Stróżyk spędzał w mieszkaniu swojej konkubiny Teresy Jankowiak we Wrocławiu. Nie mieszkali razem, Marek Stróżyk był właśnie w trakcie rozwodu. - Obudziłam się, usiadłam na łóżku. Na wideo była godzina 7.00, później okazało się, że w rzeczywistości była 6.00. Półtora metra ode mnie Marek stoi z ugiętymi nogami, ma ręce rozłożone jak do lotu, te ręce i szyję podtrzymują kable elektryczne. Ja myślałam, że on żartuje, że to jakiś dowcip. Fotel przysłaniał jego tułów. Wstałam powoli z łóżka. Marek nie dotykał nogami podłogi. Był w takiej embrionalnej, przykurczonej pozycji, obie nogi były ugięte w kolanach. Dopiero wtedy zobaczyłam, że on nie żyje - wspomina Teresa Jankowiak.
Według relacji partnerki Stróżyka, jego ciało było przywiązane do wbitych w belkę stropu haków, na których kiedyś wisiała huśtawka dla dziecka. Ciało było zawieszone na dwóch rodzajach kabli elektrycznych. Z jednego kabla wykonana była luźna pętla na szyi, jego końce rozchodziły się w kształcie litery "V" w stronę haków. Drugi, dwużyłowy płaski kabel był zaciśnięty na szyi i rozchodził się wzdłuż rąk, był obwiązany wokół nadgarstków, następnie kierował się ku górze w stronę haków od huśtawki, do których był przywiązany. W efekcie ręce były rozłożone w pozycji przypominającej ukrzyżowanie. Taką wersję ułożenia ciała przedstawiają pierwsi trzej świadkowie, którzy widzieli zwłoki - Teresa Jankowiak oraz jej sąsiadka Wanda S. i jej 18-letnia wówczas córka Joanna.
- Dotknęłam go i zobaczyłam, że jest zimny. Pocałowałam go, żeby się pożegnać. Obok leżał przewrócony stołek. Na ławie obok wszystko było tak jak wcześniej wieczorem, stały szklanki, na talerzu leżał kotlet. Gdy obeszłam Marka, żeby dostać się do stojącego na barku telefonu zobaczyłam, że ten dwużyłowy płaski kabel przecina skórę na szyi, pod uchem - opowiada pani Teresa. Próbowała zadzwonić do mieszkającej niżej sąsiadki - Wandy S., następnie zbiegła do jej mieszkania. Poza Wandą i Joanną S., spotkała tam również ich sublokatora Tadeusza M., który wprowadził się trzy miesiące wcześniej i wyprowadził wkrótce po samobójstwie Stróżyka.
- Pani Wanda chciała zadzwonić na milicję i pogotowie, wtedy usłyszała w słuchawce szmery i szuranie. Skojarzyła, że to z mojego domu, bo nie odłożyłam słuchawki - mówi Teresa Jankowiak. Przestraszone kobiety poprosiły o pomoc Tadeusza M. - Nie spieszył się, bardzo przeciągał. Pamiętam, że przekładał koszule w szafie i zastanawiał się, którą ma ubrać. Miałam poczucie, że jest mi przykro, bo zawalił mi się świat, a M. przegląda koszule. Dość długo to trwało, w końcu poszedł na górę i długo nie wracał - relacjonuje Teresa Jankowiak. Według niej, Tadeusz M. wezwał pogotowie, jak później ustalono o 7.07. Twierdził, że gdy wszedł do mieszkania, kable podtrzymujące Marka Stróżyka były już odcięte lub zerwane.
Lekarka Agata M., która przyjechała na wezwanie zakładała początkowo, że "odcięte zwłoki", o których Tadeusz M. mówił w zgłoszeniu oznaczają, że powieszony może żyć. - Gdy pani doktor weszła na górę, na miejsce zdarzenia, ciało było już odcięte, nogi były wyprostowane, leżał na plecach. Na rękach nie było już kabli, nie było tego kabla dwużyłowego, który wbijał się w szyję. Został tylko luźny przewód z dwoma supłami, odcięty ok. 20 cm za drugim supłem, 20 cm kabla zostało również u belki. Gdyby połączyć oba te kawałki, wyszłoby na to, że on powiesił się przy samej belce, a nie w pozycji, w której go znaleźliśmy - twierdzi Teresa Jankowiak. Zauważa również, że na ręku Marka znalazł się zegarek, którego wcześniej nie było, a przy jej łóżku leżały listy pożegnalne.
Jeszcze na miejscu zdarzenia lekarka stwierdziła plamy opadowe na lędźwiach. Przy założeniu, że Marek Stróżyk powiesił się sam i od chwili śmierci jego ciało znajdowało się w pozycji pionowej, plamy opadowe powinny znajdować się na dłoniach i na stopach. Nie było też wiadomo, kto odciął zwłoki. Śledczy przyjęli wersję Tadeusza M., według którego przewód miał się zerwać pod ciężarem ciała. Lekarka pogotowia przekazała swoje wątpliwości śledczym, którzy przybyli na miejsce rekomendując im przeprowadzenie sekcji zwłok w celu ustalenia przyczyny zgonu.
Znikające dowody
Zagadkowa śmierć szybko została uznana za samobójstwo. Pierwsze śledztwo zakończono po zaledwie sześciu dniach. Odstąpiono od przeprowadzenia sądowo-lekarskiej sekcji zwłok, nie przesłuchano dwóch z trzech osób, które znalazły ciało, w tym Teresy Jankowiak. W kolejnych latach okazało się, że sfałszowano zeznania kluczowego świadka, a dowody i dokumentacja fotograficzna miejsca zdarzenia zniknęły. Według Teresy Jankowiak, o tym, że śmierć była samobójstwem zaraz po przyjeździe zdecydowali śledczy, którzy pojawili się jako pierwsi na miejscu zdarzenia. Później skupiono się na potwierdzaniu tej wersji zdarzeń.
- Listy pożegnalne nie były w żaden sposób zabezpieczone, nie były w folii, wrzucono je do teczki z dokumentami. Jeden list był skierowany do mnie i do matki, drugi był na złożonym i przedartym w jednej trzeciej, pod skosem papierze kancelaryjnym, to był list do prokuratury. Wyglądał, jakby był napisany na świstku. Listy widziała też pani Wanda, poprosiłam, żeby mi je odczytała - mówi Teresa Jankowiak.
Śledztwo wznowiono po interwencji u Rzecznika Praw Obywatelskich, którym była wówczas prof. Ewa Łętowska. Gdy w 1990 roku pełnomocnikowi rodziców zmarłego udało się uzyskać dostęp do akt sprawy okazało się, że są one niekompletne, a wiele faktów nie zgadza się z zeznaniami świadków. Okazało się również, że listy pożegnalne Marka Stróżyka różnią się od znalezionych w miejscu jego śmierci. - Zauważyłam, że ten list do prokuratury, który był tak charakterystyczny, nie był na przedartej kartce. Zobaczyłam, że listy są podmienione, zakwestionowaliśmy je i poprosiliśmy o ekspertyzę grafologa - opowiada partnerka Stróżyka.
Po wznowieniu śledztwa przesłuchano wszystkich świadków, niektórych po raz pierwszy. Teresa Jankowiak chciała opowiedzieć m.in. o drugim kablu, który zaginął zaraz po znalezieniu zwłok. Reakcją przesłuchujących na dociekliwość świadków było wyśmiewanie, zastraszanie lub oferowanie pomocy w egzekwowaniu alimentów. - Śmiał się, a ja płakałam. To coś okropnego. Chciałam, żeby pokazał mi te kable, wtedy wyjął z metalowej szafy jakąś pętlę. Te kable leżały niezabezpieczone, z jakimiś szmatami, papierem toaletowym, drutami. To było porażające - wspomina przesłuchanie Teresa Jankowiak. Sprawa została umorzona ostatecznie w 1992 roku. Kabel, który przesłuchujący zaprezentował Teresie Jankowiak później również zaginął.
W 1995 roku Wanda S. zapoznała się ze swoimi zeznaniami, które miała składać podczas śledztwa. Ponieważ według świadka, zostały one sfałszowane, wszczęto odrębne dochodzenie w tej sprawie. Stwierdzono, że zeznanie zostało sfałszowane, prawdopodobnie przez przesłuchującego policjanta. Funkcjonariusza nie pociągnięto do odpowiedzialności uzasadniając, że sprawa uległa przedawnieniu.
W 2004 roku akta sprawy zostały zniszczone, zachowała się jednak część dokumentacji, którą rodzina Marka Stróżyka i Teresa Jankowiak skopiowali w 1991 roku.
Prywatne śledztwo
Własne śledztwo w tej sprawie przeprowadził Kazimierz Turaliński, autor książki o Marku Stróżyku "Zabić szpiega" i specjalista ds. bezpieczeństwa. Turaliński szczegółowo opisał efekty swojej pracy w zgłoszeniu przesłanym do Wirtualnej Polski. Sprawą zainteresowała go Teresa Jankowiak, która od ponad 20 lat walczy o wyjaśnienie śmierci swojego partnera. Dzięki jej zaangażowaniu, sprawa Stróżyka ma szansę zostać wznowiona. Jak twierdzi Turaliński, jest ku temu wiele przesłanek.
- Pierwszy dowód to opinia sądowo-lekarska doktora Jerzego Kaweckiego, która stwierdza, że nie było udziału osób trzecich w sprawie śmierci Marka Stróżyka. Ten dowód bazowy, był oparty m.in. sfałszowanym protokole zeznań jednego ze świadków, a sfałszowanie tego protokołu było potwierdzone postanowieniem prokuratorskim. Jeżeli mamy bazowy dowód samobójstwa oparty na sfałszowanym dowodzie, to są wszelkie podstawy do tego, aby doprowadzić do wznowienia śledztwa. Kolejna bardzo istotna kwestia, która w tym dokumencie także została pominięta, to rozmieszczenie plam opadowych. Zaznaczam, że doktor Kawecki to jeden z najlepszych specjalistów od medycyny sądowej w Polsce. Pamiętajmy, że nie ma takiej możliwości, aby plamy opadowe w przypadku pionowego powieszenia powstały na plecach, to fizycznie niemożliwe, gdyż krew spływa grawitacyjnie do najniżej położonych partii ciała - do dłoni i stóp. Tego nie mieliśmy w przypadku Marka Stróżyka i to samo w sobie jest podstawą, aby to śledztwo wznowić. Pamiętajmy też o tym,
że w aktach sprawy prokuratorskiej znajdowały się opinie innego ośrodka medycznego, który stwierdzał, że z powodu braków w materiale dowodowym nie jest możliwe wydanie opinii, a pan doktor Kawecki taką opinię wydał, co jest bardzo dziwne. Kolejna kwestia to przesłuchanie świadków. Jeśli mamy sfałszowany protokół z przesłuchania głównego świadka w sprawie, czyli osoby, która znalazła Marka Stróżyka i ta osoba tak naprawdę w tej chwili nie występuje jako świadek, to ewidentnie jest to przesłanka do wznowienia śledztwa - wymienia Kazimierz Turaliński. Tajne życie Stróżyka
Sprawę Marka Stróżyka prowadzono początkowo nie mając świadomości o jego pracy dla służb wywiadowczych PRL lub ukrywając ten fakt. Próbowano zbagatelizować jego związki z wywiadem wojskowym wskazując, że marzył o karierze szpiega i nieudolnie próbował nawiązać współpracę z Wojskową Służbą Wewnętrzną. Już po drugim umorzeniu śledztwa, rodzina próbowała wyjaśnić wątek aresztowania Marka Stróżyka w lutym 1988 roku. Okazało się, że był oskarżony o szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu, za co w tym czasie groził wyrok do kary śmierci włącznie.
Jak twierdzi Teresa Jankowiak, Stróżyk nie miał powodów, aby popełnić samobójstwo. Była jednak zaniepokojona dziwnymi wydarzeniami, które spotykały od ponad roku jej partnera. Problemy zaczęły się 13 lutego 1988 roku. - Pojechaliśmy na kawę do Novotelu. Poszedł do baru i coś zamawiał. W pewnym momencie zauważyłam, że portier na niego wskazuje. Wtedy dwóch wojskowych w mundurach podeszło do niego. Za chwilę Marek wrócił do mnie i powiedział: "jestem aresztowany, nie możesz zostać sama" - wspomina Teresa Jankowiak.
Marek Stróżyk prosił żołnierzy, aby odwieźli jego partnerkę do domu. Nie zgodzili się, ale pozwolono Teresie Jankowiak jechać razem z zatrzymanym i wysiąść po drodze. - W końcu się zgodzili, wzięli jego malucha, wojskowy kierowca usiadł za kierownicą, Marka posadzili z tyłu, przy nim siedział żołnierz, a ja zajęłam miejsce z przodu obok kierowcy. Gdy wysiadałam, Marek wołał: "biegnij prosto do domu!". Przeraziłam się, to był 1988 rok, okropne czasy, nie wiedziałam, czego mam się bać, nie wiedziałam co się dzieje. Od tego momentu wszystko się zaczęło - opowiada partnerka Stróżyka.
Teresa Jankowiak jest przekonana, że po wyjściu z aresztu, Stróżyk był pod stałą obserwacją, mógł być też zastraszany. Po powrocie z aresztu wyjaśnił jej, że został zatrzymany na podstawie donosu, który się nie potwierdził, nie chciał zdradzać swojej partnerce czym się zajmuje. Prawdopodobnie miał podstawy, aby obawiać się o jej bezpieczeństwo. - Po tym areszcie był w strasznym stanie, wyglądał jak wrak człowieka, a to były tylko dwa dni. Od tego czasu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Na miesiąc przed śmiercią, w drodze do domu śledził go jakiś samochód, w końcu zepchnął go do rowu. Przez cały czas czuł się śledzony, dało się wyczuć tę nagonkę. Ale najważniejsze jest to, że w marcu 1989 roku wydano mu paszport i pozwolono mieć dowód osobisty. Tego w tamtych latach nie wolno było robić. Jakieś służby wydały mu paszport. Miał lecieć do Stanów Zjednoczonych, ale nie zdążył, już nie żył - mówi Teresa Jankowiak.
Marek Stróżyk współpracował z SB w czasie, gdy był szefem "Solidarności" w Specjalistycznym Szpitalu Wojewódzkim we Wrocławiu, w gdzie pracował. Dokumenty potwierdzające tę współpracę znajdują się w IPN. Wiele szczegółów dotyczących jego "drugiego życia", szczególnie związanych ze współpracą z wywiadem wojskowym PRL nadal pozostaje nieznanych. Wiadomo jedynie, że już wcześniej podjął współpracę z wywiadem wojskowym. Pierwszy kontakt z WSW miał nastąpić już w 1983 roku. Zdaniem Kazimierza Turalińskiego, ujawnienie tych faktów również jest przesłanką do tego, aby wznowić śledztwo.
- Pamiętajmy, że całą sprawę umorzono w 1992 roku, kiedy przeszłość Marka Stróżyka nie była znana. Na chwilę obecną mamy bardzo wiele odtajnionych dokumentów, które potwierdzają, że jego oficer prowadzący, albo zeznawał nieprawdę, albo też tej prawdy nie znał. Wówczas stwierdzał, że Marek Stróżyk był fantastą, osobą niepoważną, może nawet chorą psychicznie. Dzisiaj wiemy, że Stróżyk pracował m.in. dla WSW, to poważna służba, ona nie zatrudniała wariatów. Kolejna kwestia, to współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa, a także dokumenty wskazujące na współpracę i prowadzenie rekrutacji do AWO, to także była bardzo poważna formacja, jej istnienie było jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic PRL. Samo to bardzo wiele mówi nam o tym, że ten materiał dowodowy trzeba bardzo poszerzyć, zrobić nowe ekspertyzy, kwerendę dokumentów w archiwach państwowych, łącznie z dokumentami, które z jakiegoś powodu nie zostały ujawnione w IPN - twierdzi Kazimierz Turaliński.
Poznamy prawdę?
Teresa Jankowiak od 23 lat walczy o wyjaśnienie sprawy. Wspierał ją w tym m.in. Zbigniew Wasserman. Od kilku lat tematem zajmuje się również posłanka Beata Kempa. - Ta sprawa od początku wydawała się beznadziejna. Postanowiłyśmy jednak, że będziemy próbowali ją rozwikłać. Uważam, że to śledztwo powinno zostać wznowione, ponieważ tutaj jak w soczewce skupia się słabość państwa. Wymyślamy wszystko, co możliwe, żeby pomóc tej pani. Szukamy kolejnych instytucji, do których można się odwołać - wyjaśnia Beata Kempa. Szansę na wyjaśnienie śmierci Marka Stróżyka widzi również Kazimierz Turaliński. Zaznacza, że możliwe jest również wykrycie winnych, jeśli okaże się, że było to zaplanowane morderstwo.
- W tej sprawie zmieniło się bardzo dużo. To przypadek podobny do sprawy Krzysztofa Olewnika. To znaczy mamy trzy etapy, na których osoby odpowiedzialne za tę zbrodnię powinny ponieść odpowiedzialność karną. Po pierwsze jest to sprawstwo kierownicze - na tym poziomie absolutnie nigdy nie uda się dojść do sprawców. Drugi poziom to bezpośredni wykonawcy. Myślę, że mamy już jedną osobę, która jest także w prokuratorskich aktach sprawy, gdyby ta osoba nawiązała współpracę z wymiarem sprawiedliwości, to byłoby duże prawdopodobieństwo, aby innych bezpośrednich wykonawców także pociągnąć do odpowiedzialności karnej. Trzeci etap to kwestia osób, które przez cały czas są bardzo aktywne zawodowo. Te osoby nie mogłyby zostać pociągnięte do odpowiedzialności karnej, ponieważ ich przestępstwa dawno się przedawniły, natomiast z całą pewnością powinny być pociągnięte do odpowiedzialności dyscyplinarnej - mówi Kazimierz Turaliński.
Święto PRL
Marek Stróżyk nie był jedyną osobą, która zginęła 22 lipca 1989 roku w tajemniczych okolicznościach. W dniu symbolicznej rocznicy utworzenia PRL zamordowano 82-letnią Anielę Piesiewicz, matkę Krzysztofa Piesiewicza, adwokata broniącego członków NSZZ "Solidarność" oraz oskarżyciela posiłkowego ws. zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Zamordowana została związana w dokładnie taki sam sposób, jak ks. Popiełuszko.
- Kto zabił Stróżyka? Nie wiem. Miał 31 lat, w cokolwiek się wplątał, mógł za to odpowiadać, zamiast tego z mojego domu zrobili sobie celę śmierci i wykonali wyrok na Stróżyku - odpowiada Teresa Jankowiak.
Nie ujawniamy przytaczanych przez świadków nazwisk ludzi, którzy mogą być odpowiedzialni za nieprawidłowości przy śledztwie ws. śmierci Marka Stróżyka. Niektóre z tych osób zajmują obecnie wysokie stanowiska w polskim systemie sprawiedliwości, jeden z funkcjonariuszy został nagrodzony odznaczeniem państwowym III RP.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska