Sarkozy wzywa do "wojny totalnej". Eksperci dla WP: słowa, które nic nie znaczą
- Wojna, którą musimy stoczyć, powinna być totalna - stwierdził były prezydent Francji Nicolas Sarkozy krótko po atakach islamskich terrorystów w Paryżu. Co to właściwie znaczy? Według ekspertów, z którymi rozmawiała WP, niedużo, bo retoryka Sarkozy’ego choć twarda, jest raczej pusta. I, paradoksalnie, to nie niszczycielska moc wojny totalnej jest najbardziej niepokojąca w tym apelu, ale to, że nikt nie jest tak naprawdę chętny i gotów do faktycznie efektywnej walki z Państwem Islamskim.
- Taka wojenna retoryka jest reakcją na silny wstrząs paryski (…) i elementem polityki wewnętrznej - ocenia prof. Ryszard Machnikowski z Uniwersytetu Łódzkiego, ekspert ds. bezpieczeństwa, dodając, że na wypowiedź byłego prezydenta Francji należy patrzeć w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich nad Sekwaną. - Teraz będziemy mieli okazję wysłuchiwać takich silnych słów. Pytanie, czy pójdą za nimi jakieś równie silne, skoordynowane działania? Ja bardzo w to wątpię - mówi ekspert. W jego opinii mocno uderzyć w IS należało już najpóźniej latem zeszłego roku, gdy dżihadyści ogłosili swój samozwańczy kalifat. - W tej chwili, przy obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie, bardzo chciałbym poznać szczegóły planu Sarkozy’ego, w jaki sposób on to (wojnę totalną - red.) sobie wyobraża - dodaje ekspert.
Także Robert Czulda, znawca tematyki bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie z Uniwersytetu Łódzkiego, który regularnie prowadzi badania na Bliskim Wschodzie, uważa, że słowa Sarkozy’ego to właściwie… tylko słowa, którymi w dodatku były prezydent próbuje zmniejszyć własną odpowiedzialność. - Pamiętajmy, że to Sarkozy jeszcze jako prezydent dokonał agresji na Libię i to właśnie obalenie Muammara Kadafiego otworzyło bramy do Europy - mówi ekspert, a wypowiedź o wojnie totalnej nazywa po prostu "demagogią". - To są słowa bardziej marketingowe, które mają wpłynąć na morale społeczeństwa francuskiego, ale nic nie znaczą. Bo co to właściwie znaczy wojna totalna? - dodaje.
W największym uogólnieniu podczas wojny totalnej wszystkie chwyty są dozwolone, byleby wygrać z wrogiem. A ten definiowany jest nie tylko jako przeciwne siły zbrojne, ale jako cały wrogi naród. Według właśnie takiej koncepcji wojnę prowadziły hitlerowskie Niemcy. Trudno podejrzewać byłego przywódcę Francji, by chciał się wzorować na Hitlerze. Samo IS to również nie państwo, a jeśli już twór roszący sobie taki status, i nie tworzy narodu. Co więc wojna totalna z taką organizacją mogłaby znaczyć? Zmiecenie z powierzchni ziemi Ar-Rakki, stolicy samozwańczego Państwa Islamskiego? W niedzielę francuskie lotnictwo - jak donosiła Polska Agencja Prasowa - przeprowadzić miało "zmasowany atak na umocniony bastion IS" w tym właśnie mieście.
Według Machnikowskiego całkowite zniszczenie miasta nie wchodzi w grę, bo żyją tam też zwykli ludzie. Nawet ów ostatni "zmasowany" atak Francuzów nie robi na ekspertach dużego wrażenia. - Pod tym pojęcie kryje się nalot dziesięciu samolotów, które zrzuciły 20 bomb - komentuje ostro Machnikowski. - Po atakach na Paryż Francja zrzuciła raptem kilka bomb na pozycje Państwa Islamskiego. Jeżeli to jest wojna na dużą skalę, to jest to ciekawe podejście - dodaje z kolei Czulda.
Wojna, której nikt nie chce? Problem, którego nikt nie widzi?
- Wojna totalna oznaczałaby wprowadzenie do Iraku i Syrii kilku brygad i czyszczenie miasta za miastem z bojowników Państwa Islamskiego. Ale to jest nierealne w tej chwili - mówi Machnikowski i przypomina, że nie tylko we Francji, ale też w Paryżu zbliżają się wybory. A decyzje o wysyłaniu sił lądowych na wojnę nigdy nie są popularne. - Nawet tak wojowniczy przywódca jak Putin wysłał (na Bliski Wschód - red.) siły lotnicze, ale nie pcha się tam z żołnierzami - dodaje ekspert.
Tymczasem, według Machnikowskiego, to od likwidacji IS na Bliskim Wschodzie właśnie należałoby zacząć, by potem systematycznie działać wszędzie tam, gdzie są jego komórki: Libii, Nigerii, Afganistanie. - Ale to oznacza de facto wojnę przy użyciu wojsk lądowych, na którą nikt nie jest gotowy - mówi i dodaje, że dopiero nasilenie się ataków terrorystycznych to zmieni. - (Wojnę totalną - red.) wypowiedzą islamiści, Państwo Islamskie, bo to, co się teraz dzieje, to dopiero rozgrzewka - uważa ekspert. - Dopiero gdy będziemy zaatakowani w sposób masowy, gdy zamachy nie będą co 10 miesięcy, ale co tydzień, wtedy zostanie podjęta decyzja o zmianie polityki - dodaje.
Również Robert Czulda uważa, że żaden kraj europejski nie jest w tym momencie gotowy na wysłanie sił lądowych na Bliski Wschód. - Nie ma na to środków, ale przede wszystkim odwagi - mówi ekspert i przypomina, że operację w Libii, którą zainicjowały Paryż i Londyn, dokończyć musieli Amerykanie. - Państwa europejskie są dziś zaangażowane w naloty w Syrii w sposób symboliczny, to Amerykanie ponoszą główny ciężar i odpowiedzialność tej operacji - dodaje.
W przeciwieństwie jednak do Machnikowskiego Czulda uważa, że to wcale nie od Syrii i Iraku należałoby zacząć walkę z IS. Przeciwnie - od zmian w Europie. - Bombardowanie w Syrii nie przyniesie zakończenia problemu, bo ludzie, którzy dokonują ataków na terenie Europy, nie mieszkają w Syrii - mówi WP Czulda i przyznaje, że w jego ocenie Zachód nie jest jednak chętny, by faktycznie i efektywnie walczyć z IS. - Wystarczy posłuchać kanclerz Niemiec Angeli Merkel czy polityków unijnych, którzy do tej pory nie widzą problemu i trwają w swym niezrozumiałym uporze. A problem jest taki, że z grupą uchodźców przybywają do nas terroryści. Problemem są także ludzie, którzy urodzili się na terenie Europy i którzy w drugim pokoleniu decydują się na terroryzm w imię religii. Takich ludzi nie wykryją żadne służby, bo te nie siedzą w głowach każdego muzułmanina, ani też nie pokonają ich naloty - komentuje ekspert.
Konsekwencje dla samej Francji
Nie jest też jasne, co wojna totalna, o której mówił Sarkozy, oznaczałaby dla samych mieszkańców Francji i wewnętrznej polityki bezpieczeństwa. Już w niedzielę Hollande zapowiedział, że będzie się starał o przedłużenie stanu wyjątkowego na kolejne trzy miesiące. Gdyby faktycznie Paryż zamierzał prowadzić wojnę totalną, to taki stan stałby się permanentny - ocenia Machnikowski i dodaje, że do tego doszłaby "ewidentna militaryzacja społeczeństwa i poddanie go jeszcze ściślejszej inwigilacji".
- Trudno sobie jednak wyobrazić Francję, która w dłuższym okresie funkcjonuje w takich warunkach przy zamkniętych granicach i obostrzeniach bezpieczeństwa oznaczających niemożność prowadzenia imprez masowych. To ciekawe także w kontekście Euro 2016, którego Francja jest gospodarzem. Jak Paryż wyobrażałby sobie zorganizowanie takiej imprezy, na którą przyjadą ludzie z całej Europy, a może i świata, w warunkach rygoru stanu wyjątkowego? - mówi.
Zwrot do Rosji?
Jest jednak jeden scenariusz dla francuskiej polityki, który - zdaniem ekspertów - jest całkiem realny. Sarkozy, mówiąc o potrzebie "drastycznych zmian" w jej zakresie, podkreślał, że niepokoi go to, iż przeciwko ISIS na Bliskim Wschodzie walczą obecnie dwie koalicje - pod wodzą USA i Rosji. Czy to znaczy, że Francja mogłaby wkrótce przejść do "drużyny Moskwy"?
- Jeśli prezydentem zostałby Sarkozy albo Marine Le Pen, to jest to wyobrażalne - ocenia Machnikowski, który podkreśla jednocześnie, że Paryż doskonale zdaje sobie sprawę z wieloznacznej polityki Moskwy na Bliskim Wschodzie. Bo choć Rosjanie deklarują, że bombardują tam dżihadystów IS, zachodnie media donosiły, że ich samoloty brały na cel także tzw. umiarkowanych rebeliantów walczących z reżimem Baszar al-Aasada, których wspierali Amerykanie.
- Dla nas niebezpieczny scenariusz jest taki, że Niemcy i Francja dogadają się z Putinem, by wspierał tak czy inaczej państwa zachodnie w tej wojnie. Oczywiście za odpowiednią cenę. Tą ceną będzie Krym, prawdopodobnie Donbas i włącznie raz jeszcze Ukrainy w rosyjską strefę wpływów. Ceną dla Polski będzie brak stałych baz NATO w Europie Środkowo-Wschodniej, na co od dawna nie zgadzają się Niemcy - te same, które w odniesieniu do imigrantów oczekują od nas solidarności – mówi z kolei Robert Czulda.