Zaczęło się latem. Mówią o "safari" w Ukrainie
"Dronowanie" cywilów zaczęło się latem tego roku, jesienią uchodzi już za miejscową normę. Mieszkańcy mówią o "chersońskim safari", tak nazywając swoje codzienne życie poza domem - drogę do pracy czy na zakupy. Wychodząc na zewnątrz, stają się zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
03.12.2024 | aktual.: 03.12.2024 11:59
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
Schrony z betonowych prefabrykatów pojawiły się w Chersoniu niedługo po wyzwoleniu, zimą 2023 roku, gdy było już jasne, że Rosjanie zamierzają terroryzować miasto selektywnym ostrzałem artyleryjskim. Stoją zwykle przy przystankach autobusowych, dobrze zabezpieczają przed odłamkami, powinny przetrwać bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym. Ale w konfrontacji z pociskiem artyleryjskim kalibru 152 mm nie mają (i nie dają) większych szans.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Sytuacja stabilnie niestabilna"
Kilka tygodni temu przekonała się o tym ekipa Novej Poczty. Gdy w pobliżu doszło do pierwszej eksplozji, jeden z kurierów wbiegł do ukrycia, inny między budynki. Kolejny pocisk uderzył w schron i zabił znajdującego się w środku mężczyznę. Ten, który był na zewnątrz, odniósł niezagrażające życiu rany. Ot, brutalny psikus losu w chersońskim wydaniu.
- Sytuacja w mieście jest stabilnie niestabilna - usłyszałem z ust Antona Jefanowa, jednego z zastępców szefa chersońskiej administracji wojskowej.
W trakcie naszej rozmowy, jak na zawołanie, zgasło światło. Dziesięć godzin wcześniej (nad ranem 28 listopada) Rosjanie wyprowadzili kolejne uderzenie w ukraińską energetykę. Kilkanaście rakiet przedarło się przez zaporę obrony przeciwlotniczej i trafiło w cele, w wyniku czego blackout objął prawie całą Ukrainę. W Chersoniu, jak we wszystkich miejscowościach w kraju, odpalono generatory. "Nasz" - w biurze lokalnej organizacji pomocowej - pracował póki nie skończyło się paliwo. - Jutro powinno być już znacznie lepiej - Jefanów miał na myśli przywrócenie stałego dostępu do energii.
Wybiegając w przyszłość (wszak piszę ten tekst kilka dni później) - nie, to przewidywanie się nie sprawdziło. Ukraina wychodziła z ciemności powoli, jeszcze dwie pełne doby po ataku większość terytorium pozbawiona była prądu (a więc także ciepłej wody i ogrzewania), a szczątkowe zasilanie zapewniały paliwożerne agregaty.
Brak prądu nie przeszkodził nam w rozmowie, która z konieczności odbywała się poza siedzibą lokalnych władz. Obwodowi i miejscy urzędnicy już dawno opuścili formalne siedziby i zeszli do zaimprowizowanych biur w podziemiach, rozrzuconych po różnych częściach miasta. Latem zeszłego roku odwiedziłem Jefanowa w jednym z takich obiektów, obecnie nie było to możliwe.
Miejscowa administracja to dla Rosjan prawilny cel, jeden z ulokowanych w piwnicznym schronie urzędów udało im się zniszczyć. W efekcie Ukraińcy rozproszyli urzędników, nadając biurom jeszcze bardziej konspiracyjny charakter; nie da się do nich wejść z ulicy, sprawy załatwiane są on-line, na telefon, a gdy trzeba fizycznego kontaktu, to urząd przychodzi do obywatela.
Taka metodyka pracy wynika rzecz jasna z ryzyka, jakie niesie bliska obecność Rosjan. Każdego dnia na miasto spada od 50 do nawet 200 pocisków - armatnich, moździerzowych oraz rakiet Grad - Rosjanie zwykle nie celują, co sprawia, że zagrożony jest cały Chersoń (choć oczywiście te jego części najbliżej rosyjskich pozycji za Dnieprem bardziej).
Władze apelują więc do mieszkańców, by nie wychodzili z domów bez wyraźnej potrzeby. Ile mogą, tyle załatwiają za ludzi miejskie służby.
W tym miejscu pozwolę sobie na gorzką refleksję - latem zeszłego roku towarzyszyłem ekipie Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), która przywiozła do Chersonia m.in. kilkanaście rowerów elektrycznych. Pomysł był taki, by przekazać je pracownicom socjalnym, opiekującym się starszymi, schorowanymi i leżącymi osobami. Rower dawał większą mobilność, znosił konieczność dźwigania pakietów z chemią gospodarczą i środkami higieny, pozwalał też szybciej wydostać się z zagrożonego ostrzałem rejonu.
Niestety, "elektryków" nie da się obecnie używać i wcale nie chodzi o problemy z zasilaniem. Stało się to po prostu zbyt niebezpieczne. Odkryty obiekt w ruchu, poruszający się relatywnie niedużą prędkością, to "duża pokusa" dla rosyjskich droniarzy, którzy dziś mają największy udział w terroryzowaniu Chersonia.
"Dronowe safari"
Zostawmy na moment miasto i przenieśmy się do Donbasu. Na froncie rosyjscy operatorzy dronów żyją dwa-trzy dni; kilka-kilkanaście razy krócej niż ich koledzy z innych specjalności. Droniarze to kluczowy cel dla swoich odpowiedników po drugiej stronie, dla ukraińskiej artylerii oraz specjalsów.
Ta sama zaciekłość cechuje Rosjan - ukraińscy spece od bezpilotników też nie mają łatwego życia. Elementem wojennego abecadła jest eliminacja najgroźniejszych spośród przeciwników, stąd tak ułożone priorytety. W takich okolicznościach kluczowa staje się efektywność pojedynczego operatora - doprowadzenie do sytuacji, by wykonał jak najwięcej misji. Skutecznie poraził maksymalną liczbę celów, zanim sam zostanie porażony. Co dramatycznie podnosi znaczenie treningu przed wysłaniem na front.
I tak wracamy do Chersonia.
- Oni na nas ćwiczą - Jefanow uśmiechał się smutno, wypowiadając to zdanie. - Dziennie spada na miasto 30-40 dronów, atakowane są auta, grupki osób, pojedynczy przechodnie.
"Dronowanie" cywilów zaczęło się latem tego roku, jesienią uchodzi już za miejscową normę. Mieszkańcy mówią o "chersońskim safari", tak nazywając swoje codzienne życie poza domem - drogę do pracy, na zakupy czy zwykłe wyjście "na fajka". Opuszczając mieszkania, wychodząc na zewnątrz, stają się zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze.
Mobilne zagłuszarki i "wykrywacze dronów"
Czy da się temu zaradzić? Wojskowe pojazdy widoczne na ulicach wyposażono w zagłuszarki; ich charakterystyczne anteny da się dojrzeć na dachach i pakach. Podobne rozwiązania stosuje się do ochrony cywilów - po mieście, w godzinach największego ruchu, w najbardziej uczęszczanych rejonach (owo "naj" ma tu wybitnie relatywny charakter…) poruszają się mobilne zagłuszarki. Odpowiednio wyposażone wozy krążą także w miejscach, gdzie znajdują się na poły konspiracyjne urzędy. Tworzony przez nie "bąbel" nie obejmuje dużego obszaru (o szczegółach nie mogę pisać) - ten byłby większy, gdyby anteny udało się umieścić na większej wysokości. Na przykład na wieżowcach, co w Chersoniu już testowano i od czego musiano odejść.
- Kolaboranci pomagali Rosjanom zlokalizować nadajniki, które następnie niszczyła artyleria - wyjaśniał Jefanów. - A robiono to "po rosyjsku", pokrywając ogniem z armat cały okoliczny kwartał, by mieć większą pewność, że cel został zniszczony. Zamiast się zmniejszać, ryzyko dla mieszkańców wzrastało, dlatego zrezygnowaliśmy ze stałych stacji zagłuszania na rzecz rozwiązań mobilnych. I one mają ograniczenia, bo Rosjanie ciągle zmieniają częstotliwości, na których operują ich maszyny, okresowo zatem nie możemy ich oślepiać.
Są też inne patenty. Jedna z firm oferuje "wykrywacz dronów" - urządzenie wielkości krótkofalówki, które wydaje sygnał dźwiękowy, gdy namierzy przelatującego czy wiszącego w pobliżu bezpilotnika.
- Dobra rzecz - komentował Ołeksander, miejscowy wolontariusz. - Ale kosztuje 1700 dolarów. Dużo za dużo jak dla mieszkańców Chersonia. A jeśli ktoś ma takie pieniądze, to stać go też, by w ogóle z miasta wyjechać i wykrywacz mu niepotrzebny.
Uśmiechnąłem się smutno na dźwięk tych słów. W Chersoniu żyje około 90 tys. ludzi, trzy razy mniej niż przed wojną. Zaledwie sześć tys. z nich to dzieci i młodzież, dominują osoby w starszym i podeszłym wieku. Większość młodszych, którzy mieli gdzie i za co wyjechać, już dawno to zrobiła; trudno żyć w tak sterroryzowanym mieście. Poza tymi, którzy nie mieliby gdzie się podziać (lub tak postrzegają perspektywę migracji), na miejscu trwają tacy mieszkańcy jak Anton i Sasza - społecznicy/misjonarze; twardziele gotowi zostać tak długo, jak długo trzeba będzie komuś pomagać.
Pojechałem do Chersonia jako współpracownik PCPM - fundacja realizuje kilka projektów, jeden z nich to remont miejscowego szpitala. Budynku, który swego czasu uszkodziła rosyjska artyleria. Prace są na ukończeniu, niebawem dawny oddział położniczy zmieni się w geriatryczny i przyjmie pierwszych pacjentów. Tam, gdzie kiedyś przychodziły na świat dzieci, teraz będą leczeni staruszkowie. Młode matki wciąż w Chersoniu są, ale konwersja dawnej porodówki doskonale oddaje rzeczywistość gasnącego miasta.
Marcin Ogdowski, Bez Kamuflażu