Czy koniec wojny jest już blisko? [OPINIA]

1 października miało być po wszystkim - tego chciał Putin i zakomunikował to na początku września. Ukraińcy mieli zostać wyparci z obwodu kurskiego: bezlitośnie, spektakularnie, "starci z powierzchni ziemi". Z wielkiej napinki nic jednak nie wyszło. Rosjanie ruszyli i oberwali. Stan na dziś? Pat. Ukraińcy umacniają się, Moskwa zbiera siły do kontruderzenia - pisze Marcin Ogdowski.

Czy koniec wojny jest już blisko?
Czy koniec wojny jest już blisko?
Źródło zdjęć: © Getty Images | Dmytro Smolienko/Ukrinform/NurPhoto

15.10.2024 | aktual.: 15.10.2024 14:59

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

W obwodzie kurskim niczym w soczewce ogniskują się procesy typowe dla całości konfliktu na Wschodzie. Z jednej strony mamy głośną i nachalną propagandę Rosji, zwiastującą rychłe pognębienie przeciwnika, z drugiej - relatywną słabość obu stron, niezdolnych do wyprowadzenia decydujących ciosów. Ile to jeszcze potrwa? Nie wiem, jednak sceptycznie pochodzę do doniesień, wedle których koniec wojny jest już bliski. Po pierwsze, nie widzę gotowości do rozmów pokojowych w Rosji, po drugie, jakkolwiek sytuacja Ukrainy jest zła, Kijów nie bardzo może pozwolić sobie na wygaszenie działań zbrojnych.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Zacznijmy od Ukrainy. Oceny ostatniej wizyty Wołodymyra Zełenskiego w USA wahają się pomiędzy skrajnościami. Jedni analitycy komentują, że głowa ukraińskiego państwa wróciła z przyrzeczeniem dalszej pomocy - w najbliższym czasie ma to być aż 7 mld dolarów przeznaczonych na broń i amunicję. Inni podkreślają zmianę retoryki obserwowaną za oceanem, gdzie nie mówi się już o walce do zwycięstwa rozumianego jako pełna rekonkwista utraconych ziem, a jedynie o zachowaniu niezależności i integralności Ukrainy. I są to deklaracje obecnej administracji. Możliwa przyszła, trumpowska, tak łaskawa dla Kijowa zapewne nie będzie. A zatem "czarne chmury gęstnieją" - tak widzą sprawy pesymiści.

Czy mają rację? Widmo utraty amerykańskiego wsparcia jest realne. Jeśli chcemy ocenić prawdopodobieństwo takiego scenariusza, możemy posiłkować się sondażami wyborczymi z USA. Harris i Trump idą w nich łeb w łeb, co pozwala uznać, że Ukraina ma mniej więcej 50 proc. szans, że Stany zachowają dotychczasowy kurs. To nie jest "nic", choć poziom niepewności pozostaje wysoki. Wspomniane 7 mld dolarów może okazać się "ostatnią wyprawką" - hojnym darem, po którym (w razie zmiany władzy) nie nastąpią już kolejne. To masa forsy (sprzętu, amunicji), ale biorąc pod uwagę dotychczasową kosztochłonność konfliktu, front "przerobi to" w kilka miesięcy. A co potem?

Europa pomoże, ale śmiem wątpić, by uczyniła to w wystarczającym zakresie. W Kijowie dobrze o tym wiedzą, znają wartość amerykańskiego wsparcia, które do tej pory usztywniało stanowisko Ukrainy.

Skądinąd to stwierdzenie faktu chętnie przywoływanego przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Piszą, że "bez udziału USA ta wojna już dawno by się skończyła i wreszcie przestaliby ginąć ludzie". Zgodnie z tą retoryką winni hekatombie są nie Rosjanie, ale Ukraińcy i ich sprzymierzeńcy - bo się bronią (i pomagają się bronić). Na tej samej zasadzie można by stwierdzić, że we wrześniu 1939 roku dałoby się ocalić życie 55 tys. żołnierzy WP i 200 tys. cywilnych obywateli RP - gdyby Polacy nie stanęli do walki i posłusznie przyjęli reguły niemieckiej okupacji. Zapewne wielu z nich i tak by w jej trakcie zginęło/zostało zamordowanych, podobnie jak część ukraińskich elit, które Moskwa planowała eksterminować po podporządkowaniu sobie Ukrainy - co ostatecznie pogrąża tę niby-humanistyczną narrację.

Wróćmy do sedna. Bez amerykańskiej kroplówki stanowczość władz w Kijowie zostanie wystawiona na próbę. Ale miejmy świadomość, że ta determinacja wynika także z powszechnego poparcia dla dalszej walki - mimo narastającego zmęczenia wojną, takie deklaracje składa 70 proc. Ukraińców. To o 20 proc. mniej niż na początku 2023 roku, lecz nadal bardzo dużo. Stąd bije źródło siły władzy, paradoksalnie będące też jej słabością. Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski w trybie "gotowy do kompromisów" stanie się bowiem (a po prawdzie to chyba już jest) zakładnikiem nieprzejednanej postawy obywateli. Oczywiście ludzie mogą po drodze "zmięknąć" - na co liczą Rosjanie, a co mogłoby się wydarzyć po ciężkiej zimie w realiach totalnych niedoborów energii - ale na dziś to wróżenie z fusów.

Siłę czerpie Kijów z wielkości i kompetencji własnych sił zbrojnych. To nie jest już ta sama formacja, co wiosną 2023 roku, opromieniona chwałą udanej operacji obronnej i błyskotliwymi kontrofensywami. Kwiat armii zginął bądź został ranny, wojsko ochotników zmieniło się w armię z poboru. Zmęczoną, zdziesiątkowaną, starą (biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierza). Ale w wymiarze strategicznym wciąż zdolną do obrony kraju. Pytanie, jak długo, jest pytaniem o to, co zrobi Zachód, głównie USA.

Odpowiedzi można by rozmieścić na kontinuum, między następująco opisanymi stanami Sił Zbrojnych Ukrainy: od "jakość, która zmiażdży siły inwazyjne" (to wciąż możliwe), po "wojsko, które straci potencjał w ciągu najbliższych kilku, może kilkunastu miesięcy".

Tragizm ukraińskiej sytuacji zawiera się w tym, że nawet osamotniony Kijów nie może przestać walczyć. Bo z Rosją trwałego pokoju zawrzeć się nie da. Zamrożenie konfliktu pozwoli Moskwie złapać oddech, zreorganizować armię, która znów uderzy, by "dokończyć robotę". Lepiej więc - patrząc z ukraińskiej perspektywy - nie przestawać skrwawiać wroga, z nadzieją, że w którymś momencie krwotok okaże się dla niego zbyt obfity. I że w międzyczasie Ukraina nie wykrwawi się sama.

Nie jest trudno wyobrazić sobie, do czego musiałoby dojść, by wojna zakończyła się z dnia na dzień. Wystarczyłaby deklaracja Kremla o wycofaniu całości rosyjskich sił z Ukrainy w jej granicach sprzed 2014 roku, no i działania potwierdzające ów zamiar; Ukraińcy nie mieliby wówczas powodów do kontynuacji walki. W tym ujęciu cała sprawczość dotycząca przyszłości konfliktu leży w rękach Moskwy. Leży i kwiczy.

Spektakularna porażka "specjalnej operacji wojskowej" zrujnowałaby narrację o wielkiej i silnej Rosji, na czym osadza się zarówno wewnętrzna legitymizacja reżimu, jak i międzynarodowa pozycja kraju. Dwa i pół roku nieudanych prób pokonania Ukrainy wystawiło imperialną reputację na szwank, ale jej nie zburzyło. Zwykli Rosjanie (w istotnej większości) nadal wierzą, że ich kraj jest niezrównaną potęgą.

Rosja wciąż ma dobrą prasę w Afryce i w części Ameryki Południowej, w Azji Centralnej. I mimo postępującego dystansowania się od Moskwy - nadal mówimy o rosyjskiej strefie wpływów. Chiny - jakkolwiek zdumione i rozczarowane słabością Federacji - podały Moskwie ekonomiczną kroplówkę. Pekin nie udziela Putinowi realnego wojskowego wsparcia, ale też nie tworzy presji, która mogłaby Kreml zaniepokoić. Tym niemniej - patrząc z perspektywy Rosjan - założyć należy, że ten komfort nie jest dany raz na zawsze. Trzeba więc działać, żeby chociaż utrzymać iluzję militarnej siły, z którą sąsiedzi muszą się liczyć.

W kontekście wewnątrzrosyjskim dość wspomnieć, że Putin nadal rządzi, co więcej, wiele wskazuje na to (na przykład "seryjne samobójstwa" i liczne aresztowania wpływowych osób), że konsoliduje władzę. Dramatyczne straty na froncie, coraz gorsza sytuacja ekonomiczna, ba, nawet niechciana mobilizacja nie wywołały społecznego buntu. Generałom brakuje sprzętu - zwłaszcza tego najnowszego - ale wciąż mają dość rekrutów, by kontynuować wojnę "na masę" - z ewidentnym zamiarem wyniszczenia przeciwnika bez względu na poniesione koszty.

Sztywnej postawie Kremla sprzyja generalnie niski próg oczekiwań życiowych obywateli Federacji oraz zakumulowane w czasach naftowej prosperity oszczędności. Te ostatnie topnieją, ale nadal - redukując wydatki gdzie indziej - jest za co prowadzić wojnę.

Przyjrzyjmy się niedawnym ustaleniom Bloomberga, dotyczącym projektu trzyletniego budżetu Rosji. I tak w przyszłym roku władze Federacji zamierzają wydać na obronność 13,2 bln rubli (142 mld dolarów), czyli zwiększyć nakłady do poziomu 6,2 proc. PKB (dla porównania, w rzekomo agresywnym NATO z trudem udaje się wyegzekwować dwuprocentowy próg). Jak duży to wzrost? Wydatki na bieżący rok planowane są w wysokości 10,4 bln rubli.

Zgodnie z założeniami projektu wydatki na obronę i bezpieczeństwo kraju mają stanowić w 2025 roku 40 proc. wszystkich rozchodów budżetowych. To więcej, niż przewidziano łącznie na oświatę, opiekę zdrowotną, politykę socjalną i gospodarkę. Co istotne, mowa o jawnych wydatkach, w projekcie jest bowiem cała pula wydatków tajnych lub celowo niedookreślonych, na łączną sumę 12,9 bln rubli (139 mld dolarów). To kolejne 30 proc. budżetu; jest więcej niż pewne, że część z tego kawałka tortu też pójdzie na wojnę, co oznacza, że najprawdopodobniej połowa (!) wszystkich wydatków federalnych spożytkowana zostanie w taki sposób.

Jako się rzekło, Bloomberg zyskał wgląd w projekcję trzyletnią - wynika z niej, że wydatki Rosji na obronność mają spaść dopiero w 2026 roku - do 5,6 proc. PKB - i w 2027 roku - do 5,1 proc. PKB. Nadal pozostaną wysokie, ale Federacja ma teraz liczniejszą armię, no i stoi przed koniecznością odtworzenia pierwszego rzutu strategicznego, startego w proch przez Ukraińców. A to gigantyczny wysiłek, rozłożony na wiele lat.

Tym niemniej wielkość zaplanowanych wydatków i dynamika ich przyrostu/spadku sugerują też, że Moskwa ani myśli kończyć wojny w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy.

Marcin Ogdowski, Bez Kamuflażu

Wybrane dla Ciebie