PolskaRząd Tuska trzyma jointa w zamrażarce?

Rząd Tuska trzyma jointa w zamrażarce?

Strach lodówkę otworzyć – a dokładniej zamrażarkę (sejmową). Rząd boi się tak strasznie, że co bardziej kontrowersyjne projekty, także własne, odkłada na nie wiadomo kiedy. Sejmowe młyny mielą je tak skutecznie, że zmienią się nie do poznania. Albo tak długo, aż wszyscy o nich zapomną. Ustawę „parytetową” spotkał ten pierwszy los. Do drugiej opcji mamy świetnego kandydata – rządowy (!) projekt liberalizacji polityki narkotykowej - pisze Michał Sutowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Rząd Tuska trzyma jointa w zamrażarce?
Źródło zdjęć: © PAP

15.12.2010 | aktual.: 21.12.2010 13:19

W oderwanej od rzeczywistości polityce spektaklu, gdzie gratulacje Camerona (dla Kaczyńskiego), względnie światełko w Pałacu (u Komorowskiego) dominują medialną agendę dnia, realne kwestie i niezależne propozycje społeczne stanowią nie lada kłopot. Wśród tematów zastępczych („morderczy bój” o Święto Trzech Króli), populistycznych pseudo-rozwiązań problemów (zmniejszenie liczby posłów) czy wreszcie demagogicznej obłudy (obcięcie dotacji dla partii jako „moralny” akt solidarności ze społeczeństwem) – wszelkie polityczne projekty „na serio” stanowią wyzwanie dla rządowych speców od PR. Nie tylko, jeśli dotyczą kwestii „makro”, np. podniesienia/obniżenia podatków czy kierunku modernizacji kraju. Także kwestie „mikro”, jeśli proponowane oddolnie, wymagają pacyfikacji. Nie – twardego oporu premiera czy marszałka Schetyny, nie – potępienia i zakrzyczenia, ale właśnie delikatnej, w białych rękawiczkach prowadzonej, pacyfikacji. Polityka miłości zabija społeczną inicjatywę – dusi ją jedwabnym szalikiem tak, by ofiara
zdążyła się jeszcze uśmiechnąć.

Parytety? Proszę bardzo, PO jest postępowa przecie, nie to co „zacofańcy”, którym jeno Smoleńsk w głowie… Pomysł feministek, podchwycony przez Kongres Kobiet wniósł coś nowego do przeraźliwie rytualnej debaty w Polsce. Parytet – a precyzyjniej: kwota wyborcza – świata nie zmieni, ani nie wywróci Polski do góry nogami. Daje jednak szansę na choćby częściowe rozbicie skostniałych układów. Wąsato-brzuchate konfraternie można by nieco naruszyć, wstrząsnąć partyjnymi aparatami… Kłopotliwe to nieco dla samych partii. Z drugiej strony – na plecach oddech „kaczystów”. Co robić zatem? Miłujący wszystkich premier na wojnę z kobietami nie poszedł. Parę razy dyskretnie wyśmiał je tylko prezydent (poparty wcześniej przez… Kongres Kobiet), po czym parlament rozmył i rozwodnił ustawę tak, że niemal nic już z niej nie wynika. Proste? W prostocie często tkwi geniusz, także geniusz premiera i jego doradców.

Projekt liberalizacji polityki narkotykowej ma – niestety – spore szanse na podobny los. Rządowy (!!) pomysł, by wprowadzić możliwość odstąpienia od kary za posiadanie małych ilości „na własny użytek” jest i tak zachowawczy. Wszystkie badania i doświadczenia innych państw (Portugalia, Czechy) pokazują, że karanie dzieciaków, choćby wyrokiem „w zawiasach”, za gram marihuany czy porcję grzybów nie działa. Nie zniechęca do konsumpcji, za to łamie życiorysy (drobny wyrok to kres marzeń, np. o karierze prawniczej, ale także utrudnienia w innych zawodach, choćby nauczycielskim i to w całej Unii). Poprawia statystyki policji i jednocześnie nakręca dealerom biznes (towar trefny, to i cena wyższa). Prawnicy, socjolodzy, spece od zdrowia publicznego, ba – nawet większość policjantów – wszyscy oni raczej nie mają wątpliwości, że obecne prawo jest złe. Rząd opracował projekt niewielkich zmian, ale w dobrym kierunku. W czym zatem problem? Możemy podejrzewać, że rządowi niespecjalnie zależy na tym, żeby projekt stał się
głośny i żeby prace nad nim przyspieszyły. Może utknąć na całe miesiące w kolejnych – niekoniecznie produktywnych – komisjach, konsultacjach i czytaniach. Albo po prostu w szufladzie. Powodów jest kilka – i wszystkie one sporo mówią o stanie naszej polityki.

Po pierwsze – rząd tak bardzo miłuje wszystkich (poza ściganymi palaczami „zioła”), że aż się boi kogokolwiek przestraszyć. W atmosferze powszechnej „paniki moralnej” wokół narkotyków, nie będzie się premier z ministrami głowił nad jakąś tam kampanią społeczną i wyjaśnianiem ludziom, że marihuana to medyczny i społeczny pikuś przy papierosach, wódzie i denaturacie. Łatwiej spojrzeć w sondaż, niż podyskutować o tym, czy każdy społeczny stereotyp jest słuszny.

Po drugie – PO może stać się niewolnicą własnej kampanii wokół dopalaczy. Medialna histeria, która posłużyła rządowi do przykrycia ważniejszych kwestii, dziś z trudem pozwala mówić racjonalnie o „zwykłych” narkotykach. Wizja całych klas gimnazjalnych zatrutych mefedronem czy inną „szałwią wieszcza” była bardzo sugestywna – tak bardzo, że mało kto dziś widzi zależność między ściganiem za marihuanę a wzrostem popytu na dopalacze właśnie.

Jest jeszcze trzeci powód – może najważniejszy. Projekt liberalizacji prawa narkotykowego przygotowała grupa – jak na polskie warunki – niecodzienna. Zaangażowani społecznie prawnicy, wsparci przez organizacje pozarządowe; eksperci i praktycy. Niebezpieczna mieszanka i niebezpieczny precedens. Bo jak ten projekt przejdzie, to okazałoby się, że nie tylko rząd rozumie, co się naprawdę w tym kraju dzieje i nie tylko rząd wie, jak to zmienić. A artykulacja realnych problemów społecznych przez obywateli wydaje się być zmorą naszych elit.

"List 44” w sprawie liberalizacji polityki narkotykowej, podpisany przez ważne postacie polskiego życia publicznego (od Zygmunta Baumana przez Aleksandra Kwaśniewskiego po Marię Janion i Andę Rottenberg) stwarza szansę, że projektu nie da się tak łatwo wyciszyć. Przeforsowanie zmian w ustawie o przeciwdziałaniu narkomanii to dla rządu i Platformy sprawdzian. Nie – czy ma wizję lepszej Polski, ale czy przynajmniej udaje, że czasem słucha obywateli, a nie tylko sondaży.

Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (38)