Ryszard Schnepf: ''Biały Dom wie, że z Dudą pozuje się do zdjęć, a sprawy załatwia z Kaczyńskim"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dużo gestów i kilka konkretów, ale do realizacji w bliżej nieokreślonej perspektywie – to będzie rezultat wizyty Andrzeja Dudy u Donalda Trumpa. Bo Biały Dom ma problemy, na które Duda nie pomoże.
Kiedy spotyka się dwóch cierpiących na bolesne dolegliwości polityków, zapewne rozmawiają więcej o dręczących ich problemach zdrowotnych, niż o naprawianiu świata i planach na przyszłość. Zwłaszcza, jeśli ich przyszłość rysuje się mgliście, a nawet pesymistycznie. To sytuacja, która prawdopodobnie określi charakter wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie i jego rozmowę z Donaldem Trumpem.
Sojuszniczy i historyczny wymiar relacji zapewne będzie dominował w oficjalnej narracji spotkania, które ma być wisienką na jubileuszowym torcie z okazji stulecia polsko-amerykańskich relacji. Czy za tym pójdą porozumienia, które zwiększą nasze bezpieczeństwo, zapewnią dostęp do nowych technologii, ułatwią życie podróżującym do USA Polakom? Wątpię, ponieważ polityczne kalendarze Waszyngtonu i Warszawy splotły się w trudnym momencie.
Każdy ma swoją wojnę domową
Listopadowe wybory uzupełniające do amerykańskiego Kongresu mogą dramatycznie zmienić komfortową sytuację Republikanów w obu izbach. A przede wszystkim - zagrozić samemu Donaldowi Trumpowi. Do wymiany jest 1/3 Senatu i 1/3 Izby Reprezentantów. Sondaże wskazują, że Demokraci mogą zdobyć przewagę w tej drugiej, niższej izbie. A to sprawia, że wyszeptywane dotąd nieśmiało przez publicystów i polityków słowo impeachment wraca jak bumerang. Ba, sam prezydent na wiecu w Montanie grzmiał: - Jeśli zostanę usunięty z urzędu, to będzie wasza wina. Miał zamiar zachęcić do głosowania na republikańskich kandydatów, ale dziś nie jest pewne, czy wsparcie pierwszego obywatela Ameryki jest atutem, czy obciążeniem.
Skąd ta zmiana?
W opublikowanym przez New York Times artykule anonimowy urzędnik Białego Domu ujawnia kulisy pracy zaplecza prezydenta. Fragmenty rozmów, niewybredne kpiny, wyzwiska, ale przede wszystkim druzgocące informacje o ruchach, jakie podejmuje owo zaplecze celem powstrzymania szefa przed działaniami, cytuję: "szkodliwymi dla zdrowia republiki" - oto atmosfera przy Pennsylvania Avenue. Autor - którego szukają teraz prezydenckie służby, pisze, że ludzie prezydenta ukrywają i podkradają dokumenty z jego biura tylko po to, aby nie popełnił kolejnego błędu, który pogrąży Amerykę.
Jeśli wykluczyć rodzinę, bo niewątpliwie Trumpowie odznaczają się wysokim poczuciem wzajemnej lojalności, pozostaje 10 współpracowników, którzy – zdaniem CNN - mogą mieć ekskluzywną wiedzę o działaniach sabotujących decyzje szefa. Wiceprezydent Mike Pence, sekretarz obrony James Mattis i szef administracji John Kelly znaleźli się na czele listy potencjalnych "wtyczek". Niemal natychmiast zadeklarowali lojalność Trumpowi. Wbrew ich intencjom, takie zapewnienia przyniosły dodatkową falę spekulacji. W końcu sam Ojciec Chrzestny don Vito Corleone nauczał, że im więcej zapewnień o wierności, tym bliżej zdrady.
A w tle najnowszych rewelacji powoli, lecz konsekwentnie pcha naprzód swoje śledztwo w sprawie rosyjskiej ingerencji w wybory 2016 r. prokurator Robert Mueller. Ten człowiek o stalowych nerwach i nadzwyczajnej przenikliwości zmusił do współpracy z prokuraturą kilku najbliższych zauszników Trumpa. I dysponuje prawdopodobnie mocnym materiałem, który nie musi obciążać samego prezydenta, ale jego współpracowników już tak. Dokładnie dzień przed przyjazdem prezydenta Dudy, 17 września, rozpocznie się druga część procesu byłego szefa prezydenckiej kampanii, Paula Manaforta. Sąd sprawdzi jego związki z agenturą rosyjską i działania przeciw państwu. I to na tym procesie będzie skupiona uwaga mediów i opinii publicznej - ponieważ jego rezultat może w jakimś stopniu określić przyszłość polityczną Stanów Zjednoczonych.
Ameryka więc wrze, ale nie jest to stan podekscytowania wywołany spotkaniem z bliskim sojusznikiem. Biały Dom doskonale bowiem wie, z kim się spotyka.
Amerykańska dyplomacja zapewne skrzętnie odnotowuje udział prezydenta RP w polsko-polskim konflikcie: skrajne, agresywne wypowiedzi podczas uroczystości w gdańskiej katedrze, szkole i podczas spotkań z wyborcami oraz oczywiście przyłożenie ręki do demontażu systemu praworządności. Starania prezydenta o zaufanie kierownictwa i elektoratu PiS mogą się okazać skuteczne na krajowej scenie, ale rujnują jego pozycję w kontaktach z zagranicą. Zbliżający się maraton wyborczy nad Wisłą i towarzyszący mu klimat podejrzliwości i agresji nie sprzyjają rzeczowości i przewidywalności, które są fundamentem racjonalnej i długofalowej polityki zagranicznej. Nasi partnerzy już wiedzą, że z Andrzejem Dudą pozuje się do zdjęć, ale sprawy załatwia z Jarosławem Kaczyńskim. Duda będzie potrzebny Trumpowi do czegoś zupełnie innego.
Dla Trumpa świat jest wrogiem
W sytuacji, w jakiej są – toutes proportions gardées - i Biały Dom, i Pałac Prezydencki, każdy rodzynek przyjaźni i podziwu jest na wagę złota. Ciepłe, przyjazne gesty nabierają wagi zwłaszcza wówczas, gdy otaczający świat postrzega się jako niechętny, obojętny, a nawet wrogi. Obaj prezydenci, każdy w wymiarze odpowiednim do rangi kraju, odbyli w ostatnich miesiącach kilka wizyt zagranicznych, kilkakrotnie też podejmowali decyzje, które odnosiły się do sfery międzynarodowej. I mimo propagandowej ofensywy nie zanotowali sukcesów. Rozmowy Trumpa z północnokoreańskim dyktatorem Kim Dzong Unem w Singapurze i rosyjskim władcą Władimirem Putinem w Helsinkach zostały uznane przez media i amerykańskie kręgi polityczne jako nieuzasadnione gesty wobec autorytarnych reżimów.
W pierwszym przypadku widać już, że wizja budowy kurortu w miejsce wyrzutni rakietowych nie przekonała północnokoreańskiego satrapy. W drugim zaś – spotkanie uwiarygodniło imperialne ambicje Rosji i pozwoliło na zwiększenie jej wpływów w międzynarodowym środowisku, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie. Jednocześnie Donald Trump, kierując się merkantylistycznym myśleniem o gospodarce, wywołał wojnę handlową USA niemal z całym światem. Logiczne z pozoru myślenie, że podniesienie ceł na importowane surowce i wyroby zwiększy szanse amerykańskich wytwórców, obarczone jest błędnym założeniem, że w globalnej gospodarce atrakcyjny amerykański rynek może funkcjonować w izolacji. Tymczasem wyższe koszty surowców i wyrobów poniosą głównie amerykańscy i to najmniej zamożni konsumenci. Atmosfera w handlu zrobiła się podła, a przyszłość niejasna.
Dla Dudy wrogiem bywa jego własne zaplecze
Andrzej Duda zaliczył dla równowagi wpadkę w Australii, dokąd przywiózł nieaktualną już propozycję zakupu złomowanych fregat dla polskiej Marynarki Wojennej. Do rangi symbolu urosła dymisja premiera rządu w Canberrze dzień po spotkaniu z prezydentem RP. Żartownisie pytali wówczas, dokąd wybiera się w następną podróż.
Ale najistotniejsza jest inna wpadka polskich władz, która osiągnęła rozmiary katastrofy. Nowelizacja ustawy o IPN. Nie dość, że dotyczyła także obywateli amerykańskich, to stała w sprzeczności z podstawowymi wolnościami gwarantowanymi w Konstytucji USA. Drzwi Białego Domu zostały zatrzaśnięte z hukiem dla polskich władz. Aby zrozumieć tę reakcję, warto wiedzieć, że w tle batalii o zaniechanie niemądrej, nieskutecznej i szkodliwej inicjatywy rozegrała się dyplomatyczna telenowela, w której ówczesny sekretarz stanu Rex Tillerson został najwyraźniej oszukany przez kierownictwo PiS.
Podczas spotkania na Nowogrodzkiej szef amerykańskiej dyplomacji został zapewniony, że nie ma intencji zaostrzania przepisów prawa wobec osób "naruszających dobre imię Polaków". Stało się inaczej - dopiero po kolejnej zmianie prawa drzwi do Białego Domu się uchyliły. Piszę "uchyliły", a nie "otworzyły", ponieważ odpuszczenie grzechów dokonało się na poziomie politycznym. Natomiast środowiska opiniotwórcze polski zamysł, godzący m.in. w swobodę badań naukowych, odnotowały i zapamiętały.
Co w takiej sytuacji może uzyskać u Trumpa Duda?
Głównym polem działania dla prezydenta Dudy będzie z pewnością bezpieczeństwo i obronność. Zważywszy na możliwości militarne partnera (wydatki USA na cele wojskowe są 70-krotnie wyższe niż polskie – red.), sojusznicze wsparcie Stanów Zjednoczonych jest bezcenne.
Współpraca wojskowa to obszar względnej zgody politycznej wszystkich ugrupowań w Polsce. Różnice, i to zasadnicze, dotyczą nie zamiaru, lecz metody.
Środowiska eksperckie słusznie podnoszą potrzebę modernizacji własnych zasobów armii, z czym mamy ewidentny problem . Temu powinna towarzyszyć współpraca z sojusznikami, w tym przede wszystkim z NATO-6130285597505153c) i UE. A więc chodzi o to, by oba te procesy, unowocześnienia i współdziałania, postępowały łącznie, a nie jeden zamiast drugiego.
Czego chcą polskie władze? Bazy amerykańskiej na polskiej ziemi. To postulat jeszcze z czasów, gdy i nad Wisłą, i za oceanem rządził kto inny. Wydaje się, że obecnie pomocny dla Polaków może być konflikt Donalda Trumpa z Angelą Merkel o wysokość niemieckich wydatków na obronność. Ale łatwo nie będzie.
Przeniesienie bazy z Niemiec np. w okolice Bydgoszczy lub Torunia to wielka operacja militarna, techniczna, infrastrukturalna, a przede wszystkim finansowa. Szpitale, szkoły, mieszkania, baza techniczna i paliwowa - to tylko część potrzeb. Oferta 2 miliardów dolarów, jaką złożył polski rząd, to jedynie cegiełka w gmachu, który trzeba wybudować. Warto też, aby takie inicjatywy nie miały jednostronnego charakteru i były, choćby wstępnie, konsultowane z natowskimi partnerami.
Odmawiając dziennikarzom podania szczegółów programu wizyty, wiceszef polskiego MSZ wyjaśnił, że "nie chce prezydentowi kraść show". Tym samym w praktyce ujawnił ten program. Ma być show, ma być pokaz, ma wszystko grać i być pięknie i z uśmiechem. I taki zapewne będzie przekaz medialny niezależnie od praktycznych rezultatów. W to, że panowie prezydenci dogadają się bez problemu, nie wątpię. Obaj wywodzą się z - różnych wprawdzie, ale jednak elit. Obaj odwołują się do ludowego populizmu i mają kłopot z utrzymaniem poparcia własnej bazy politycznej, i wreszcie obaj wyznają podobne credo politycznego działania: dużo obietnic, minimum konkretów, a ponad wszystko nieprzewidywalność.
Źródła tej nieprzewidywalności są jednak diametralnie różne. O ile amerykańskim liderem kieruje jego nieokiełznana osobowość i głębokie przekonanie do własnych racji, o tyle niestabilność decyzji jego gościa z Polski wynika z faktu, że decyzje te podejmowane są nie na Krakowskim Przedmieściu, lecz na Nowogrodzkiej.
Bezpieczeństwo tymczasem alergicznie reaguje na niestabilność. Usytuowanie amerykańskiej bazy w Polsce już otrzymało wsparcie w Senacie USA i prawdopodobne jest, że stosowny punkt znajdzie się w komunikacie po wizycie Andrzeja Dudy w Waszyngtonie. Prezydenckie "yes" będzie optymistycznym sygnałem do dalszych działań, ale kluczową rolę odegra akceptacja nowego Kongresu, od którego zależy finansowanie operacji oraz przychylność mediów amerykańskich. A te póki co nie szczędzą nam krytyki. Zanim na ziemi polskiej _**być może**_ powitamy amerykańską brygadę pancerną, minie pewnie kilka lat i przeżyjemy wiele zmian władzy. Dlatego właśnie o własnym bezpieczeństwie warto myśleć bez okazjonalnej euforii, ale za to systematycznie.
Dr Ryszard Schnepf. Historyk, dyplomata, były wiceminister spraw zagranicznych, sekretarz stanu w KPRM, ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Urugwaju, Ameryce Środkowej, Hiszpanii i w Stanach Zjednoczonych. Obecnie jest wykładowcą w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW.