Rosyjskie bomby spadają wszędzie. Nie tylko tam, gdzie planowano
Coraz częstsze przypadki spadających rosyjskich bomb na terytoria okupowane i same tereny Rosji pokazują nie tylko skalę błędów popełnianych przez lotnictwo, ale też słabość systemów, które miały stanowić przełom na froncie. Czy "cudowna broń" Rosjan właśnie wymyka się im spod kontroli?
Nie trzeba być ekspertem wojskowym, by zauważyć, że coś nie działa, gdy bomby zrzucane przez jedno z największych mocarstw wojskowych świata regularnie spadają na "swoich". W ostatnich miesiącach rosyjskie lotnictwo "zgubiło" dziesiątki bomb na terenach, które sama Rosja okupuje lub które należą do niej bezpośrednio.
Bomba, która spadła z nieba… na własne domy
Ostatni taki przypadek miał miejsce 22 czerwca w Nowej Ołeniwce – wsi położonej na okupowanym terytorium Ukrainy. Rosyjski samolot Su-34 "zgubił" w powietrzu bombę FAB-500, która spadła na zabudowania cywilne, uszkadzając cztery domy. Mieszkańcy mieli szczęście – obyło się bez ofiar. Straty ograniczyły się do zniszczonych dachów, ścian i powybijanych okien.
Jak podaje niezależny rosyjski serwis Astra, to już 94. taki przypadek w 2025 roku. W całym ubiegłym roku odnotowano około 165 incydentów, w których rosyjskie bomby spadły omyłkowo na kontrolowane przez siebie tereny lub terytorium Federacji Rosyjskiej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Putin rozczarowany? Ekspert: Kreml czekał na zamknięcie cieśniny Ormuz
FAB-500 i jej problematyczne skrzydła
FAB-500 to bomba lotnicza o masie 500 kg – z czego 300 kg stanowi czysty materiał wybuchowy (trotyl). Reszta to stalowa skorupa i zapalnik. Wariant, który spadł na Nową Ołeniwkę, wyposażony był w moduł UMPK, czyli rosyjski zestaw planowania i korekcji lotu. Dzięki niemu niekierowana wcześniej bomba zyskuje możliwość naprowadzania – analogicznie do amerykańskich JDAM-ER. System bazuje na połączeniu nawigacji inercyjnej z sygnałem GPS oraz na rozkładanych skrzydłach, które pozwalają bombie "szybować" w kierunku celu.
Brzmi imponująco – na papierze. W praktyce coraz częściej te same skrzydła i systemy kierowania zawodzą. Bomba odczepia się w złym momencie, nie otrzymuje poprawnych danych, nie reaguje na komendę lub po prostu spada tam, gdzie nie powinna.
Cudowna broń, która zaczęła zawodzić
Przez wiele miesięcy bomby UMPK uchodziły za jedną z najbardziej skutecznych broni po stronie rosyjskiej. Ich precyzja i zasięg pozwalały Rosjanom razić ukraińskie pozycje z dużego dystansu – z dala od ukraińskiej obrony przeciwlotniczej.
Ale ten złoty okres skończył się z początkiem 2025 roku. Jak zauważył analityk Jarosław Wolski, użycie bomb z modułami UMPK znacząco spadło. Dlaczego?
Powodów może być kilka: problemy logistyczne, wyczerpane zapasy komponentów do UMPK, rosnąca aktywność ukraińskich systemów zagłuszania GPS, a także nadciągające na front myśliwce F-16. Coraz trudniej też Rosjanom operować na większych wysokościach i z bezpiecznych odległości – a tylko wtedy bomby UMPK mają sens.
Broń przeciwko sobie
Skutki uboczne tego technologicznego chaosu są bolesne. Nie tylko dla rosyjskiego wizerunku, ale przede wszystkim – dla cywilów. W ostatnich tygodniach bomby spadały m.in. na wsie Czornuchyne, Dołgi Kołodiez (w samym obwodzie kurskim), a także okolice Debalcewego, Makiejewki i Wołnowachy. We wszystkich przypadkach chodziło o miejsca kontrolowane przez Rosjan – czy to formalnie w granicach kraju, czy w ramach okupacji.
To rodzi pytanie: jak długo Rosja może pozwolić sobie na własne bomby spadające na własne tereny, nie tracąc przy tym kontroli nad frontem i wiarygodności w oczach własnych obywateli?
Technologia wojskowa, nawet ta najbardziej zaawansowana, nie jest odporna na chaos, pośpiech i ludzkie błędy. A może właśnie szczególnie na nie. W warunkach wojny, przy przemęczonym personelu, ograniczonych zasobach i improwizowanych rozwiązaniach – nawet najnowocześniejsza broń może stać się narzędziem autoagresji.
Rosyjskie bomby miały siać postrach wśród Ukraińców. Coraz częściej sieją go wśród Rosjan.
Źródła: Tech WP, RMF24