Rosyjska gra w Syrii. Amerykanie podbijają stawkę
Trwająca już ponad cztery tygodnie rosyjska interwencja militarna w Syrii - niezależnie od jej faktycznych celów strategicznych i stojących za nią politycznych zamysłów włodarzy Kremla - ma także swój konkretny wymiar operacyjny, a nawet wręcz taktyczny. W artykule dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski przeanalizował rosyjską grę, która na razie ma ujemny bilans, bo - jak ocenia ekspert - Amerykanie nie tylko podjęli grę, ale także mocno podbili stawkę, dostarczając rebeliantom wielkie zasoby broni przeciwpancernej.
06.11.2015 | aktual.: 06.11.2015 13:41
Wielka międzynarodowa polityka (czy nawet geopolityka), która bez wątpienia odgrywa bardzo ważną rolę jako tło dla operacji Federacji Rosyjskiej (FR) w Lewancie, ma jednak niewielkie (jeśli nie żadne) znaczenie dla dziesiątków tysięcy członków syryjskich sił lojalistycznych, złożonych z żołnierzy dawnej armii rządowej, paramilitarnych sił samoobrony, ochotników szyickich z całego regionu, bojowników Hezbollahu oraz irańskich "specjalistów". Dla tych ludzi, już piąty rok zmagających się z kilkoma śmiertelnymi wrogami równocześnie, liczy się tylko i wyłącznie to, co zaangażowanie rosyjskie oznaczać może dla ich codziennej egzystencji oraz powodzenia ich walki. Jak na razie, efekty zmasowanej operacji sił powietrznych FR w Syrii są jednak dalekie od oczekiwań zarówno Damaszku, jak i - choć o tym głośno się nie mówi - samej Moskwy.
Przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest jednak niedostatecznie intensywne zaangażowanie sił rosyjskiego kontyngentu. Wręcz przeciwnie - jeśli wierzyć oficjalnym komunikatom Minoborony (ministerstwa obrony Rosji), to operacja w Syrii imponuje swą skalą i rozmachem operacyjnym. Liczący nieco ponad 30 samolotów bojowych i kilkanaście śmigłowców uderzeniowych kontyngent rosyjski dosłownie dwoi się i troi, przeprowadzając w ciągu każdej doby od 50 do nawet 100 nalotów. Ponoć każdy z samolotów dyslokowanych w bazie w Latakii spędza w powietrzu co najmniej 1,5 godziny dziennie - to wbrew pozorom bardzo dużo, bo w syryjskich realiach oznacza to, że każda maszyna wykonuje minimum dwa loty bojowe dziennie. Obciążenie sprzętu, załóg i obsługi naziemnej jest więc olbrzymie i rośnie wprost proporcjonalnie do wydłużania się czasu trwania całej operacji.
Naloty - lekcja nieskuteczności
A zatem dlaczego, pomimo obiektywnie dużego tempa działań rosyjskiego kontyngentu, dodatkowo "podkręcanego" przez kremlowską propagandę, efekty "w terenie" nie są jak na razie oszałamiające? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta ani jednoznaczna, a powody takiego stanu rzeczy tkwią w istocie w kilku różnych aspektach aktualnej sytuacji operacyjnej w Syrii, a także ewolucji sytuacji strategicznej wokół tego kraju.
Pierwszą, najważniejszą sprawą jest stara jak istnienie lotnictwa bojowego prawda, że samymi nalotami, nawet najbardziej intensywnymi, nie uda się nie tylko wygrać wojny, ale nawet często - tak jak w przypadku Syrii - przechylić wyraźnie szali zwycięstwa na korzyść strony dysponującej - jak Rosjanie - absolutną przewagą powietrzną wobec "terrorystów" (czytaj: przeciwników władzy Baszara al-Asada).
Historia tylko ostatnich dwóch dekad dobitnie pokazała, że same zmasowane naloty powietrzne niewiele pomogą w wygraniu wojny, jeśli nie pójdzie za nimi skorelowana i równie intensywna operacja sił lądowych. Przekonali się o tym Amerykanie (wraz z NATO)
w Kosowie w 1999 roku, przekonali się o tym również Izraelczycy w 2006 roku w Libanie. Obecnie lekcję tę przerabiają Saudyjczycy, których półroczna, niezwykle intensywna i kosztowna kampania nalotów na siły szyickich rebeliantów w Jemenie nie przekłada się póki co na wyraźny sukces strategiczny.
Problem na lądzie
W Syrii rosyjskie naloty - w większości o charakterze bezpośredniego, taktycznego wsparcia pola walki, bo Rosjanie dysponują w Syrii głównie samolotami Su-25 i Su-24, przeznaczonymi do takich właśnie działań - miały w założeniu wesprzeć działania lądowych sił wiernych władzom w Damaszku.
Niestety, jak się wydaje zasadniczy problem polega na tym, że oddziały syryjskie są już dzisiaj, po ponad czterech latach nieprzerwanego i zażartego boju, skrajnie wyczerpane i w istocie niezdolne do długotrwałych, a co ważniejsze skutecznych, działań ofensywnych. Sytuacji formacji rządowych w tym zakresie nie poprawia nawet szybko rosnące i znaczące liczebnie wsparcie sojuszników z zagranicy - tylko w samym październiku br. w postaci ok. 1 tys. doświadczonych i dobrze wyszkolonych bojowników szyickiej milicji Kata’ib al-Hizb’allah (Brygady Hezbollahu) z Iraku, a także co najmniej 2 tys. (a według niektórych źródeł nawet 6 tys.) żołnierzy irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (Pasdaran).
Obecnie jednak bolączką lojalistów nie jest brak żołnierzy, broni lekkiej czy amunicji, a nawet - jak się wydaje - ciężkiego uzbrojenia. Zasadniczym problemem Damaszku jest szybko kurczący się zasób wyszkolonych i doświadczonych załóg czołgów, bojowych wozów piechoty czy artylerzystów. W warunkach ciężkich walk, głównie w terenie miejskim, ludzie ci po prostu giną szybciej, niż można wyszkolić nowych... W tym kontekście warto odnotować pojawienie się w ostatnich tygodniach w internecie (m.in. na rosyjskojęzycznej wersji portalu YouTube) wielu filmów wideo, nagranych w Syrii, a przedstawiających mówiących po rosyjsku niezidentyfikowanych (mundury bez oznak) żołnierzy, stanowiących załogi czołgów i BWP sił rządowych. Do tej intrygującej kwestii jeszcze za chwilę wrócimy.
Braki rosyjskiej taktyki
Kolejną kwestią, która ma wpływ na relatywnie niewielką efektywność rosyjskich działań, jest ... brak precyzji i celności tych nalotów. Jak dotychczas, sposób prowadzenia rosyjskich działań w Syrii i ich efekty potwierdzają tezę, znaną od dawna ekspertom, że rosyjskie siły powietrzne po prostu nie znają czegoś takiego, jak misje typu CAS (close air support) w ich zachodnim rozumieniu.
Taktyczne wsparcie powietrzne działań sił lądowych to, w wydaniu rosyjskiej myśli wojennej, niemal wyłącznie masowe bombardowanie z powietrza rejonu, w którym okopały się/ukryły siły przeciwnika, bez starania się o eliminację konkretnych, punktowych celów, np. stanowisk wrogiej broni przeciwpancernej.
Efekty takiej taktyki, a raczej jej braku, szczególnie wyraźnie widać było podczas kilku operacji ofensywnych, podjętych w Latakii, regionie Aleppo oraz Homs przez siły syryjskie w połowie października br. Ewidentny brak komunikacji i bliskiego współdziałania między rosyjskim lotnictwem a oddziałami lojalistów na ziemi skutkował ciężkimi stratami sił rządowych, szczególnie w czołgach i sprzęcie pancernym. W kilku przypadkach (Aleppo, wschodnia prowincja Homs) całe kolumny zmechanizowane nacierających formacji lojalistycznych były przez dłuższy czas bezkarnie masakrowane przez rebeliantów, dysponujących kilkoma lub nawet kilkunastoma wyrzutniami przeciwpancernymi typu ATGM (przeciwpancernych pocisków kierowanych). W większości takich sytuacji lotnictwo rosyjskie lub syryjskie interweniowało za późno i nieskutecznie.
Zachód i Saudowie zbroją rebelię
Wspomniane wyżej uzbrojenie przeciwpancerne typu ATGM, znajdujące się na wyposażeniu sił rebelianckich, to w większości efekt najnowszych dostaw z zagranicy. Wśród wyrzutni tych są zarówno najlepsze w swej klasie amerykańskie TOW, jak i nieco starsze radzieckie typy, np. "Fagot", "Malutka", "Konkurs" - prostsze w obsłudze, a do tego znane już wcześniej w syryjskiej armii. Ta "znajomość" oznacza, że można wykorzystać tysiące rakiet do nich, zalegających w zdobytych przez rebeliantów składach i magazynach wojskowych. Dotychczas brakowało jednak sprawnych wyrzutni - teraz CIA skupuje je za bezcen m.in. na Bałkanach oraz Ukrainie i wysyła do Syrii.
To śmiercionośne dla wszelkiego opancerzonego sprzętu wojskowego uzbrojenie napływa do ugrupowań syryjskiej opozycji szerokim strumieniem, a głównymi sponsorami tego procederu są Arabia Saudyjska i Katar, ale też państwa zachodnie (USA, Wlk. Brytania, Niemcy, Francja).
Wydaje się, że od miesiąca aktywność członków "Grupy Przyjaciół Syrii" nakierowana jest niemal wyłącznie na dostarczenie opozycji najnowocześniejszego uzbrojenia. Sami tylko Saudowie (i to tylko w październiku!) przekazali Wolnej Armii Syryjskiej (FSA) partię najnowszej generacji 500 rakiet do wyrzutni typu TOW.
Wcześniej, począwszy od wiosny 2014 roku, dostarczyli syryjskim rebeliantom ok. 100 wyrzutni tego typu i niemal 6 tys. (!) rakiet do nich. Dla przypomnienia - stan posiadania sił syryjskich w kategorii broni pancernej i zmechanizowanej szacuje się obecnie na ok. 2 tys. czołgów i tyleż samo bojowych wozów piechoty, tj. ok. 35-40 proc. stanów wyjściowych z chwili wybuchu wojny domowej.
Urodzaj rakiet
W chwili obecnej poziom nasycenia oddziałów rebelianckich (zarówno FSA, jak i islamistów) bronią typu ATGM jest tak duży, że jest ona używana także jako środek walki z siłą żywą przeciwnika, a nawet sporadycznie, acz z oczywistych względów bezskutecznie, jako broń przeciwlotnicza wobec nisko i wolno lecących celów powietrznych, np. śmigłowców.
Lokalni dowódcy polowi FSA i innych ugrupowań rebelianckich, w tym także - uwaga! - powiązanego z Al-Kaidą Frontu al-Nusra, otwarcie już chełpią się, że mają pod ręką „dziesiątki wyrzutni i setki rakiet”, nie muszą więc przejmować się brakiem dostatecznego wyszkolenia swoich operatorów tego typu broni i oszczędzać amunicję do ATGM ze względu na słabą celność strzelców.
Statystyki w pełni to potwierdzają. Ośrodki analityczne, zajmujące się monitorowaniem aktywności militarnej w Syrii, odnotowały w październiku br. 140 celnych wystrzeleń rakiet typu ATGM (z czego aż 115 przypadało na amerykańskie TOW), wobec 22 podobnych incydentów we wrześniu i 37 w sierpniu. A można mieć pewność, że skoro odnotowywane w tych statystykach są jedynie wystrzelenia trafiające w cel (z różnym zresztą skutkiem, nie zawsze terminalnym) - to faktyczna liczba odpaleń ATGM z pewnością jest znacznie wyższa, być może nawet trzy- lub czterokrotnie.
Rosjanie zginą z amerykańskiej broni?
Kluczem do w pełni efektywnego wykorzystania na polu walki tak precyzyjnego i wartościowego uzbrojenia, jakim są ATGM, jest wyszkolenie ich operatorów. Wyrzutnia kierowanych pocisków przeciwpancernych to nie byle RPG, którego obsługi można się nauczyć w kilka minut. Tu konieczny jest co najmniej kilkudniowy intensywny trening. Dotychczasowe szkolenia z obsługi tych systemów, prowadzone dla rebeliantów syryjskich w Jordanii, Turcji czy Katarze, okazały się niewystarczające.
Być może dlatego właśnie Amerykanie zdecydowali się ostatnio wysłać do Syrii swoich żołnierzy z sił specjalnych. Jednym z ich celów z pewnością będzie szkolenie na miejscu operatorów ATGM z sił opozycyjnych. Warto jednak postawić pytanie, jak owi "specjalsi" zamierzają unikać ataków ze strony rosyjskiego lotnictwa i co stanie się, kiedy jednak jakiś amerykański komandos zginie wskutek rosyjskiego nalotu.
W kontekście rozważań o wzroście skuteczności sił rebelianckich w zakresie zwalczania opancerzonych formacji rządowych i udziału sił zbrojnych USA i FR w konflikcie, warto wrócić do wspominanej wyżej informacji o rzekomym udziale żołnierzy rosyjskich ("zielonych ludzików", a może ochotników?) w walkach po stronie władz w Damaszku. Jeśli te nagrania i zdjęcia odzwierciedlają stan faktyczny, oznacza to, że być może wielu Rosjan (Białorusinów, Ukraińców?) już zginęło - lub zginie niedługo - w ciasnych i dusznych skorupach obsługiwanych przez siebie czołgów, dział samobieżnych lub bojowych wozów piechoty syryjskich sił rządowych, wystawionych na zmasowany ogień rebelianckich ATGM-ów. A więc broni dostarczonej do Syrii przez Amerykanów i ich regionalnych sojuszników, którzy ponadto szkolą syryjskich rebeliantów w jej obsłudze.
Rosja przegrywa we własnej grze
A co to wszystko oznacza w wymiarze strategicznym ? Krótkie podsumowanie: Rosjanie podjęli pod koniec września zmasowaną, zakrojoną na wielką skalę, zarówno w sensie militarnym, jak i propagandowym, operację w Syrii, której celem było w istocie uratowanie władzy prezydenta Baszara al-Asada. Miało to, w zamyśle Kremla, nastąpić niejako dwutorowo: po pierwsze, przez radykalne poprawienie sytuacji operacyjnej sił lojalistycznych, wiernych Damaszkowi. Po drugie, co wynika niejako z tego pierwszego faktu, poprzez zmuszenie głównych sponsorów antyrządowej syryjskiej rebelii, czyli USA i państw arabskich, do zaniechania intensywnej pomocy dla opozycji.
Ostatecznym celem Moskwy było zatem wypracowanie dogodnych warunków militarnych i politycznych dla takiego uregulowania całego konfliktu, w którym status równoprawnego partnera i uczestnika porozumienia miałby zarówno obecny obóz władzy w Syrii, jak i sama Rosja.
W tym sensie plany rosyjskie spaliły jednak na panewce. Akcja zbrojna w Lewancie nie tylko nie polepszyła dotychczas znacząco operacyjnej sytuacji sił syryjskich, ale też nie zmusiła oponentów, głównie USA, do zmiany ich stanowiska względem władz w Damaszku.
Wręcz przeciwnie - intensyfikacja procederu dostarczania syryjskim rebeliantom zaawansowanego technologicznie uzbrojenia świadczy o tym, że Amerykanie i ich sojusznicy podjęli rosyjską grę, do tego podbijając jej stawkę.
Nasycenie szeregów rebelii systemami typu ATGM sprawia bowiem, że błyskawicznie znika jakakolwiek, nawet nominalna przewaga, zyskiwana przez siły syryjskie ze względu na zaangażowanie lotnictwa rosyjskiego. Jak mydlana bańka pryska tym samym podstawowe założenie operacji sił powietrznych FR, że syryjskie czołgi i BWP - operujące pod osłoną rosyjskich samolotów - będą w stanie ostatecznie zmienić losy wojny.
W tym sensie nowoczesne ATGM w rękach syryjskiej opozycji skutecznie niwelują potencjalny wpływ rosyjskiej operacji powietrznej na operacyjne i strategiczne aspekty kampanii w Syrii. Tak więc, jak się wydaje, rosyjski odpowiednik osławionego "Legionu Condor" raczej nie spełni dziś w Lewancie swego zadania.
Kolej na broń przeciwlotniczą?
Sprawy mogą przybrać jeszcze gorszy obrót. Najnowsze "przecieki" z Waszyngtonu i Brukseli mówią o rozważanej ponoć przez Zachód opcji dostarczenia siłom "umiarkowanej" syryjskiej opozycji najnowocześniejszych przenośnych zestawów przeciwlotniczych, tzw. MANPADs (Man-Portable Air-Defense Systems). Amerykanie już raz, w latach 80. XX w., pokonali w ten sposób Rosjan w Afganistanie, dostarczając słynne Stingery tamtejszym mudżahedinom. Teraz jednak chyba zapomnieli, że nad Syrią i Irakiem latają także ich samoloty, jak również ich sojuszników.
Co więcej - Lewant to dzisiaj środowisko strategiczne zdominowane przede wszystkim przez islamskich radykałów, w większości dżihadystów, co sprawia, że kontrola nad wysyłaną w ten region bronią jest w istocie niemożliwa. A im jest ona nowocześniejsza, tym większe zagrożenie, że ktoś kiedyś użyje jej przeciwko tym, którzy ją tam posłali. Albo przeciwko samolotom rosyjskim.
Należy wątpić, aby prezydent Barack Obama i jego doradcy mieli już plan awaryjny na wypadek sytuacji, w której jakiś syryjski rebeliant, przy użyciu świeżo dostarczonej nowoczesnej przenośnej rakiety przeciwlotniczej "Made in U.S.A.", strąca rosyjski samolot lub śmigłowiec. Prezydent Władimir Putin raczej nie należy do takich przywódców państwowych, którzy przeszliby nad tego typu zdarzeniem do porządku dziennego.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.