Rosja ukrywa skalę klęski w Syrii. Prawda wychodzi na jaw po roku
Rosjanie sfałszowali informacje o stratach zadanych im przez USA w Syrii. To pomogło Władimirowi Putinowi w wyborach prezydenckich. Mechanizm tuszowania faktów sprawdził się. Dopiero teraz, po roku, straszna prawda wychodzi na jaw.
Grigorij Ganczerow powiedział reporterowi agencji Reuters, że zamierza zmienić krzyż na grobie jego syna Sergeja. Na nowej tabliczce datę śmierci widniejącą na akcie zgonu zastąpi datą bitwy pod Deir az Zor we wschodniej Syrii, w której 25-letni żołnierz zginął w walce z Amerykanami.
Takich przypadków jest więcej. Dopiero teraz, i powoli, na światło dzienne wychodzi prawda, która rok temu mogła podważyć pozycję ubiegającego się o reelekcję prezydenta Putina.
Oficjalnie Sergej Ganczerow służący w Grupie Wagnera, czyli prywatnej rosyjskiej organizacji wojskowej, zginał w Syrii 7 marca. Rodzice wiedzą jednak, że to kłamstwo. Dotarli do byłego żołnierza, którzy przyjaźnił się z ich synem. Mężczyźni byli na tej samej pozycji bojowej, gdy trafiła w nią amerykańska bomba. Jeden zginał, a drugi został poważnie ranny. To wydarzyło się 7 lutego 2018 r.
Amerykanie pokazali, na co ich stać
Tego dnia ciężko uzbrojeni Wagnerowcy i żołnierze armii syryjskiej z czołgami i artylerią usiłowali zająć wielkie pole naftowe na wschodnim brzegu Eufratu niedaleko miasta Deir az Zor. Miejsce to znajdowało się pod kontrolą Kurdów wspieranych przez specjalsów z USA.
Odsłonięcie pomnika Romana Filipowa, rosyjskiego pilota zestrzelonego nad Syrią
Amerykanie ostrzegli Rosjan o swojej obecności i zażądali zatrzymania kolumny. Gdy na ich pozycje zaczęły spadać pociski artyleryjskie, wezwali wsparcie ogniowe. Armia USA znana jest z tego, że w nie szczędzi środków, żeby pomóc swoim ludziom.
Już w czasie drugiej wojny światowej przekonali się o tym Niemcy na froncie zachodnim, którzy dopiero po konfrontacji z Amerykanami zrozumieli, "jak bogaty kraj prowadzi wojnę”. Chodziło o to, że wojskowi z USA byli gotowi zalać wroga pociskami i sprzętem, nie licząc się z kosztami, żeby zaoszczędzić krwi swoich ludzi.
Przez kilka godzin pozycje Rosjan i Syryjczyków atakowały drony bojowe, samoloty szturmowe, działa, a nawet ciężkie bombowce. Początkowo mówiono o setkach ofiar, natomiast ostatnie szacunki donoszą o ok. 100 zabitych Wagnerowcach. Jednym z nich był Sergej Ganczerow.
W rosyjskiej polityce życie nie ma znaczenia
W tym czasie Moskwa chełpiła się sukcesami interwencji w Syrii i niewielkimi stratami. Kreml najwyraźniej doszedł do wniosku, że ujawnienie potężnych strat i to zadanych przez Amerykanów, odbije się na kampanii wyborczej Władimira Putina. Stąd zwłoki zabitych były wydawane bliskim po kilku tygodniach z fikcyjnymi datami śmierci.
"Na Bliskim Wschodzie mówili o nas ciepło. Nie psujmy tego" Zobacz, co gen. Różański mówi o konferencji w Polsce
Sam fakt wysłania w bój Grupy Wagnera miał uwolnić Moskwę od formalnej odpowiedzialności za straty. Dowódcy wojskowi zawsze mogli powiedzieć, że w starciach giną prywatni wykonawcy, a nie żołnierze rosyjscy. To "nastamniety", jak z rosyjska mówi się o żołnierzach, którzy wykonują zadania w interesie Moskwy i korzystają ze sprzętu dostarczonego przez armię, lecz formalnie jej nie podlegają.
Minął rok i sprawa została zamieciona pod dywan. Rodziny zabitych mogą dochodzić prawdy, ale to ma znaczenie już tylko dla bliskich i kolegów zabitych. Władimir Putin wygrał wybory, a model wysyłania prywatnych podwykonawców w najniebezpieczniejsze miejsca na świecie sprawdził się. Teraz "nastamnietów" w barwach Grupy Wagnera spotkać można nie tylko w Syrii, ale także w Sudanie, a ostatnio także w dalekiej Wenezueli.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl