Rokita: czarne chmury nad Polską
W Polsce przygniatająca większość polityków udaje, że nie widzi
geopolitycznych zmian. Chcą, byśmy wiedli życie błogie i pozbawione
dylematów - pisze Jan Rokita, publicysta "Dziennika Gazety Prawnej".
Świat polityczny się zmienia i to wcale nie wedle naszych marzeń. Powinniśmy umieć czytać sens tych przemian. Dopiero gdy nasze myślenie wyrwie się poza schemat infantylnego sporu PO-PiS, będziemy mogli osądzać zachowanie polskich przedstawicieli w świecie, nie kierując się li tylko plemienno-partyjnymi sympatiami i nienawiściami.
Dotąd bowiem zbyt często nasz stosunek do polityki zagranicznej Tuska albo Kaczyńskiego bardziej wyznacza pisowska, czy platformerska namiętność niż myślenie o polskim interesie.
Zmiany w świecie dotyczą także tego, co u początku zeszłego wieku szwedzki profesor Rudolf Kjellen nazwał geopolityką. Geopolityka to, krótko mówiąc, wiedza o potędze i suwerenności państw. Dzięki niej analizujemy współzależności, jakie zachodzą pomiędzy państwami, albo ich terytorialnymi blokami. Możemy zatem zaobserwować, jak zmiany polityczne na terytorium Rosji, Azji albo Zachodniej Europy wpływają na siłę i możliwości Polski. Świat jest współzależny - to jest pierwszy aksjomat geopolitycznego myślenia.
W latach 90 tamtego wieku przyjmowaliśmy za prawdę różne twierdzenia o świecie, które mogły nam dawać złudne poczucie pewności. Uważaliśmy, że fascynujący projekt integracji Europy po upadku muru berlińskiego jest skazany na sukces, a włączona do Unii Polska jest już na zawsze mocno zakotwiczona na Zachodzie. Byliśmy niemal pewni, że osłabiona Rosja, zajęta swoimi wewnętrznymi sprawami, nie będzie miała ani ochoty ani mocy, aby prędko wrócić do polityki uzależniania od siebie innych krajów. Zwłaszcza po cyklu kolorowych rewolucji uwierzyliśmy w zdolność odrodzenia się i okrzepnięcia, oraz trwałą polityczną życzliwość państw, które wyłoniły się z ZSRR, zwłaszcza Ukrainy i Gruzji.
Nie bez przyczyny świętowaliśmy dzień podpisania przez Bronisława Geremka traktatu waszyngtońskiego, widząc NATO jako potężne przymierze, które obroni nasz spokój i bezpieczeństwo. W końcu - pamiętając tak o polityce republikanów Reagana i Busha, jak i demokraty Clintona - zakładaliśmy, że nasz region środkowej Europy jest owym "heartland'em", czyli kluczowym strategicznie miejscem świata, którego zaprzyjaźnione z nami amerykańskie mocarstwo strzec musi jak oka w głowie. Żadne z tych, kołyszących nas do bezpiecznego snu, twierdzeń nie okazuje się dziś do końca prawdziwe. Nie jest oczywiście tak, abyśmy ów sielski opis świata wymyślili jedynie dla zaspokojenia własnych naiwnych marzeń. Ow opis nie był bowiem w latach 90 fałszem, a i dziś nie jest tak, aby można go było uznać za całkiem bezwartościowy.
Rzecz tylko w tym, że pojawiło się dużo znaków każących pytać, co z tamtego pięknego snu jest jeszcze dzisiaj jawą? Energia europejskiej integracji na naszych oczach się wypaliła i jest jasne, że dziś już nikt by nas do Unii nie przyjął, gdybyśmy w niej jeszcze nie byli. Traktat lizboński zamyka jakąś epokę, jest to bowiem ostatni z traktatów europejskich. Wbijany, jak napisał filozof Jurgen Habermas, do europejskich głów "biurokratyczną pałką" przesądzi¸ o tym, że żaden akt na rzecz dalszej jedności kontynentu nie zostanie już przez Europejczyków zaaprobowany. Przeciętny Niemiec albo Francuz myśli dziś ze złością o tym, że Unia dopuściła do jego społeczności obcych i traktuje, jako niemal brukselską przemoc to, że Opel albo Peugeot nie mogą dostać wystarczającej pomocy państwa. Nic dziwnego, że najgłośniejszym słówkiem ze słownika brukselskiej nowomowy stało się ostatnio słówko: "renacjonalizacja".
Rosja pod wodzą Putina zadziwiająco szybko przeszła do strategii ofensywnej na zewnątrz, traktując ją, co ciekawe, jako politykę zastępczą wobec chronicznej niezdolności zbudowania do wewnątrz mocnych podstaw nowoczesnego i demokratycznego państwa. Nieco na podobieństwo Niemiec po traktacie wersalskim, stała się więc krajem otwarcie kwestionującym to urządzenie Europy po 1989 roku, które my traktujemy jako historyczne zwycięstwo "Solidarności". Tymczasem Rosja działa tak, aby w Europie prysł polityczny czar Wielkiego Roku 1989. Upadek Juszczenki i Saakaszwilego, którzy zaryzykowali w swoich krajach wszystko, aby przyłączyć je do Zachodu i zostali przez Zachód odrzuceni ma wymiar historii szekspirowskiej. Ale jest tylko symbolem szerszego procesu zanikania polskich i europejskich wpływów na całym obszarze postsowieckim.
Największą chyba negatywną niespodzianką jest los NATO. Wciągnięte na fali światowej emocji "wojną z terroryzmem" w świętą wojnę z plemionami afgańskimi nie tylko ugrzęzło tam bez czytelnej drogi odwrotu. W przeciwieństwie bowiem do krwawej wprawdzie, ale zwycięskiej i sensownej politycznie operacji irackiej - wielka wojna z plemionami islamskimi w Hindukuszu od początku pozbawiona była dla Zachodu geopolitycznego sensu. Jej natężenie i przeciąganie się w czasie służy bowiem głównie bezpieczeństwu południowej granicy rosyjskiej. Niezależnie od tego kiedy i w jakich okolicznościach to nastąpi - odejście NATO z rejonu Hindukuszu oznaczać będzie islamski pożar na pograniczu Rosji.
Niestety, dopóki ten konflikt trwa, trudno oczekiwać, aby zwłaszcza Ameryka nie spełniała każdego żądania płynącego z Moskwy. Im bardziej Zachód będzie tam przegrywać, tym bardziej musi być uległy wobec Putina. To w Hindukuszu upadł naprawdę projekt instalacji tarczy w Polsce i w Czechach.
W Polsce przygniatająca większość polityków udaje, że nie widzi tych zmian. Zapewne boją się wprawiać nas, obywateli, w jakieś zaniepokojenie, które mogłoby nas skłonić do niespodziewanych decyzji wyborczych. Politycy generalnie chcą, byśmy wiedli życie błogie i pozbawione dylematów.
Ale są też tacy, którzy z nerwowością próbują rysować jakąś kompletnie nową wizję polskiej polityki zagranicznej. Ma ona wychodzić z diagnozy, którą nieoczekiwanie najmocniej sformułował minister Radosław Sikorski: "Polska przez krótki czas odgrywała sztucznie zawyżoną rolę". Jedna sprawa to fakt, że takiej oceny potencjału własnego kraju nie sformułowałby nawet minister spraw zagranicznych Luksemburga. Ale znacznie poważniejszy problem jest gdzie indziej. Warto wiedzieć, że świat staje się nam mniej przyjazny. Warto rozumieć, co się na ten nie najlepszy trend składa. Ale nie warto z tego tytułu głosić teorii o abdykacji polskiej polityki. Zwłaszcza, jeśli się jest ministrem spraw zagranicznych.
Oficjalne wydanie internetowe efakt.pl