PublicystykaRok próchniejącego centrum. Jakub Majmurek: sceny polityczne coraz głębiej podzielone

Rok próchniejącego centrum. Jakub Majmurek: sceny polityczne coraz głębiej podzielone

Rok próchniejącego centrum. Jakub Majmurek: sceny polityczne coraz głębiej podzielone
Źródło zdjęć: © Darek Nowak/REPORTER
Jakub Majmurek
30.12.2015 16:24, aktualizacja: 26.07.2016 13:44

W Polsce do tej pory opór wobec PiS koncentrował się wokół obywatelskiej mobilizacji w obronie "starego centrum". Zapalną sprawą był tu spór wokół Trybunału Konstytucyjnego. W tej sprawie PiS osiągnął jednak wszystko, czego pragnął, w praktyce wyłączając ten organ do odwołania. Trudno wyobrazić sobie jaka społeczna mobilizacja byłaby konieczna, by zmusić Jarosława Kaczyńskiego do odwrotu w tej sprawie - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski. Felietonista podsumowuje 2015 rok i przewiduje, jaki będzie rok 2016.

W Polsce do tej pory opór wobec PiS koncentrował się wokół obywatelskiej mobilizacji w obronie "starego centrum". Zapalną sprawą był tu spór wokół Trybunału Konstytucyjnego. W tej sprawie PiS osiągnął jednak wszystko, czego pragnął, w praktyce wyłączając ten organ do odwołania. Trudno wyobrazić sobie jaka społeczna mobilizacja byłaby konieczna, by zmusić Jarosława Kaczyńskiego do odwrotu w tej sprawie - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski. Felietonista podsumowuje 2015 rok i przewiduje, jaki będzie rok 2016.

Na pewno w 2015 roku nie mogliśmy narzekać, że nic się nie dzieje. Wręcz przeciwnie, kończący się rok na całym świecie obfitował w istotne polityczne wydarzenia. Zwycięstwo greckiej Syrizy i nieudana walka rządu Tsiprasa o renegocjację greckiego długu. Dwukrotne zamachy w Paryżu, stan wyjątkowy we Francji i zmiana konstytucji, oraz rosnąca siła Frontu Narodowego. Zaskakujący przebieg prawyborów w Stanach Zjednoczonych, kryzys Wspólnoty Europejskiej w obliczu napływu uchodźców z ogarniętego coraz głębszym kryzysem humanitarnym Bliskiego Wschodu. Przejęcie władzy w Partii Pracy przez Jeremy'ego Corbyna, wreszcie grudniowe wybory w Hiszpanii, kończący długoletnie panowanie kartelu dwóch partii. Wszystko to składa się na globalny obraz zmian. Także w Polsce, po majowym zwycięstwie Andrzeja Dudy polityka gwałtownie przyspieszyła, zwłaszcza po wyborach parlamentarnych, wygranych przez PiS w październiku. Kulminacją tego przyspieszenia jest podpisanie przez prezydenta Dudę w poniedziałek ustawy o Trybunale
Konstytucyjnym, usuwającą ostatnią barierę (sądu konstytucyjnego) przed niczym nieograniczoną władzą partii Jarosława Kaczyńskiego.

Czy te wydarzenia mają jakiś wspólny mianownik? Moim zdaniem jeden: dają się one wszystkie czytać jako dalsze lub bliższe symptomy kryzysu centrum w liberalnych demokracjach zachodu. Polityczne centrum staje się w nich coraz słabsze, niezdolne do organizowania całości sceny politycznej. Coraz mniej zagadnień jest przedmiotem konsensusu wszystkich sił politycznych. Coraz silniejszą pozycję zyskują ruchy na różne sposoby antysystemowe. Sceny polityczne stają się coraz głębiej i coraz bardziej gwałtownie podzielone. Być może wszystko to pokazuje, że obecne centrum sceny politycznej w wielu demokracjach liberalnych wymaga radykalnej rekonstrukcji i przesunięcia.

Koniec duopolu?

W okresie powojennym w Europie Zachodniej centrum spoczywało na dwóch filarach: chadeckim i socjaldemokratycznym. Obie te siły zbudowały powojenne państwa dobrobytu i społecznej gospodarki rynkowej. Obie pogłębiały integrację europejską. Obie zgadzały się co do pewnych podstawowych wartości i ustrojowych rozwiązań, z rządami prawa i trójpodziałem władzy na czele. W różnych układach koalicyjnych, wzajemnie wymieniały się władzą przez ostatnie pół wieku. W Wielkiej Brytanii podobny układ zawarty został między Torysami a Partią Pracy, w Stanach między Demokratami i Republikanami.

Ten duopol zaczyna jednak pękać. Pokazują to wyniki hiszpańskich wyborów z grudnia. Choć dwa pierwsze miejsca zajęli w nich socjaliści i chadecka Partia Ludowa, to żadna nie zdobyła większości umożliwiającej samodzielne rządy. Obu partiom wyrosła konkurencja w postaci partii wywodzących się z oddolnych ruchów społecznych: lewicowej Podemos i liberalnej Ciudadanos.

Podemos startowało jako siła antysystemowa, obiecująca nową, silniej czerpiącą z mechanizmów demokracji bezpośredniej politykę. Kontestowało przy tym całą polityczną "kastę", wymieniającą się stanowiskami, władzą i płynącymi z niej przywilejami. Choć partii nie udało się zrealizować najważniejszego strategicznego celu - wyprzedzania socjaldemokratów, mającego prowadzić do ich marginalizacji - to w grudniu nie tylko na dobre zakorzeniła się w hiszpańskim pejzażu politycznym, ale także radykalnie zmieniła jego współrzędne.

Rachunek za trzecią drogę

Hiszpańskie PSOE nie było jedyną europejską socjaldemokracją, jakiej wyborcy pokazali przynajmniej żółtą kartkę. W styczniu w wyborach greckich olbrzymią część elektoratu centrolewicowego PASOK przejęła kontestująca go z lewej flanki, skupiająca nowe ruchy społeczne, Syriza. W Portugalii socjaldemokracja, by odebrać władzę centroprawicy, została zmuszona do zawarcia koalicji z Zielonymi i skupiającym nowe ruchy społeczne Blokiem Lewicy, podobnie jak Syriza radykalnie kontestującym narzucaną przez instytucje europejskie politykę austerity. Także w Polsce klęska postkomunistycznej Zjednoczonej Lewicy i względny sukces powstałego zaledwie kilka miesięcy przed wyborami, znacznie bardziej lewicowego Razem, daje się czytać jako część tego trendu.

Dlaczego wyborcy odwracają się od socjaldemokracji? Postawiłbym tezę, że partie te płacą teraz rachunek za "trzecią drogę", za polityczny zwrot jaki dokonał się w nich w latach 90., gdy pogodziły się z rozregulowanym wolnym rynkiem, prywatyzacjami, demontażem istotnych instytucji państwa dobrobytu. W przypadku takich ugrupowań jak PASOK ostateczną konsekwencją tego zwrotu było poparcie dla polityki austerity, która w Grecji nie tylko nie pomogła w spłacie zadłużenia, ale doprowadziła do gospodarczej zapaści, jeśli nie katastrofy humanitarnej.

Być może najlepszym symbolem odwrócenia się wyborców od polityki trzeciej drogi, jest to, co stało się w tym roku z brytyjską Partią Pracy. Władzę w niej przejął Jeremy Corbyn, weteran tylnych ław partii, związany z jej lewym skrzydłem, od zawsze konstestujący politykę Blaira i jego następców. Corbyn przesuwa konsekwentnie partię w lewo, pogłębiając przy tym podziały na brytyjskiej scenie politycznej. I w samej partii. O ile zwycięstwo Corbyna wywołało wielki, oddolny entuzjazm i przyciągnęły do Laburzystów masy nowych członków, to klub parlamentarny i elita partii są o wiele bardziej sceptyczne - wielu działaczy z czasów Blaira ma wrażenie, że ich partia została "porwana" przez polityka, który jest zbyt daleko od mainstreamu brytyjskiego społeczeństwa, by kiedykolwiek miał szansę zdobyć władzę. Obok Blaira najważniejszym symbolem trzeciej drogi był Bill Clinton. Dziś jego małżonka ma bardzo poważne szanse na przejęcie amerykańskiej prezydentury po Baracku Obamie. Ma jednak w Partii Demokratycznej poważnego
konkurenta, Berniego Sandersa, pierwszego od długich dekad polityka amerykańskiego, określającego się jako "demokratyczny socjalista". Sukces Sandersa nie byłby możliwy, gdyby nie mobilizacja nowych ruchów społecznych, powstających w Stanach na fali kryzysów, po zapaści ruchu Occupy Wall Street. Organizują się one wokół różnych spraw, z których najważniejsze to kwestia podniesienia płacy minimalnej, restrukturyzacji długów amerykańskich gospodarstw domowych, czy brutalności policji wymierzonej w Afroamerykanów. To te ruchy pomogły zdobyć fotel senatorki ze stanu Massachusetts, znanej z twardego stanowiska w sprawie sektora bankowego Elizabeth Warren. To dzięki nim pierwszą socjalistyczną radną Seattle została Kshama Sawant. Jeśli Clinton zdobędzie nominację Partii Demokratycznej, a następnie Biały Dom, nie będzie mogła w swojej polityce całkowicie ignorować tego nowego kontekstu - jej prezydentura może być wszystkim, ale na pewno nie powtórką kojarzonego z jej mężem centryzmu lat 90.

Nowe populizmy

Także druga, prawa noga powojennego konsensusu wyraźnie słabnie. Najlepiej widać to w Stanach Zjednoczonych, gdzie w ciągu ostatnich lat za sprawą religijnej prawicy, ruchu Tea Party i pieniędzy miliarderów braci Koch, Partia Republikańska niemal zupełnie została zniszczona. Umiarkowani Republikanie - Jeb Bush, czy John Kasich - mają nikłe szanse na wygranie prawyborów i zdobycie nominacji swojej partii. W sondażach prowadzi jak dotąd Donald Trump, polityczny żart, który ma szanse na Biały Dom. Trump posługuje się językiem, jakiego nie można tolerować u żadnego demokratycznego polityka, jego sztandarowe pomysły są albo całkowicie nierealistyczne (budowa muru na granicy z Meksykiem, deportacja wszystkich nielegalnych imigrantów) albo z bardzo istotnym prawdopodobieństwem niekonstytucyjne (rejestracja muzułmanów). Trump nie ma szans na zwycięstwo z Clinton, może jednak pogrążyć Republikanów. Najgorsze jest to, że na jego tle politycy, którzy jeszcze kilka lat temu uchodzili za głęboko ekscentrycznych (Rand
Paul), czy skrajnych (związany z Tea Party rynkowy i religijny fundamentalista Ted Cruz) wydają się rozsądnym wyborem.

Antyimigrancki i antyeuropejski populizm podgryza także centroprawicę w Wielkiej Brytanii i Francji. Na Wyspach sukcesy Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa i bunt w szeregach jego własnej partii, zmusiły Davida Camerona do rozpisania referendum w sprawie pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. We Francji kolejne wybory potwierdzają siłę Frontu Narodowego i przesuwają polaryzację polityczną ze sporu centroprawicy z centrolewicą na podział między szerokim blokiem republikańskim a partią Marine Le Pen.

Ku demokracji nieliberalnej?

Wszystkie te symptomy dają się poznać także w polskiej polityce. W zasadzie już w wyborach w 2005 SLD, polska, postkomunistyczna partia trzeciej drogi, została zniszczona, jako siła zdolna do efektywnej walki o władzę. W ostatnich wyborach podobny cios mogła otrzymać centroprawicowa noga polskiego centrum, PO. Partia nie tylko przegrała wybory, ale wydaje się być pozbawiona przywództwa, energii, zdolności do przeciwstawienia się polityce obozu rządowego.

Obóz ten tworzy partia kontestująca porządek ustrojowy po roku '89 - całą koncepcję liberalnej demokracji, opierającej się na trójpodziale władzy, poszanowaniu praw mniejszości i rządów prawa. Po spacyfikowaniu TK władza tej partii nie ma żadnej ustrojowej przeciwwagi dla swojej polityki. W sytuacji zniszczonego centrum, PiS nie ma też żadnej przeciwwagi politycznej. Opozycja parlamentarna zawsze może zostać przegłosowana, liberalne media są znacznie słabsze niż w trakcie poprzedniej IV RP, a działania rządu będą grały na ich jeszcze dalsze osłabienie. Wszystko zależeć będzie od oddolnej mobilizacji społecznej, bez niej Polska dryfować będzie w stronę modelu węgierskiego. Demokracji, gdzie jest opozycja, ale nie ma żadnej realnej szansy przejąć władzy. Gdzie wolne media są tolerowane, ale władza aktywnie ekonomicznie wspiera te bliskie sobie. Gdzie formalnie mamy wolność gospodarowania, ale najzyskowniejsze interesy mogą robić tylko przedsiębiorcy zaprzyjaźnieni z rządem i bliscy mu ideologicznie. Wreszcie,
gdzie prawa różnych mniejszościowych grup (na Węgrzech przede wszystkim Romów) cieszą się mniejszą ochroną niż w klasycznie liberalnej demokracji. Być może w sytuacji, gdy przyszłość Unii Europejskiej zagrożona jest przez różnego rodzaju populistyczne siły, w kierunku „demokracji nieliberalnej” dryfować będą kolejne - po Polsce i Węgrzech - państwa regionu. Taką pokusę widać bez wątpienia na Słowacji, w mniejszym stopniu w Czechach.

Kto odbuduje centrum?

Czy polityczne centrum, w takiej formie, w jakiej ukształtowało się ono w drugiej połowie XX wieku jest w ogóle do ocalenia? Czy przepróchniało na tyle, iż wymaga radykalnego remontu? Zwłaszcza w Polsce, gdzie centrum to - za sprawą doświadczenia realnego socjalizmu - nigdy tak naprawdę się nie zakorzeniło - odpowiedź nie wydaje się pozytywna. Centrum wymaga dziś nowych idei, nowego demokratycznego konsensusu - inaczej ustąpi miejsca takim politykom jak Trump, czy Le Pen, podobnie w naszym regionie ustąpiło takim jak Orbán, a być może za chwilę Kaczyński. Wygrać z nimi można przeciwstawiając im mocne idee, zdolne wyjść naprzeciw społecznym obawom i tchnąć w społeczeństwa Zachodu nową nadzieję. Takich idei nie mają dziś politycy starego centrum, czy to Cameron, czy Sarkozy, czy Hollande. Czy faktycznie mają je Tsipras, Sanders albo Corbyn, to osobna sprawa, ale bardzo możliwe, że w następnych latach spór toczyć będzie się właśnie między nimi, a nowymi, prawicowymi populistami.

W Polsce do tej pory opór wobec PiS koncentrował się wokół obywatelskiej mobilizacji w obronie "starego centrum". Zapalną sprawą był tu spór wokół Trybunału Konstytucyjnego. W tej sprawie PiS osiągnął jednak wszystko, czego pragnął, w praktyce wyłączając ten organ do odwołania. Trudno wyobrazić sobie jaka społeczna mobilizacja byłaby konieczna, by zmusić Jarosława Kaczyńskiego do odwrotu w tej sprawie. Społeczeństwo szybko zapomni o sprawie TK. Także w Polsce mobilizacja przeciw PiS skupiająca się na obronie centrowego konsensusu III RP - na ile sensowniejszy by on nie był od propozycji Jarosława Kaczyńskiego - także może się okazać niewystarczająca. Na nowy rok, również nad Wisłą potrzebujemy nowych - równościowych, demokratycznych, liberalnych - idei albo czekają nas dalsze triumfy autorytarnego populizmu.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Czytaj podsumowania innych felietonistów:

Paweł Lisicki: Przewrotu nie będzie

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (1408)
Zobacz także