Kawa musiała być mocna, z trzech łyżek
1 czerwca 1984 roku Religa obejmuje Klinikę Kardiochirurgii w Zabrzu. Nie jest wyniosłym szefem, w klinice panuje luźna atmosfera, nawet obcy nie boją się do niego podejść i porozmawiać. Dla chorego gotów zrobić wszystko.
"Lekarzy, którzy pracują z Religą, uderza brak dystansu wielkiego docenta do zespołu. - Był dla mnie bardzo wyrozumiały - mówi Ewa Maksymowicz (do 1991 roku jego sekretarka). - Przy nim nigdy nie było nerwowo. (...) Zajmowałam się głównie sprawami związanymi z uczelnią, umawiałam pacjentów na konsultacje. Przychodziłam o godz. 7.30. Jak profesor miał trudny zabieg, to był w pracy przede mną. Czasami spał na tapczanie w swoim gabinecie. Nigdy nie brał dyżurów. Jak był potrzebny, zostawał na noc w szpitalu.
Najpierw robiłam profesorowi kawę. Musiała być mocna, z trzech łyżek. Jak była za słaba, domagał się kolejnej. Spał tam, gdzie padł. Skoro nie brał dyżurów, nie przysługiwała mu szpitalna pościel, nie miał nawet poduszki. Meble w jego gabinecie były stare, pamiętały głęboki PRL, rozlatywały się.
Profesor Poloński wspomina Wigilię 1984 roku. - Przyszedł do nas docent Religa, były ciastka, kawa z rumem. Gadamy i nagle, mimochodem, Religa mówi, że w przyszłym roku przeszczepi w Zabrzu serce. Nie uwierzyłem, dla mnie to była abstrakcja. Rok 1984, co wtedy w Polsce było? Nic. Sitkowski pewnie by się do takiej operacji jeszcze 10 lat przygotowywał, Moll może troszkę krócej. A Religa tylko rok? Kim on jest? Szwoleżer spod Somosierry? I się z nim założyłem. Jeśli do roku przeszczepi serce, stawiam skrzynkę szampana.
- Religa od początku mówił, że będziemy robić przeszczepy serca - wspomina profesor Bochenek. - Myślałem, że jest nienormalny. Jakie przeszczepy, skoro my nawet dobrze nie umiemy by-passów operować? A on swoje, że ludzie niepotrzebnie umierają".