Żołnierze wozili organy do transplantacji
- Nie żałuje pan czasem wykonanych operacji? - zapytał profesora Osiecki. - Kiedyś na stół trafił do pana młody chłopak z Bielawy. Pół roku po operacji zrobiło się o nim głośno. Brutalnie napadł na starszą kobietę. Pamiętam tę sprawę. O napadzie usłyszałem w radiu, w serwisie informacyjnym. "Mówiono, że mój były pacjent zaatakował kobietę, wyrwał jej torebkę i długo uciekał przed policją. Pamiętam, spiker skomentował to stwierdzeniem, że temu chłopakowi pewnie wszczepiono serce bandyty i stąd takie zachowanie. Czy żałuję? Nigdy nie zastanawiam się nad tym, czy jest sens ratować komuś życie. To nie pytanie do lekarza. Nie interesuje mnie, kim jest i jaką ma przeszłość pacjent leżący na stole. Nie do mnie w tym momencie należy ocena tego człowieka. A przyszłości nie sposób przewidzieć.
Religa sprawił też, że armia zamiast odbierać życie ludziom, zajmowała się jego ratowaniem. "Tak [śmieje się]. Przez wiele lat żołnierze latali dla nas samolotami i wozili organy do transplantacji.
Przyjechał do mnie generał Jerzy Gotowała i zapytał, czy wojsko może nam pomóc przy transplantacjach. Przyznałem, że mamy bardzo duże problemy z transportem organów do przeszczepów. Uzgodniliśmy, że skoro piloci i tak muszą wylatać określoną liczbę godzin w miesiącu, to przy okazji mogą służyć nam pomocą i przewozić organy. Byli cały czas do naszej dyspozycji. Współpraca była wspaniała, nigdy nie mieliśmy problemów. Chłopcy byli zawsze chętni do pomocy, bo widzieli sens tego, co robią. Latali nie tylko dlatego, że musieli mieć na koncie konkretną liczbę godzin spędzonych w powietrzu, ale po to, żeby uratować komuś życie. Czuli, że robią coś dobrego, więc robili to z poczuciem sensu i zaangażowania" - czytamy.