Raj z widokiem na krematorium. "Mój dziadek zasłużył na śmierć"
- W domu nie rozmawiało się o przeszłości rodziny. Ale jako 16-latek przeczytałem wspomnienia dziadka, które stały na półce. Opis, jak masowo mordował ludzi, złamał mi serce - mówi Wirtualnej Polsce w 80. rocznicę zakończenia II wojny światowej Kai Hoess. To wnuk komendanta obozu Auschwitz, Rudolfa Hoessa.
Przyszedł kilka minut przed czasem. Czeka w hotelowym lobby.
Wysoki, siwe włosy, łagodny ton głosu. Ubrał się elegancko, jak ma w zwyczaju - w białą koszulę ze starannie wyprasowanym kołnierzem. Od razu skraca dystans. Mimo że to nasze pierwsze spotkanie, szeroko rozkłada ramiona, jak gdyby zobaczył dawno niewidzianego przyjaciela.
Jako pastor kościoła ewangelickiego w Renningen pod Stuttgartem, Kai Hoess regularnie przemawia do wiernych. Może dlatego nie czeka na pytanie, tylko od razu zaczyna opowiadać. Słychać, że ma wprawę. Gestykuluje, moduluje głos, czasem na chwilę przerywa, budując napięcie.
Dobrze wie, że nawet jeśli mówił już o tym wiele razy, i tak będzie bolało.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
80. rocznica wyzwolenia Auschwitz. "Żyliśmy w nadziei, że musimy to przetrwać"
Zaczyna od lekcji historii.
Połowa lat 70. Jedna ze szkół podstawowych w południowych Niemczech. Kai ma trzynaście, może czternaście lat. Nigdy nie należał do kłopotliwych uczniów. Tamtego dnia też spokojnie siedzi w ławce i słucha wykładu nauczycielki o Holokauście. O największej w dziejach machinie do uśmiercania - obozie koncentracyjnym Auschwitz, w którym zamordowano co najmniej 1,1 mln ludzi.
Nagle słyszy z ust nauczycielki swoje nazwisko: "Komendantem obozu śmierci był Rudolf Hoess". Kai sprawdza w podręczniku: tak samo zapisywane, z umlautem nad "o" [w niemieckiej pisowni Höß - red.]. Nikt nawet na niego nie spogląda, bo w Niemczech to popularne nazwisko. Ale do końca lekcji nie może przestać o tym myśleć. Dlatego po powrocie do domu bez wstępów pyta matkę, czy ten człowiek ma z ich rodziną coś wspólnego.
- W ten sposób dowiedziałem się, że największy masowy morderca w historii ludzkości to mój dziadek.
Wujek od prezentów
Mieli z Rainerem, młodszym bratem, dobre dzieciństwo.
W dużym domu z ogrodem niczego im nie brakowało. Mama zajmowała się dziećmi, ojciec sprzedawał samochody. Ona – energiczna, żywiołowa, kierowała życiem rodziny. On – cichy, spokojny, troskliwy. Mówił niewiele, a o przeszłości - prawie wcale. Nieraz wspomniał tylko jednym słowem, że miał dobrego ojca. Albo przy okazji Świąt Bożego Narodzenia rzucił, że raz wujek Heini przyjechał z Berlina z prezentami do ich domu w Oświęcimiu.
Siedmioletni Kai nie miał pojęcia, że "wujek Heini" to Heinrich Himmler, jeden z przywódców III Rzeszy.
Początkowo ojciec Kaia nie powiedział o swoim pochodzeniu nawet żonie. Po latach małżeństwa krewna przyniosła jej artykuł o zbrodniarzu wojennym, Rudolfie Hoessie. Dopiero wtedy przyznał: "To mój ojciec". Ale wielkiej dyskusji nie było, a przynajmniej Kai nic o tym nie wie. Po pierwszym szoku matka nie drążyła tematu. Po prostu żyli dalej.
Kiedy Kai wrócił z tamtej lekcji historii i chciał dowiedzieć się od rodziców czegoś więcej, też nie palili się do rozmowy.
Ojciec: - Robił bardzo złe rzeczy, ale po co do tego wracać?
Matka: - I tak nie zmienimy swojej przeszłości.
Przerażenie mieszało się u Kaia ze wstydem. Jest wnukiem mordercy - zaraz wszyscy się dowiedzą, będą go w szkole wytykać palcami. Ale nic takiego nie miało miejsca. Wziął przykład z rodziców. Po prostu żył dalej.
- Trudna rodzinna przeszłość jest jak rak. Jeśli o niej nie rozmawiasz, uciekasz od prawdy, guz rośnie. W końcu pęka i rozlewa się po całym organizmie. Nawet dziś większość rodzin nazistów milczy o tym, co się zdarzyło. Część uważa nawet, że III Rzesza była dobrym okresem. Milczą, bo wiedzą, że należy być poprawnym politycznie -mówi Kai.
Jego ojciec, Hans-Juergen Hoess, też przez kilkadziesiąt lat milczał.
Ale to nie znaczy, że nic nie pamiętał.
Raj przy krematorium
Auschwitz było rajem.
Tak przynajmniej mówiła matka, a mały Hans-Juergen nie miał podstaw, żeby jej nie wierzyć. Od 1940 do 1944 r. Hoessowie zajmowali dwupiętrową willę na obrzeżach Oświęcimia. Na dole obszerny salon z kuchnią i jadalnią, u góry pokoje dzieci. Jeden dzielili Hans-Juergen i Klaus, w drugim spały dziewczynki, Brigitte i Heidetraud. I jeszcze mała Annegret z nianią w osobnym pokoju.
Mieszkali tuż przy obozowym murze. Z okiem widać było krematorium.
Mieli szofera, kucharzy, ogrodników, sprzątaczki, opiekunki do dzieci i fryzjerów. A w rozległym ogrodzie staw, basen dla dzieci i pełno kwiatów, które tak kochała matka.
Hans-Juergen, czyli ojciec Kaia, najbliżej z rodzeństwa trzymał się z Brigitte, nazywaną Puppi. Bawili się z dalmatyńczykami w ogrodzie albo pływali z ojcem łódką po rzece. Hans-Juergen zapamiętał, że po powrocie z obozu Rudolf Hoess zamieniał mundur na białą koszulę z muszką i odpalał cygaro. Matka? Stanowcza, ale dobra kobieta. Puppi powie po latach, że lepszych rodziców nie mogła sobie wyobrazić.
Myśleli, że ojciec prowadzi więzienie. Kilku więźniów pracowało w ich domu jako służba. Raz zrobili na urodziny Hans-Juergena model bombowca. Był strasznie szczęśliwy.
Nigdy nie widział, jak wchodzą do komór. Nie słyszał krzyków zagazowywanych. Nie czuł zapachu palonych ciał. Tak przynajmniej twierdził do końca życia.
- Trudno uwierzyć, że żyjąc tuż przy obozie, nic nie dostrzegli. Myślę, że mózg taty mógł to po prostu wyprzeć. Moja babcia, Hedwig, na pewno o wszystkim wiedziała. Dziadek zeznał tak po wojnie. Nigdy nie powiedziała o nim złego słowa. A ciotka Brigitte negowała Holokaust i odpowiedzialność swojego ojca za zbrodnie – opowiada Kai Hoess, wnuk komendanta Auschwitz.
Do niego przeszłość wróciła znienacka.
To był zwykły dzień. Nie pamięta, co wtedy robił. Mniej więcej dwa lata po lekcji historii, na której pierwszy raz usłyszał o Rudolfie Hoessie, spojrzał na półkę. Zobaczył tytuł: "Komendant z Auschwitz". Cienka książka w miękkiej oprawie. Cały czas była w domu.
Rodzice powiedzieli mu później, że nigdy jej nie czytali. Jakoś zabrakło czasu.
- Już wcześniej trudno mi się było uporać z przeszłością. Ale ta książka złamała mi serce
Ludzkie odruchy
Ze wspomnień Rudolfa Hoessa:
"Latem 1941 r. zostałem nagle wezwany do Reichsfuhrera SS do Berlina bezpośrednio przez jego adiutanturę. Himmler powiedział, co następuje: Fuehrer nakazał ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, my zaś, SS, mamy ten rozkaz wykonać.
[...]
Poinformowałem Eichmanna o zastosowaniu cyklonu B. Postanowiliśmy stosować ten gaz przy akcji masowej zagłady. Utrata przytomności następowała już po kilku minutach, w zależności od odległości od szybów wrzutowych. Krzyczący, starsi, chorzy, słabi i dzieci padali szybciej niż zdrowi i młodzi. W pół godziny po wrzuceniu gazu otwierano drzwi i włączano wentylatory. Natychmiast przystępowano do wyciągania zwłok.
Sonderkommando wyrywało zwłokom złote zęby, kobietom zaś obcinało włosy. Następnie przewożono zwłoki windami na górę do już rozpalonych pieców. W zależności od budowy ciała do jednej komory piecowej wchodziło do trzech zwłok. Od właściwości zwłok zależny był również czas spalania, który wynosił przeciętnie 20 minut. Krematorium I i II mogły łącznie w ciągu 24 godzin spalić około 2 tys. zwłok.
Wiele kobiet ukrywało swoje niemowlęta w stosach ubrań. Członkowie Soderkommando zwracali na to uwagę. Tak długo przekonywali kobietę, aż ta w końcu zabierała dziecko ze sobą. Dzieci płakały przy rozbieraniu się, ale potem się uspokajały. Niekiedy wchodziły do komór gazowych z zabawkami w ramionach.
Reichsfuhrer SS przysyłał różnych dygnitarzy partyjnych i oficerów SS, aby mogli przyjrzeć się eksterminacji Żydów. Wszyscy byli pod wrażeniem. Niektórzy cichli i milkli na widok "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". Pytano mnie, jak możemy na to patrzeć? Odpowiedziałem, że żelazna konsekwencja, z jaką wykonujemy rozkaz Fuehrera, powoduje, iż muszą zniknąć wszelkie ludzkie odruchy".
Pięć gwiazdek
- Płakałem. Nie miałem wątpliwości, że to prawda. Dziadek z chłodnym dystansem opisywał w pierwszej osobie, jak nadzorował masową eksterminację. Zbudował największą w dziejach ludzkości maszynę do uśmiercania. Wrzucał dzieci do komór gazowych. Strzelał kobietom w tył głowy - mówi Kai.
Rodzice znowu go zbywają. Mają dużo większe problemy niż śmierć ponad miliona ludzi w Auschwitz za murem ich domu - rodzina się rozpada.
Ojciec Kaia, Hans-Juergen, znajduje inną kobietę. Zostawia rodzinę, a matka długo nie może się z tym pogodzić. Do tego stopnia, że podczas jednej z kłótni rani Hansa-Juergena nożem. Odratowują go w szpitalu. A ona dostaje sądowy zakaz zbliżania się do byłego męża. Kai pamięta, że pewnego dnia ojciec po prostu znika z ich życia. Wyparowuje.
Boli, ale co ma zrobić? Żyje dalej. Ucieka jak najdalej od domu. Studiuje turystykę hotelową. Zostaje asystentem dyrektora jednego z hoteli, potem kolejnego. Wyjeżdża do Indonezji, Hongkongu, Tajlandii, Chin. Przeszłość rodziny przestaje istnieć. Przynajmniej w jego głowie.
Zamiast krematoriów są pięciogwiazdkowe hotele i nocne kluby.
Zamiast cyklonu B, gin z tonikiem razy pięć niemal każdego wieczoru.
Zamiast numerów obozowych, złoty rolex na ręce.
- Jako dyrektor w korporacji działałem według zasady Machiavelliego, że cel uświęca środki. Myślałem tylko o zysku, byłem bezwzględny. Osiągnąłem sukces i miałem się za króla życia. Piękne kobiety, szybkie samochody, luksusowe restauracje – wylicza pastor.
Zastanawia się, czy gdyby tamten Kai żył w świecie swojego dziadka, nie poszedłby podobną drogą. Czy nie oddałby się całkowicie idei budowania potęgi III Rzeszy? Nie posyłał ludzi do gazu, byle tylko wykonać zadanie? W końcu po trupach do celu.
Dosłownie.
Dziś, jak mówi, jest już innym człowiekiem. - Pod koniec lat 80., gdy pracowałem w Singapurze, otarłem się śmierć. Miałem operację wycięcia migdałków, podczas której doszło do niespodziewanych komplikacji. Nastąpił krwotok wewnętrzny. Lekarze mnie uratowali, ale długo dochodziłem do siebie. Potrzebowałem morfiny, bo ból był nie do zniesienia. Nocami nie mogłem spać. Szukałem czegoś, co odciągnie na chwilę myśli od mojego położenia - opowiada Kai.
Zaczyna czytać Biblię. A po wyjściu ze szpitala idzie na spotkanie lokalnej wspólnoty chrześcijańskiej. Kiełkuje w nim myśl, że chce żyć zupełnie inaczej. Poznaje kobietę, z którą zakłada rodzinę. Stopniowo całkowicie zmienia środowisko. Szybkie samochody i rajdy po nocnych klubach zastępuje czytanie ewangelii. Później dochodzi przebieranie pieluszek – małżeństwo doczeka się czwórki dzieci. Wiodą spokojne, dostatnie życie.
W 2000 r. osiedlają się na południu Niemiec. Kai zostaje pastorem kościoła w Renningen pod Stuttgartem. Przeszłość nadal nie istnieje. Aż do 2017 roku.
Pamięta, że to była sobota. Wieczorem zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, ale nie poznał rozmówcy po głosie.
- To ja, Kai. Twój ojciec.
Niepisana umowa
Nie było go trzydzieści lat.
Pierwsza myśl: "Czemu zniknąłeś, tato?". Ale, choć może to dziwne, Kai nie czuł już żalu do ojca. Na złość było za późno. Po pierwszym szoku uznał, że to wielka szansa, żeby odbudować relacje.
- Dlaczego nagle sobie o tobie przypomniał?
- To bardzo proste. Druga żona go zostawiła. Poczuł się samotny. A jako że ta kobieta wróciła do córek, on najprawdopodobniej pomyślał o swoich synach.
Okazało się, że Hans-Juergen mieszka na północy Niemiec, niedaleko wybrzeża. Kai spakował się i pojechał 900 km na spotkanie. Jako pastor miał jeden główny cel. Ojciec całe życie był ateistą i Kai obiecał sobie, że opowie mu o Chrystusie. Ale chciał też pobyć z ojcem.
Po 30 latach rozłąki usiedli razem przy herbacie. Po prostu.
Nie pytał ojca o rozwód z matką, tylko ile słodzi. Nie wspominał o dziadku, tylko o swoich dzieciach. Nawet jeśli nie rozumiał pewnych wydarzeń, nie zamierzał niczego drążyć, a ojciec niczego nie tłumaczył. Jak gdyby mieli niepisaną umowę, że rozmawiają o tym, co jest, i co dopiero się wydarzy. Po pierwszym spotkaniu tak już zostało. Regularne wizyty, częste rozmowy, ale nigdy o tym, co najtrudniejsze. Przeszłość nadal nie istniała.
Aż do 2021 roku.
Znowu: telefon, nieznajomy numer, nieznajomy głos. Ale tym razem kobiecy. Do Kaia zadzwoniła reżyserka filmów dokumentalnych, Daniela Volker - chce nakręcić film o Auschwitz, przedstawić historie rodzin ocalałych i zbrodniarzy.
Kai zgodził się od razu.
Ojciec też.
Lepiej (nie) wiedzieć
Reżyserka filmu "Cień komendanta", który miał premierę w maju 2024 r., doprowadza do spotkania syna Rudolfa Hoessa i kobiety ocalałej z obozu koncentracyjnego.
Hans-Juergen i Kai odwiedzają w Londynie 97-letnią Anitę Lasker, byłą członkinię orkiestry obozowej KL Auschwitz, i jej córkę. Hans-Juergen prosi kobiety o przebaczenie. Poza tym rzadko się odzywa, głównie słucha. Jest wyraźnie przytłoczony tym, co się dzieje. A w rozmowie z synem powtarza to, co mówił przed laty.
Nie widział ciał. Nie czuł dymu.
Kolejna scena: Hans-Juergen leci w odwiedziny do siostry, Brigitte, która od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Wspominają szczęśliwe dzieciństwo w Oświęcimiu. Oglądają zdjęcia, jak kąpali się w ogrodowym basenie. Puppi nadal ma na półce ślubne zdjęcie rodziców. I nadal woli żyć w kłamstwie. Pyta: skoro rzekomo tyle osób zginęło w obozie, jak to możliwe, że tyle się uratowało?
Peroruje z przekonaniem: - Niewielu ludzi miało tak dobre życie. Mam miłe wspomnienia. Tata był dobrym człowiekiem. Podjął się zadania, bo nie mógł odmówić.
Dobre życie Brigitte miała też po wojnie. Nikt nie potępił jej jako córki nazisty. W 1950 r. wyjechała do Hiszpanii, gdzie pracowała jako modelka u Balenciagi. A w latach 70. przeniosła się z mężem do Waszyngtonu. Zatrudniła się w butiku prowadzonym przez Żydówkę, która musiała uciekać z Niemiec w czasie Kryształowej Nocy. Gdy właścicielka dowiedziała się o przeszłości Brigitte, powiedziała: możesz zostać, ty nie zrobiłaś nic złego.
W grudniu 2021 r. 88-letnią Brigitte odwiedził brytyjski reporter Thomas Harding. Gdy próbowała wybielać ojca, Harding zaczął naciskać, że przecież jako komendant obozu był zbrodniarzem wojennym.
- Po prostu o pewnych rzeczach chyba wolałabym nie wiedzieć - ucięła.
Hansa-Juergena też nikt nigdy nie potępiał. Mimo to podczas spotkania z siostrą robi z członków rodziny Hoess ofiary. - Mama nie miała po wojnie lekko. Pięcioro dzieci i ani grosza przy duszy. Nie dostawała wdowiej renty. Mało kto nas wspierał.
Hans-Juergen nie wiedział jeszcze wtedy, co go czeka. Po odwiedzinach u Anity Lasker i siostry Brigitte przyszła pora na wyjazd do Auschwitz.
Kustosz muzeum wyjął przy nim i Kaiu pudło z dokumentami i założył białe rękawiczki. Papier był tak cienki, że nie mogli go dotykać. Ale mogli przeczytać.
Wstrzymali oddech. To był rękopis autobiografii Rudolfa Hoessa.
Kiwnąłem głową. Dzieci wrzucono do komory
Ze wspomnień komendanta obozu:
"Patrzyłem przez otwór, jak więźniowie umierają w komorze gazowej. Musiałem nadzorować każdy proces. Dzień i noc ze zgrozą patrzyłem, jak wloką i palą ciała. Jak usuwają zęby i włosy.
Jak długo umierali? Nie wiem. Ale minęło sporo czasu, nim zapadła cisza. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ciała, jedne na drugich. O samym mordzie myślałem niewiele. Dostałem rozkaz i go wykonałem.
Więźniowie z Sonderkommando pilnowali, żeby wszyscy się rozebrali i za dużo nie myśleli. Raz widziałem, jak dwójka dzieci była tak zaabsorbowana zabawą, że matka nie mogła ich od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli im przerywać. Nie zapomnę spojrzenia tej kobiety. Błagała o litość. Wiedziała, co się dzieje. Ludzie w komorze gazowej robili się niespokojni, musiałem działać. Wszyscy na mnie patrzyli. Kiwnąłem głową do podoficera, a ten chwycił dzieciaki i, mimo że się wyrywały, zaniósł je do komory gazowej razem z matką, która rozdzierająco krzyczała.
Widziałem też kobietę, która próbowała wypchnąć dzieci z komory, nim drzwi się zamkną. Płacząc, krzyknęła: "niech choć moje ukochane dzieci przeżyją". Widząc takie sceny, często myślałem o rodzinie.
Moja rodzina czuła się w Auschwitz świetnie. Żona miała ogród pełen kwiatów. Dzieci spędzały czas na beztroskiej zabawie. Czasem pluskały się w ogrodowym basenie. Ale najbardziej lubiły, jak towarzyszył im tata. W domu często powracałem myślami do procesu eksterminacji.
Gdy patrzyłem, jak moje dzieci się bawią, a żona doglądała najmłodszej córki, zastanawiałem się, czy długo jeszcze będą tacy szczęśliwi".
Zasłużył na śmierć
- Masz dzieci? - pyta Kai. Chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać.
- A teraz spróbuj sobie wyobrazić, że stoisz z nimi w obozowej kolejce po opuszczeniu wagonu bydlęcego. Jedni idą na prawo, jedni na lewo. Nagle rozdzielają was siłą. Twój syn krzyczy: "tato, tato!", a ty nie możesz nic zrobić. Patrzysz, jak idzie na śmierć.
- Trudno to pojąć. Jak można masowo mordować ludzi, usuwać zwłoki z komór, palić ludzi żywcem, a potem wracać do domu i uśmiechać się przy rodzinnym stole? Okazało się, że się da.
- Spędziliśmy z tatą w Auschwitz tydzień. Płakałem każdego dnia. Co innego się o czymś dowiedzieć, a co innego zobaczyć to na własne oczy. Stałem w obozie przy torach i widziałem tych ludzi oczyma wyobraźni. Wysiadają z wagonów. Dzielą ich na tych, którzy zginą teraz i tych, których zamordują później.
Prawo. Lewo. Prawo. Lewo. Życie. Śmierć.
Mój tata pierwszy raz zdał sobie wtedy sprawę, kim tak naprawdę był jego ojciec. Kryminalistą. Okrutnym zbrodniarzem. Potworem, za jakiego miał go świat. Oglądaliśmy instalacje, które kazał zbudować, żeby masowo uśmiercać ludzi. Stanęliśmy pod szubienicą, na której w 1947 r. go powieszono. Mój ojciec się wtedy popłakał. Widziałem w jego twarzy, jak bardzo boli go to, co odkrył.
Powiedział: zasłużył sobie za to, co zrobił.
Przez lata upiększał obraz swojego taty, idealizował go. Ale gdy chodziliśmy między barakami obozu, nie było już na to szans. To było nie do pogodzenia.
Mój tata otworzył wreszcie oczy.
Handel pamiątkami po dziadku
Wydawało się, że nie tylko on.
To nie Kai jako pierwszy z rodziny Hoessów zaczął publicznie mówić o zbrodniach swojego dziadka. Na długo przed tym, jak Anita Volker nakręciła dokument "Cień komendanta", w mediach brylował jego brat, Rainer.
Przyjeżdżał do Auschwitz. Przestrzegał przed nazizmem. Angażował się w kampanie społeczne upamiętniające Holokaust. W 2015 r. media zachwycały się historią ocalałej z obozu Evy Mozes Kor. Spotkała się z Rainerem na terenie obozu. Potem nawiązali na tyle bliskie relacje, że Mozes Kor symbolicznie adoptowała Hoessa i została jego przyszywaną babcią.
Czar prysł, gdy wyszło na jaw, że Hoess próbował sprzedać muzeum Yad Vashem pamiątki po dziadku: m.in. gablotę z symbolami SS czy nóż do otwierania listów. A to był tylko początek.
- Mój brat kontaktował się z różnymi ludźmi. Mówił im, że potrzebuje pieniędzy, by dokończyć swój film o Auschwitz albo inne projekty przestrzegające przed nazizmem. W rzeczywistości wszystko było oszustwem. Po prostu próbował zarobić na tym, że jest wnukiem komendanta obozu. Fałszował przy tym dokumenty bankowe - mówi Kai.
Jak informowało "Deutsche Welle", 24 czerwca 2020 r. sąd w Leonbergu skazał Rainera Hoessa za oszustwa na 1,5 roku w zawieszeniu, o ile odpracuje 80 godzin prac społecznych i zapłaci 17 tys. euro grzywny. Hoess został też skazany za wyłudzenie pieniędzy od jednego z niemieckich biznesmenów. Rzekomo na dokończenie projektu filmowego o obozie.
- Obserwowałem mojego brata w sądzie. Już wcześniej miał problemy z prawem. Sędzia odczytywał jego kolejne przewinienia, a on ani drgnął. Kiedy opuszczał salę sądową, podszedłem do niego. "Hej, młody, co się stało?" - opowiada Kai. - Nawet na mnie nie spojrzał. Dziś nie mamy kontaktu.
Nie można milczeć
Pół roku temu Hans-Juergen zmarł. Kai cieszy się, że ojciec nie żył do końca w zaprzeczeniu, jak ciotka Brigitte.
Sam jako pastor odwiedza szkoły, spotyka się z ocalałymi. Publicznie opowiada dziś o swojej przeszłości i Holokauście. Tak samo będzie w 80. rocznicę zakończenia II wojny światowej.
- Dzisiaj szybko zapominamy. Ludzie stali się mniej wrażliwi. Kiedyś okropieństwa wojny budziły przerażenie. Obecnie obraz zamordowanego człowieka już nikogo nie rusza. Każdy przywykł do takich widoków - mówi.
- Poza tym w dzisiejszych czasach przyznanie się do winy, jednoznaczne określenie czynów swojej rodziny jako złe, jest postrzegane w kategoriach słabości. Między innymi dlatego tak mało potomków nazistów nie mówi o przeszłości. Widocznie wychodzą z założenia, że lepiej milczeć, niż być uznanym za słabego. To bardzo niebezpieczne. Dlatego ja nie mogę milczeć.
- Nienawidzisz go?
- Nie powiem tego. Nienawidzę tego, co zrobił. Mój dziadek był zaślepiony ideologią. Patrzył na Żydów jak na kogoś gorszego. Popełnił straszne grzechy i poniósł za to konsekwencje. Na pewno zasłużył na taką karę. Czy to możliwe, żeby Bóg mu kiedyś wybaczył? Tak. Czy to się stało? Nie wiem.
- Wszystko zależy od tego, jak dziadek patrzył na swoje zbrodnie przed śmiercią. I co się działo w jego sercu.
Ilość gazu była odpowiednia
Z pamiętnika Rudolfa Hossa:
"Moje sumienie zmusza mnie do złożenia jeszcze jednego oświadczenia. W odosobnieniu więziennym doszedłem do gorzkiego zrozumienia, jak ciężkich zbrodni przeciwko ludzkości się dopuściłem. Jako komendant obozu zagłady w Auschwitz realizowałem cześć straszliwych, ludobójczych planów Trzeciej Rzeszy. W ten sposób wyrządziłem ludzkości i człowieczeństwu najcięższe szkody.
Szczególnie narodowi polskiemu zgotowałem niewypowiedziane cierpienia. Za moją odpowiedzialność płacę swoim życiem. Oby Bóg mi kiedyś wybaczył moje postępowanie.
Naród polski proszę o przebaczenie. Dopiero w polskich więzieniach poznałem, co to jest człowieczeństwo. Mimo wszystkiego, co się stało, traktowano mnie po ludzku, czego się nie spodziewałem i co mnie do głębi zawstydziło. Oby fakt ujawnienia i przedstawienia tych okropnych zbrodni popełnionych przeciwko ludzkości spowodował zapobieżenie w przyszłości powstaniu warunków mogących doprowadzić do tak straszliwych wydarzeń".
Rudolf Hoess, Wadowice, 12 kwietnia 1947.
Został powieszony cztery dni później. W protokole wykonania wyroku prokurator odnotował, że do ostatniej chwili zachowywał się spokojnie. Żadnych życzeń nie zgłosił. Egzekucja nastąpiła o godzinie 10:08.
Prokurator zaznaczył też, że mówiąc o swoich zbrodniach, Hoess nie okazywał w sądzie żadnych emocji. Ożywiał się tylko wtedy, gdy ktoś sugerował, że źle wykonywał swoje obowiązki służbowe.
Szczególnie zabolało go stwierdzenie, że nieraz w komorach umieszczano za mało gazu. Wstał i oświadczył, że przecież wszystko dokładnie określały przepisy.
Dawał tyle gazu, ile było trzeba.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski