Rudolf Hoess - ostatnia spowiedź nawróconego zbrodniarza
Mężczyzna uklęknął przed duchownym pośrodku celi. Gdy o. Władysław Lohn, jezuita, podał mu hostię, z oczu niemieckiego oficera popłynęły łzy. Chwilę później jego ciałem wstrząsnął spazmatyczny szloch. Życie religijne Rudolfa Hoessa, komendanta niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, zatoczyło krąg. Znów był katolikiem i jako katolik chciał umrzeć - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.
25.08.2015 19:50
Po upadku III Rzeszy Rudolf Hoess robił to, co większość niemieckich zbrodniarzy, którzy nie mieli dość odwagi, by odebrać sobie życie - uciekał przed alianckim wymiarem sprawiedliwości. Teraz był Franzem Langiem i robił wszystko, by pozostać nim już na zawsze.
Początkowo dopisywało mu szczęście. Udało mu się zataić przed Brytyjczykami prawdziwą tożsamość w jenieckim punkcie zbornym, z którego - po zwolnieniu - skierowano go do pracy na roli. Ale sprawiedliwość - choć początkowo ślepa - w końcu wskazała na niego palcem. 11 marca 1946 roku został aresztowany. Dwa miesiące później, 25 maja, wydano go Polsce na mocy decyzji ekstradycyjnej. Tutaj, po trwającym od 3 marca do 2 kwietnia 1947 roku procesie przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Warszawie, został skazany na śmierć. Hoessowi pozostało kilkanaście dni na dokonanie rozrachunku z własnym zbrodniczym życiem.
Przeciwko ojcu
Dom, z którego pochodził Hoess, był katolicki. Ale była to religijność ponura, przepełniona lękiem przed grzechem i poczuciem winy, nad którą dominowała postać apodyktycznego i autorytarnego ojca, zresztą niedoszłego zakonnika. Hoess po latach wspominał go jako "człowieka zamkniętego w sobie, mało towarzyskiego, nie ujawniającego swych uczuć, zrównoważonego, bardzo uczciwego, o niezmiernie surowych zasadach etycznych, głęboko religijnego fanatycznego katolika". Nie miał dla syna zbyt wiele czułości, co musiało odbić się na psychice dziecka i rzutować na jego przyszłość.
Głowa domu chciała, by młody Rudolf został księdzem. Początkowo chłopak przyjmował to do wiadomości, ale z czasem zaczął dusić go węzeł ojcowskiego postanowienia. Poza tym, bardziej niż kapłański ornat pociągał go żołnierski mundur.
Okazja do wojaczki nadarzyła się w 1914 roku - tym samym, w którym zmarł jego ojciec. Matka robiła co mogła, by odwieść nastoletniego Rudolfa od wstąpienia do armii, chcąc spełnić marzenie męża. Bezskutecznie. Chłopak zaciągnął się do wojska i najbliższe lata spędził na froncie w Turcji, Mezopotamii i Palestynie, gdzie dosłużył się stopnia feldfebla (odpowiednik polskiego sierżanta). Odznaczono go Krzyżem Żelaznym I i II klasy.
Przez te wszystkie lata Hoess oddalał się od chrześcijaństwa, które nazbyt musiało kojarzyć mu się z duszną atmosfera domu i figurą despotycznego ojca. Jeśli wierzyć jego własnym relacjom, to proces ten zaczął się już w wieku 13 lat. Z religią zerwał już po wojnie, na początku lat 20., gdy związał się z raczkującym ruchem nazistowskim i neopogańskim Związkiem Artamanów. W 1933 został członkiem SS i to właśnie tam ostatecznie uformował się jego nowy światopogląd.
Fotografia Rudolfa Hoessa wykonana w 1945 lub 1946 r. fot. Wikimedia Commons
Nie ma wątpliwości co do tego, że narodowy socjalizm zastąpił Hoessowi katolicyzm. Stał się jego nową religią, której poświęcił się bez reszty. Zresztą sprzyjała temu atmosfera panująca w SS. Heinrich Himmler, szef tej formacji, widział w niej coś więcej, aniżeli tylko nową siłę militarną Niemiec. SS jego marzeń miało być elitą nadchodzącej Tysiącletniej Rzeszy, zakonem czystych Aryjczyków, kręgosłupem i krwiobiegiem odrodzonej Germanii. A w niej nie było już miejsca na chrześcijaństwo, którego Himmler głęboko nie znosił, uważając, że jest ono - jako "produkt żydowski" - obce aryjskiej naturze. Nazistowski periodyk "SS-Leitheft" w sierpniu 1937 roku grzmiał: "To, co chrześcijańskie, nie jest germańskie! Germańskimi są duma męska, odwaga i wierność - nie zaś łagodność, skrucha, poczucie grzechu i zaświaty z modlitwą i psalmami".
Hoess był głęboko przejęty tymi ideami. Padły one na podatną glebę jego osobowości, od najmłodszych lat tresowanej w posłuszeństwie i fanatyzmie. Zmieniła się tylko treść jego poglądów, ale mechanizmy rządzące ich wewnętrzną dynamiką pozostały takie same. Piętno ojcowskiego wychowania było nieusuwalne.
Jednak jakiś ślad chrześcijańskiej wrażliwości - jeśli brać serio jego wspomnienia - musiał być w nim cały czas być obecny: "Czułem już dawno, czułem właściwie przez cały czas mojej działalności w obozach, że tkwi w tym wszystkim coś fałszywego, coś, z czym trudno się człowiekowi pogodzić, czułem, że fałszywe muszą być założenia mogące doprowadzić do zbrodni, z którymi człowiek nie może się pogodzić. Czułem to tylko, rozum mój bowiem nie zastanawiał się nad sprawami, które nauczono nas przyjmować bezkrytycznie".
Spowiedź w więzieniu
Kiedy u Hoessa zaczął się chrześcijański przełom? Być może wpływ na to miał kontakt z polskimi strażnikami. Niektórzy z nich byli jego byłymi więźniami - pokazali mu wytatuowane na przedramionach numery. Spodziewał się po nich wszystkiego najgorszego, a jednak nic takiego nie nastąpiło. "Muszę szczerze powiedzieć - zauważył ze zdziwieniem - że nigdy nie spodziewałem się, że będę w polskim więzieniu traktowany tak przyzwoicie i uprzejmie, jak to się działo od czasu objęcia sprawy przez prokuraturę". Zaskoczyło go to, a jednocześnie napełniło wstydem. Doskonale przecież pamiętał los polskich ofiar obozów koncentracyjnych, jakże daleki od tego, który stał się jego udziałem. W liście do żony napisał: "czym jest człowieczeństwo, dowiedziałem się dopiero tutaj, w polskich więzieniach".
4 kwietnia, zaraz po przewiezieniu do więzienia w Wadowicach, gdzie miał oczekiwać na wykonanie wyroku, Hoess poprosił o spotkanie z księdzem. Początkowo prośba pozostała bez echa, dlatego powtórzył ją na piśmie. 7 kwietnia prokurator zwrócił się do klasztoru karmelitów w Wadowicach, ale tam nie znalazł nikogo, kto dostatecznie dobrze posługiwał się językiem niemieckim. Dzięki pośrednictwu metropolity Adama Sapiehy udało się nawiązać kontakt z o. Władysławem Lohnem, jezuitą, który doskonale znał niemiecką mowę.
Do spotkania doszło 10 kwietnia w więzieniu w Wadowicach. O. Lohn i Hoess odbyli wielogodzinną rozmowę, której treść pozostaje - i pozostanie - nieznana. Wiadomo jedynie, że jej owocem była decyzja Hoessa o powrocie na łono Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Zbrodniarz przystąpił również do spowiedzi. Dzień po spotkaniu przyjął komunię świętą. Według relacji kościelnego Karola Lenia, który był obecny przy zdarzeniu, skazaniec zanosił się od płaczu.
Wykonanie wyroku śmierci na Rudolfie Hoessie na terenie byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. 16 kwietnia 1947 r. fot. PAP/Stanisław Dąbrowiecki
To wszystko może wydawać się nieprawdopodobnie, ale jednak trudno wątpić w szczerość intencji Hoessa. Nie robił tego, by oczarować Polaków głębią swej przemiany i - tym samym - próbować przekonać ich do tego, by go oszczędzono. Nie protestował przeciwko wymierzonej mu karze - uważał ją za sprawiedliwą i uzasadnioną.
Dowodem na to jest też oświadczenie, które wręczył prokuratorowi w celu opublikowania. Pisał w nim: "Jako komendant obozu zagłady w Oświęcimiu urzeczywistniałem część straszliwych planów 'Trzeciej Rzeszy' - ludobójstwa. W ten sposób wyrządziłem ludzkości i człowieczeństwu najcięższe szkody. Szczególnie narodowi polskiemu zgotowałem niewysłowione cierpienia. Za odpowiedzialność moją płacę życiem. Oby mi Bóg wybaczył kiedyś moje czyny. Naród polski proszę o przebaczenie".
To nie były słowa wymuszone okolicznościami. Mógł przecież umrzeć tak jak wielu innych niemieckich zbrodniarzy - ze słowami "Heil Hitler!" na ustach.
W dniu egzekucji, 16 kwietnia 1947 roku, Hoess był opanowany. Nie błagał, nie krzyczał, nie szarpał się. Stał spokojnie na szubienicy, gdy - kilka minut po godzinie 10 rano - kat wyszarpnął stołek spod jego nóg.
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z książki "Bóg a zło w świetle biografii i wypowiedzi Rudolfa Hoessa, komendanta Auschwitz" ks. Manfreda Deselaersa i "Autobiografii Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego".