PublicystykaRafał Woś: lewica, żeby zmartwychwstać, musi rozbić partię Kaczyńskiego od środka

Rafał Woś: lewica, żeby zmartwychwstać, musi rozbić partię Kaczyńskiego od środka

Leszek Miller i Jerzy Hausner uwierzyli, że najlepszą drogą do pomocy słabym to ułatwienie życia silnym. Na przykład przedsiębiorcom. A Janusz Palikot, czy ostatnio także Barbara Nowacka, woleli z kolei głosić, że sednem lewicowości jest chronienie słabych tylko w sferze obyczajowej. Nikt z przywódców lewicy nie chciał nigdy mieć nic wspólnego z "populistą" Lepperem czy "oszołomskimi" krytykami transformacji spod znaku Radia Maryja. Taka lewicowość im cuchnęła. A PiS się tego nie bał. I zgarnął całą masę wyborców lewicowych - pisze Rafał Woś w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Rafał Woś: lewica, żeby zmartwychwstać, musi rozbić partię Kaczyńskiego od środka
Źródło zdjęć: © AFP | Janek Skarzynski
Rafał Woś

03.11.2015 09:03

Lewica w Polsce przegrała, bo jej lewicowość zawsze śmierdziała. A teraz, żeby zmartwychwstać, musi zajść PiS z lewej flanki i rozbić partię Kaczyńskiego od środka. Innego wyjścia nie ma.

Po co jest lewica? Zupełnie spokojnie można sobie wyobrazić sceną polityczną bez tego typu politycznej wrażliwości. Tak było przecież przez całe stulecia, gdy niepodzielnie rządziły elity. Czyli ci, co mieli kapitał (plutokracja), wiedzę (merytokracja) albo status (arystokracja). A najlepiej wszystko naraz. Lewica do polityki wkroczyła późno, bo dopiero wraz z demokracją. I chodziło tu o to, by wreszcie dać głos i trochę władzy również tym słabym. Czyli pozbawionym kapitału, wiedzy i statusu. Ale za to licznym.

W Polsce, ostatnich 25 lat słabych też nie brakuje. Idąc chronologicznie, są to najpierw przegrani transformacji: robotnicy, którym i za komuny lekko nie było, ale teraz stracili nawet to skromne poczucie stabilizacji. Albo ci nasi protoprzedsiębiorcy, którzy ochoczo zakasali rękawy do budowania rodzimego kapitalizmu, ale przegrali z wielkim kapitałem, globalizacją i modernizacją. Teraz słabi to coraz częściej prekariusze, bezrobotni, bierni prowincjusze i wieśniacy albo absolwenci wszelkiej maści wyższych szkół nie wiadomo czego, na których nie czeka żaden pracodawca. Słowem, słabi to ci wszyscy, którzy nie mogą uczestniczyć w pięknym śnie o tym, że każdy może zbudować w garażu nowego Apple'a. Wystarczy tylko bardzo chcieć.

Reprezentowanie interesów tych ludzi jest bardzo trudne. Bo robienie tego na serio oznacza ni mniej, ni więcej tylko naruszenie istniejącego układu sił. Innymi słowy, zakwestionowanie obowiązującej kolejności dziobania i zadarcie z potężnymi grupami interesu. Na przykład z tymi bardziej przedsiębiorczymi, rzutkimi albo po prostu zasobniejszymi we wszelkiej maści kapitał obywatelami, których trzeba mocniej opodatkować. A im się to na pewno nie będzie podobało. Reprezentant słabych boksować się musi także ze światem zewnętrznym. Kiedyś z międzynarodowymi instytucjami finansowymi (MFW i Bank Światowy), które w pierwszej fazie naszej transformacji traktowały takie kraje jak Polska trochę jak króliki doświadczalne dla różnego rodzaju neoliberalnych rozwiązań. A ostatnio coraz częściej z Unią Europejską, której fiksacja na równoważeniu finansów publicznych służy raczej warstwom najbardziej zamożnym. Oraz z uważanymi za wszechwładne rynkami finansowymi. Obrońcy słabych w nieuchronny sposób muszą być też w
konflikcie z głównym nurtem opinii publicznej. A zwłaszcza z mediami, które są robione przez aspirujące (lub zasobne) wielkomiejskie elity. Na swój obraz i podobieństwo.

To pola boju, z których polska lewica z III RP najzwyczajniej w świecie zbiegła. Politycy, tacy jak Aleksander Kwaśniewski czy Włodzimierz Cimoszewicz, woleli się podobać na międzynarodowych salonach. Leszek Miller i Jerzy Hausner uwierzyli, że najlepszą drogą do pomocy słabym to ułatwienie życia silnym. Na przykład przedsiębiorcom. A Janusz Palikot, czy ostatnio także Barbara Nowacka, woleli z kolei głosić, że sednem lewicowości jest chronienie słabych tylko w sferze obyczajowej. Nikt z przywódców lewicy nie chciał nigdy mieć nic wspólnego z "populistą" Lepperem czy "oszołomskimi" krytykami transformacji spod znaku Radia Maryja. Taka lewicowość im cuchnęła. A PiS się tego nie bał. I zgarnął całą masę wyborców lewicowych. Co celnie opisał niedawno w rozmowie z "Super Expressem" były lider Unii Pracy Ryszard Bugaj: "W polityce nie wybiera się z tego, co by się chciało, ale z tego, co jest w koszyku. PiS to dziś partia najbliższa mi z punktu widzenia postulatów socjalnych, co nie znaczy, że jest w nich
konsekwentna, przejrzysta, że na pewno dotrzyma słowa".

Dziś przed lewicą stoi więc wybór. Może się oczywiście przyłączyć do PO w roli obrońcy demokracji i swobód obywatelskich przed (mniej lub bardziej prawdopodobnymi) harcami PiS-u. Może postawić na sprawy obyczajowe i walić nimi PiS, ile wlezie. Wielu działaczy Zlewu bez wątpienia świetnie odnajdzie się w takim układzie. Paru zrobi duże kariery. Ale dla całej formacji nie jest to droga przyszłościowa. I na jej końcu jest jakaś forma marginalizacji. Ale jest jeszcze druga droga. To znaczy zajście PiS-u z lewej socjalnej strony. Uporczywe domaganie się faktycznej poprawy pozycji pracownika, rozbudowy państwa dobrobytu i orka na przypominającym ugór poletku podatkowym (efekt 25 lat życia w przekonaniu, że dobry fiskus to martwy fiskus). Tylko wtedy lewica może dotrzeć do przegranych polskiej transformacji, wyalienowanej Polski B czy pracowników Specjalnych Stref Ekonomicznych.

Ale o nich nie zawalczy się wysuwaniem na plan pierwszy nowego kulturkampfu: wojenki z Kościołem Katolickim, czy twierdzeniem, że najbardziej upośledzoną grupą społeczną w III RP są mniejszości seksualne. Efekty mogą być interesujące. Łącznie z potencjalnym rozbiciem partii Jarosława Kaczyńskiego. Nie jest bowiem tajemnicą, że obóz PiS (choć dziś wygląda na monolit) jest pod względem poglądów na gospodarkę mocno pęknięty. I równie łatwo można spotkać tam skrajnego libertarianina albo liberalnego etatystę, co socjalnego związkowca i zwolennika progresywnej redystrybucji dochodu narodowego.

Piszę o tym również dlatego, że niedawno - zupełnym przypadkiem - trafiłem na ślad dyskusji toczonych w roku 2010 na łamach konserwatywnego dwumiesięcznika "Arcana". I osłupiałem. Bo tam dokładnie i metodycznie wyliczono, co PiS musi zrobić, żeby kiedykolwiek wrócić do władzy i uniknąć losu wiecznej opozycji. Rekomendacje były choćby takie, że "trzeba wypchnąć z polskiej sceny politycznej PSL i przejąć jego elektorat" - i to się właśnie zdarzyło. Albo, że "trzeba przedstawić PiS jako partię przedsiębiorców". Dziś mamy rok 2015. I sukces PiS-u na obu tych polach. Nie widzę powodu dla którego lewica nie mogłaby w równie metodyczny sposób zaplanować swojego wielkiego powrotu za lat 4 albo 8.

Rafał Woś dla Wirtualnej Polski

Felieton Rafała Wosia jest kolejnym głosem w debacie Opinii WP poświęconej Polsce po wyborach parlamentarnych. Wkrótce kolejne głosy w dyskusji. Czytaj także: Dawid Wildstein: Kaczyński, największy koszmar Putina *Ziemowit Szczerek - Putinowi nie mogło trafić się nic lepszego niż wygrana Kaczyńskiego i PiS*

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (602)