Przetrąceni
Po katastrofie helikoptera z Leszkiem Millerem w grudniu 2003 roku rządowe służby posprzątały do czysta. Ranni trafili do szpitali, wrak - w strzępach - do magazynów wojskowych. Akcję chwalono za profesjonalizm. To, że wypadek mocno skomplikował życie kilku pasażerów Mi-8, umknęło publicznej uwadze.
09.05.2006 | aktual.: 25.05.2018 15:03
Na pokładzie było 15 osób. Dwie ważne i znane - Leszek Miller (premier RP) i Aleksandra Jakubowska (minister). Jedna, która miała stać się znaną - pułkownik (wtedy major) Marek Miłosz sławiony za wirtuozerski manewr posadzenia helikoptera z rozwalonymi silnikami, do dzisiaj ścigany przez prokuratora za to, że nie włączył ogrzewania wlotów powietrza do silników. 12 pozostałych ludzi, o których niewiele wiemy, to dwóch innych pilotów, sześciu funkcjonariuszy BOR, lekarz, stewardesa oraz fotograf i specjalistka od PR z Centrum Informacyjnego Rządu.
Nikt nie spanikował. Funkcjonariusze BOR, choć sami oberwali, na plecach wynosili innych. Specjalistka od PR Małgorzata Kozłowska leżała cicho na trawie z płucami przebitymi żebrami, żeby nie zakłócać akcji ratowania najważniejszych osób w państwie. Krzyknęła o pomoc, dopiero gdy już prawie nie mogła oddychać. Fotograf Marek Krupa klął pod nosem, ale cierpliwie znosił to, że strażacy biegali po jego zdruzgotanej nodze. 24-letnia wtedy stewardesa Agnieszka Ambroż chciała wydostać zakleszczonego tuż obok oficera BOR Tomasza Paluszkiewicza. Nie dała rady, ale nie pozwoliła, by ratowali ją inni. Sama wyszła z helikoptera. A potem jeszcze w wąskiej spódniczce i na wysokich obcasach z trzecim pilotem Wiesławem Tuńskim przedarła się przez leśny gąszcz na drogę, żeby pokazać miejsce katastrofy strażakom. Szła schylona, nie mogła się wyprostować. Lekarze nie wiedzą, jak tego dokonała - miała złamane dwa kręgi.
O wypadku, który zdarzył się kilkanaście kilometrów od Okęcia, świat zapomniał dwa tygodnie później, gdy premier Miller wrócił na wózku inwalidzkim z ważnych obrad w Brukseli. Zaraz po katastrofie dziennikarze dobijali się do łóżek szpitalnych Millera i Jakubowskiej. O ranach innych wspominano, ale ogólne wrażenie było takie, że szybko dojdą do siebie. Połamani pasażerowie helikoptera w szpitalnych łóżkach też tak myśleli. 2,5 roku później wiedzą już, że się mylili. Na pozór nic się nie zmieniło w ich życiorysach - standardowe CV nie zawierają rubryki: ,katastrofa w czasie pracy". Ale ci, którzy chcieli z nami rozmawiać, mówią to samo: katastrofa wtoczyła ich życie na nowe tory. Zwykle wolniejsze.
Ciemność
Małgorzata Kozłowska w Centrum Informacyjnym Rządu pracowała od dwóch lat. Tuż przed startem wysłała z laptopa tekst do firmy: że premier otwierał odcinek autostrady A4, brał udział w Barbórce w Lubinie, wieczorem wrócił do Warszawy. Wcisnęła ,enter" i skończyła pracę na dwa tygodnie. Następnego dnia miała jechać na narty. - Nie pojechałam na narty do dzisiaj - opowiada. Na zdjęciach rentgenowskich widać jasne rusztowanie metalowych śrub wokół jej kręgosłupa.
Rosyjski śmigłowiec Mi-8 ma niezbyt precyzyjny system ogrzewania: albo jest włączone i wali jak piec hutniczy, albo nie - i trzeba chuchać w dłonie. Tego wieczoru było włączone - prawie wszyscy posnęli. Małgorzata nie. Z zamyślenia wyrwał ją potężny huk. Z nerwów nie mogła zapiąć pasów. Trzeci pilot wyszedł z kabiny, kazał zapiąć pasy i wrócił. Jeden z BOR-owców powiedział spokojnie: - Mamy jeszcze drugi silnik.
Wtedy drugi silnik też huknął. Pęd się wzmógł. Małgorzata pamięta trzeciego pilota: znowu wybiegł z kabiny, blady jak ściana powiedział: - Poszły oba silniki. Helikopter zaczął ocierać się o drzewa. Straciła przytomność. Leszka Millera obudził krzyk pilota. - Zacząłem szukać końcówki pasa - opowiada. Trzeci pilot usiadł na miejscu pasażera. Dobrze zrobił - w jego miejsce w kabinie wbiło się drzewo. Premier spojrzał przez okienko. Byli tuż nad drzewami. Stracił przytomność.
Fotograf Marek Krupa zasnął, gdy pilot kazał zapiąć pasy. Nie wierzył w niebezpieczeństwo. Myślał: taka procedura, mgła, zaraz lądujemy, a jest przecież premier na pokładzie. Dopiero kiedy pilot wyskoczył drugi raz, otrzeźwiał. - Momentalnie znalazłem końcówki pasów. Był szum, nie było warkotu silnika, śmigłowiec szedł w dół. Nie mógł unormować oddechu. Stracił przytomność.
Przed katastrofą cała trójka była na szczycie. Leszek Miller, bo był premierem; Małgorzata Kozłowska, bo wszystko układało się znakomicie - 28 lat, świetna praca, perspektywy kariery, chłopak; Marek Krupa, bo wiedział, że jest dobry w tym, co robi: - Godzinami mogłem stać w miejscu, czekając na jedną fotę. Obudzili się w trochę innym świecie.
Przebudzenie
- Pamiętam ból. Ciemność, jęki wokół - mówi Leszek Miller. Oficer BOR wyciągnął go z helikoptera, zaniósł daleko od wraku, położył na trawie. Premier nie mógł się podnieść. - Pomyślałem: jestem sparaliżowany. Resztę życia spędzę na kółkach - wspomina. Przypomniał sobie: trzeba sprawdzić, czy może ruszać palcami nóg i rąk. Mógł. Kazał to samo zrobić Aleksandrze Jakubowskiej, która leżała obok.
Małgorzatę Kozłowską obudziły jęki. We wraku było ciemno. Przypomniała sobie, gdzie jest i że niepotrzebnie żegnała się z życiem. - Poczułam euforię - mówi. Ból napływał powoli. Usłyszała pilota: - Pośpiesz się, paliwo się leje. Przepchała się przez szparę wyjścia. Drzwi były półtora metra nad ziemią, ale ktoś zdjął ją na ziemię, zaniósł dalej, położył. Nieszczęśliwie na kawałku kłody. Bolało, gdy potem ratownicy po tej kłodzie biegali. - Nie mogłam wstać - mówi. Oddychała coraz ciężej. Zaczęła odpływać. Minuty płynęły. Jęknęła: - Zabierzcie mnie. Marka Krupę obudził głos oficera BOR: - Możesz się ruszać? Sprawdził i odpowiedział: - Mogę. - To sp... stąd!
Paliwo! - pomyślał i zaczął mocować się z aparatem. Canon 1D z lampą zaklinował się w kłębowisku poskręcanej stali. Zostawił go. Przedarł się do wyjścia, zeskoczył. Zawył z bólu. Spojrzał w dół. Prawa nogawka była we krwi do kolana. Oficer BOR zaniósł go na plecach daleko od wraku. Położył na ziemi, ale wybrał złe miejsce. W ciemnym garniturze nie było go widać. Strażacy biegali po jego zdruzgotanej nodze.
- Strach poczułem dopiero na drugi dzień w szpitalu, gdy puściły środki znieczulające i zaczął się piekielny ból - opowiada. Proponowano mu psychologa. Nie chciał. Inni też nie chcieli.
Choroba
Małgorzata Kozłowska wróciła do pracy we wrześniu 2004. W październiku poleciała z Markiem Belką rządowym Tu-154 do Wietnamu. Chciała przełamać strach. Samolot miał awarię silnika przy starcie z lotniska Kunming w Chinach, gdzie było międzylądowanie. Z podróży zagranicznych zrezygnowała: - Doszłam do wniosku, że na miejscu jest też dużo imprez, które trzeba organizować - mówi.
W pracy męczyła się szybko, nie była już tak sprawna jak kiedyś. W śmigłowcu połamała żebra, kręgosłup, miała odmę opłucnową. Odłamki kręgu wchodziły w mięśnie, zaczęły niszczyć rdzeń. W szpitalu lekarze pocięli jej ubranie, wsadzili rurę w płuco. Znieczulili miejscowo zastrzykiem i powiedzieli: będzie bolało. Trzeba było wyjąć żebra z płuc. Ale przeżyła. Z ulgą pojechała w sierpniu 2005 na roczne studia podyplomowe do Dublina. Po pół roku śruby w kręgosłupie wygoniły ją z powrotem do Polski. Wykrzywiły się - trzeba było je wyjąć. Operację przeszła w lutym tego roku. Bała się, najbardziej zatrzymania oddechu na trzy minuty. Mogła obudzić się z rurą w płucach albo wcale - wpaść w śpiączkę. Lekarz Zbigniew Żmijewski, który miał złamany kręgosłup, nie pozwala usunąć sobie metalowych śrub. Jest mniej sprawny, ale nie ryzykuje życiem na stole operacyjnym. Małgorzata o tym wiedziała. Leszek Miller w szpitalu odetchnął z ulgą - rezonans magnetyczny pokazał, że nie będzie kaleką. Miał dwa złamane kręgi, dwa poważnie
naruszone, ale nie miał przemieszczeń. Markowi Krupie też poszły dwa kręgi.
Rok po katastrofie Leszek Miller zorganizował spotkanie w restauracji. Przyszli wszyscy. Dwa lata później nie było kilku osób.
Zmiany
W maju 2004 roku Małgorzata Kozłowska z bólem oglądała festiwal w Opolu. Jerzy Kryszak przygotował skecz o spadającym helikopterze premiera. - Teraz spadaj! - krzyczał.
Jej zdjęcia trafiły na kilka konferencji medycznych, bo to cud, że żyje. W tym czasie do Internetu trafiały setki teorii spiskowych. O tym, że katastrofa była sfingowana - miała przywrócić premierowi sympatię obywateli, bo słupki leciały ostro w dół. Leszek Miller: - Słyszałem o sfingowaniu. Słyszałem też opinie o próbie zamachu. Że zrobili go Rosjanie z zemsty za zablokowanie sprzedaży Rafinerii Gdańskiej.
- Wierzy pan w to? - Rzeczywiście, mój minister Kaczmarek kiedyś udzielił wywiadu, że zablokowałem sprzedaż z powodów politycznych - zasępia się. - Czuje się pan bardziej męsko po tej katastrofie, jak weteran? - Teraz mogę mówić, że już nigdy w życiu nie zgodzi mi się liczba startów i lądowań. Słyszałem opowieści, że w takich sytuacjach w ciągu sekundy przewija się film z całego życia. Ale nie przeżyłem żadnej iluminacji.
Małgorzata Kozłowska mówi tylko, że głęboko wierzy. Więcej nie powie, bo religia to jej prywatna sprawa. Wstaje rano, słucha, jak ćwierkają ptaki, słyszy życie. Wcześniej tak nie robiła. Cieszy się, gdy ma czas tylko dla siebie. Nie boi się samotności jak dawniej. A relacje z mamą? - Boi się bardziej o mnie. Z Bogiem? - Lepsze. Z górą zawarła taki układ: wsiada do samolotu tylko, kiedy musi. Janusz Murasicki, szef zmiany BOR z 4 grudnia 2003, zaraz po upadku podniósł się i dowodził akcją ewakuacji pasażerów. Ledwo wyszedł ze szpitala, poprosił o zadanie, które będzie wymagało lotu śmigłowcem Mi-8. - Byłem ciekawy reakcji organizmu - mówi. Przeszedł próbę: - Zero strachu - opowiada. - Jest jednak pewna różnica. Teraz w czasie lotu wsłuchuję się w pracę silników. Przed katastrofą nie myślał o śmierci. - Na coś trzeba umrzeć - żartował. W grudniu 2003 zrozumiał: nie umiera się tak sobie, bez konsekwencji. Zwłaszcza gdy się ma żonę i córeczkę. Już tak nie żartuje.
Ból
Leszek Miller w dniu wypadku miał na sobie nowiutki płaszcz i garnitur. W szpitalu pielęgniarki pocięły je na strzępy nożycami. Żona odzyskała wszystkie kawałki, uprała i do dziś wiszą w szafie, na pamiątkę. - Jestem wszystkim ogromnie wdzięczny - mówi były premier. - Zwłaszcza ludziom z BOR.
Najbliżej o śmierć otarł się jeden z nich - Tomasz Paluszkiewicz. Ze złamaną miednicą i obiema nogami siedział ponad godzinę zaklinowany we wraku, zanim uwolnili go strażacy. Benzyna lała mu się prosto na głowę. Wyjął pistolet, przeładował, trzymał w pogotowiu. Lepiej strzelić sobie w łeb, niż się upiec.
Janusz Murasicki z jednym z kolegów wybił dziurę we wraku. Stanęli przy Paluszkiewiczu, obaj w garniturach mokrych od benzyny. Próbowali odklinować kolegę, ale pogięli tylko karabin maszynowy, który służył za lewarek. Janusz Murasicki: - Nie mieliśmy szans, żeby go wydostać. Udawaliśmy, że działamy, żeby nie zrobił czegoś głupiego. - Żeby nie strzelił sobie w głowę? - Tak. Ale to mocny facet.
Murasicki był jednym z najmniej rannych. Badania wykazały później krwiaka na wątrobie, potłuczenia, wybicie kości obojczykowej z barku. Uratowała go kamizelka kuloodporna i gorset z mięśni (dwie godziny ćwiczeń dziennie, mistrz wschodnich sztuk walki). Po pół roku wrócił do pracy, po 10 miesiącach odzyskał pełną sprawność. Prawie. - Pewnych rzeczy na siłowni nie mogę już zrobić - opowiada. Jak wszyscy z pokładu Mi-8 zna wyrok z odroczeniem, który wydali na nich lekarze: prędzej czy później wypadek się przypomni. Premier Miller 10 dni po katastrofie poleciał do Brukseli, gdzie wysłuchał oklasków szefów państw europejskich. Patrzyli na niego jak na bohatera. Ale rok później nie było już tak przyjemnie. Dopadł go ból. Leszek Miller: - Jest coraz gorzej. Ból w prawej ręce budzi mnie już w nocy.
Ćwiczy mięśnie brzucha i pleców, żeby lepiej trzymały kręgosłup, ale nie ma złudzeń. - Specjaliści mówią, że lepiej już nie będzie. Może być tylko gorzej - mówi lekko zrezygnowany.
Niepewność
Małgorzata Kozłowska dostała odszkodowanie z ZUS. Dziewięć tysięcy złotych za 35 procent uszczerbku na zdrowiu. Dostała urlop bezpłatny z powodu stypendium w Dublinie. Ale taki urlop oznacza utratę ubezpieczenia zdrowotnego. Dlatego przed operacją wyjęcia śrub chciała wrócić do pracy.
- Okazało się, że nie mogę bez wizyty u zakładowego lekarza. Tak zadecydowali w kadrach. A wiedziałam z wcześniejszych rozmów, że żaden lekarz medycyny pracy nie da mi zgody na powrót, skoro chcę iść na operację. Poprosiłam, żeby ubezpieczyli mnie tylko na dzień operacji. Dostałam radę przez telefon, że przecież mogę w takiej sytuacji skorzystać z ubezpieczenia męża.
Mąż zarejestrował ją i wyrobił jej książeczkę. - Było mi bardzo przykro. Dwa lata po wypadku w pracy moja firma umyła ręce. Leszek Miller: - Nikt z uczestników katastrofy nie mówił mi, że są jakieś problemy z opieką. Na spotkaniach rocznicowych nikt się nie skarży.
- Pani Kozłowska dostała od nas w sumie 2900 złotych zapomogi - mówi Robert Szaniawski z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. - Nie była ubezpieczona, bo była na urlopie zdrowotnym. Ale nie poniosła kosztów operacji z własnej kieszeni, bo jej mąż był ubezpieczony. - A gdyby nie był, kancelaria zostawiłaby ją samą? - Szukalibyśmy innych rozwiązań.
Małgorzata wzięła ślub zaraz po katastrofie, choć znała swojego chłopaka od ośmiu lat. Poczuli, że nie ma co zwlekać - kruchość życia zwiększa potrzebę bliskości. Chcą mieć dziecko, ale lekarze zabronili - kręgosłup nie wytrzymałby ciąży. Wytrzyma ją dopiero za jakieś dwa lata. Podobno. Małgorzata Kozłowska: - Mam 31 lat, zegar tyka.
Markowi Krupie kości podudzia zespolono metalową płytą. Nie dał rady, musiał zrezygnować z pracy. Fotograf premiera musi być czujny, czyhać na dobre zdjęcie, podbiec, kiedy trzeba, albo się ulotnić. W Barbórkę - rok po wypadku - Krupa schylił się i poszedł z premierem Belką do kopalni zobaczyć, jak rąbią węgiel na przodku. 700 metrów w jedną stronę, 700 z powrotem. Wyszedł i nie mógł się już wyprostować. Pracuje dorywczo. Myśli, jak przeżyć z rodziną do pierwszego. ZUS, III Oddział w Warszawie, dwa razy odmawiał mu renty. Lekarz orzecznik uznał, że się nie należy - przecież wciąż może robić zdjęcia. 26 czerwca 2005 otrzymał pismo z ZUS: ,(...) odmawiamy prawa do przyznania renty z tytułu niezdolności do pracy w związku z wypadkiem".
Lekarz Zbigniew Żmijewski awansował na zastępcę kierownika oddziału ratunkowego szpitala MSWiA. Stewardesa Agnieszka Ambroż dalej lata na rządowych samolotach. Śruby usunięto jej w lutym tego roku. Z komplikacjami: operacja miała trwać półtorej godziny, trwała pięć. - Dwie śruby nie chciały wyjść - opowiada. - Ale jest coraz lepiej, po długim weekendzie wracam do pracy.
Już się nie może doczekać, gdy stanie na pokładzie Tu-154. Aleksandra Jakubowska (rana głowy, uszkodzone dwa kręgi) odeszła z polityki, ale nie z powodów zdrowotnych. Dyscyplinarnie usunięto ją z SLD.
Dwóch generałów z Dowództwa Sił Lotniczych po tygodniu deliberacji orzekło, że zabrania pilotom z Mi-8 rozmawiać z ,Przekrojem". Z trójki pilotów najbardziej ucierpiał (wtedy porucznik) Jacek Kuta. Miał obrażenia kręgosłupa i czaszki, bo część kabiny, gdzie siedział, została najbardziej zniszczona po uderzeniu o ziemię. Janusz Murasicki nie pracuje już dla premiera, ale z BOR nie odszedł. Ma inne ważne zadanie, o którym nie można oficjalnie pisać. Do nowej pracy zabrał ze sobą trzech kolegów z helikoptera. - Sprawdzili się, żaden test nie powiedziałby mi tyle o ludziach, co ta katastrofa - opowiada.
Wszyscy pracownicy BOR z tamtej katastrofy dostali awans: podoficerowie na oficerów, oficerowie o jedną gwiazdkę w górę. Tuż po wypadku szef BOR przyszedł do premiera Millera z zafrasowana miną: - Jeden z nich nie dostanie awansu na stopień oficerski, bo nie ma wymaganego wykształcenia.
Miller przekonał go do zmiany decyzji dwoma zdaniami: - Panie generale, a gdyby zginął, to byłby awans? - W takiej sytuacji byłby, oczywiście. - To chyba lepiej, że żyje.
Marcin Fabjański