Wyglądały jak zdeformowane potwory
"Kilka dni po wyjeździe z Wilna usłyszeliśmy na jakiejś stacji wiwaty i kanonadę. Zapytaliśmy jednego z naszych konwojentów, co się dzieje. Odpowiedział, że właśnie skończyła się wojna. Niemcy kapitulowali. Spojrzeliśmy po sobie. Siedzieliśmy w łachmanach, głodni i sponiewierani w bydlęcym wagonie. Nie tak wyobrażaliśmy sobie ten dzień. Nazajutrz pociąg ruszył w dalszą drogę. Na wschód".
Kobiety trafiły do obozu, którego większość więźniów stanowili pospolici kryminaliści. Naczelnik przestrzegł je, by pilnowały rzeczy. Radził też, żeby nie pożyczały od innych kobiet menażek, bo mogą się zarazić. W łagrze szalał bowiem syfilis. "Kładąc się spać w zapluskwionych barakach, przypięłyśmy agrafkami ubrania do koca. Chodziło o to, aby czuć, gdy ktoś pociągnie. Już pierwszej nocy zostałyśmy doszczętnie ograbione z ubrań i butów.
Nigdy nie udało mi się wyrobić normy i za karę nie dostawałam pełnej racji chleba. A system działał w szatański sposób. Było to zamknięte koło, czy raczej prosta droga do wykończenia człowieka. Ludzie, którzy dostawali mniej jedzenia, byli coraz słabsi i coraz gorzej pracowali. A im gorzej pracowali, tym mniej dostawali jedzenia".
Koniec był na ogół tragiczny: śmierć z wycieńczenia. "Głód był straszliwy. Bardzo szybko zaczęłyśmy chorować na szkorbut. Zęby ruszały się w dziąsłach, robiły się nam obrzęki głodowe. Rano wstawałyśmy z nogami wielkimi jak u słonia albo z twarzami tak opuchniętymi, że nie mogłyśmy otworzyć oczu. Wyglądałyśmy jak zdeformowane potwory" - wspomina w książce pani Stefania.
Na zdjęciu: karta repatriacyjna Stefanii, 1955 rok.