Prof. Włodzimierz Gut w ostrych słowach o producentach szczepionek. "Trzeba zrobić bojkot"
- Polska i kraje unijne powinny zorganizować bojkot producentów szczepionek, którzy dla zwiększenia własnych zysków obcinają nam dostawy. Dawka, która w kontrakcie unijnym kosztuje kilkanaście euro, sprzedawana do krajów poza UE kosztuje trzy razy więcej. No naprawdę, nie czarujmy się, że chodzi o jakieś problemy produkcyjne - mówi w rozmowie z WP prof. Włodzimierz Gut, wirusolog.
04.03.2021 06:38
Rok po pierwszym przypadku COVID-19 w Polsce zmagamy się trzecią falą zakażeń i kilkunastoma tysiącami przypadków dziennie. Akcja szczepień się przedłuża, bo szczepionki nie dojeżdżają. Ministerstwo Zdrowia utrzymuje limit 30 dawek na punkt szczepień.
Zakładał pan, że tak się to potoczy? Znowu wchodzimy na szczyt zakażeń a szczepienia idą wolno.
Takie są korporacje. Jakby pan miał dwóch klientów pilnie potrzebujących dawek, a jeden z nich płaci trzy razy więcej, to komu by pan sprzedał? Widać już, że my tych szczepionek szybko nie dostaniemy. Należy rozważyć wyrzucenie unijnego kontraktu do kosza i zakup szczepionki na wolnym rynku od innych dostawców. Gdyby producent, którego nazwy nie wymienię, został z miliardem szczepionek w magazynie, to za chwilę sam prosiłby, żeby odebrać dawki po 10 centów za sztukę.
Będzie więcej rodzajów szczepionek od kolejnych producentów?
Za chwilę wybór będzie ogromny. 71 szczepionek zmierza do uzyskania dopuszczeń do stosowania. Znane mi są dwie porażki. Jedna z firm stwierdziła, że da sobie spokój z wyścigiem, bo będzie zbyt duża konkurencja. W drugim przypadku prace zawieszono ze względu na fakt, że przeciwciała miały zbyt podobne cechy do patogenów HIV. Każda z zaszczepionych osób mogłaby później uzyskać fałszywie pozytywny wynik testu na HIV. Dopiero byłoby zamieszanie.
Jak wyobraża pan sobie koniec epidemii, taki dzień wyzwolenia od COVIDu?
Za 2-3 lata ten koronawirus złagodnieje i stanie się tłem, w którym żyjemy. Jednym z wielu wirusów, który istnieje obok nas, ale w populacji jest już mało osób podatnych na infekcję. Naukowcy odkryją mechanizmy, jak ten wirus pokonał barierę gatunkową, przeskakując ze zwierzęcia na człowieka. Wtedy będziemy lepiej przygotowani na kolejną epidemię.
Sądzę, że za kilka lat szykuje się spektakularny powrót do Europy epidemii dengi. A później jakiś kolejny wirus przeskoczy ze zwierząt na ludzi i tak to będzie się toczyć. Co kilka lat alarm na świcie z powodu nowego wirusa. Pewnie powstaną jakieś filmy o epidemii w Polsce. Nawet czytałem jeden scenariusz...
Filmu? Jak się zaczyna?
Nie ma o czym gadać, wyśmiałem to. Było o wielorybie, który ląduje na plaży i w kraju wybucha straszliwa epidemia wścieklizny...
Dlaczego wścieklizny?
Też o to zapytałem, a nawet dociekałem skąd pomysł, że wieloryb miałby rzucić się na plażę? Autorzy twierdzili, iż czytali, że pierwszym objawem wścieklizny jest wodowstręt.
Wkręca mnie pan w jakiś żart epidemiologów?
- Słowo daję, że taki scenariusz był konsultowany. Nie wiem, czy film powstaje.
Jednak autorom filmu "Epidemia Strachu" udało się już w 2011 roku dokładnie przewidzieć to, z czym mierzymy się dziś. Zakażenie z Chin, lockdown gospodarki, tysiące ofiar, przepychanki w kolejce po szczepionki, spiskowe teorie w internecie. Nie zdziwiło to pana?
Scenarzysta miał dobry materiał po pierwszej epidemii SARS z 2003 roku. Nowy wirus zawsze jest okrutny, a SARS-CoV-1 miał 10 proc. śmiertelności. Zachorowało jednak tylko 8 tys. osób, bo służby we wszystkich krajach bardzo się przyłożyły do roboty. Z SARS-CoV-2 było zbyt dużo optymizmu i wahania, że wirus jak wyszedł z Chin to pewnie i sam przejdzie.
Kto był pierwszą osobą, która dowiedziała się, że Polsce zagraża epidemia SARS-CoV-2?
- Pierwszy był pracownik Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego - PZH. Do punktu międzynarodowej wymiany informacji IHR, przyszedł alert o wydarzeniach na targu w Wuhan. Wiedzieliśmy od 10 stycznia, że prawdopodobnie pojawiło się coś, co jest groźne.
Z polityków pierwszy wiedział minister zdrowia Łukasz Szumowski. A to dlatego, że niemieccy epidemiolodzy przysłali nam opracowaną metodologię testów na koronawirusa, jednak za odczynniki trzeba było zapłacić. Dyspozycję wypłaty około 60 tys. zł podpisał sam minister. Czyli wiedział, o co chodzi.
Zobacz także
Czy wirus mógł być w Polsce wcześniej niż przed 4 marca, kiedy potwierdzono go u pacjenta zero?
Byliśmy zdziwieni, że wirusa nie miało 30 Polaków ewakuowanych z Wuhan na początku lutego 2020. Przeszli badania i nic. Epidemia rozlała się po Europie ze względu na splot przypadków, które uspokajały czujność służb. Chińczyk, który przyleciał do Londynu, sam był chory, ale nikogo nie zaraził. Dwóch Francuzów też wyleczono z COVID, a wśród ich znajomych nie było dalszych zakażeń. Luka przydarzyła się w Mediolanie, który miał bezpośrednie połączenie lotnicze z Wuhan.
W marcu, kiedy ujawniono pierwszy polski przypadek, wierzyłem w sprawność naszego systemu. Wprawdzie pacjent zero wrócił z zagrożonego regionu Niemiec autobusem, co było złe. Jednak od razu zgłosił się do lekarza i szybko ustaliliśmy dane pozostałych pasażerów autobusów. Część z nich przejechała się po kraju kolejnymi autobusami. Ostatecznie zachorował tylko jeden z tych podróżnych. Kolejne zakażenia to już efekt ferii i urlopów narciarskich we Włoszech i Austrii.
Słyszeliśmy wtedy zapewnienia, że jesteśmy dobrze przygotowani nawet "nadmiarowo"? Byliśmy?
Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział, z czym będziemy się mierzyć. Gdybym ja wiedział, to dziś pewnie płacono by mi 1000 zł za każde wypowiedziane słowo. Przy takiej epidemii zawsze pojawia się wielka improwizacja ze wszystkim błędami, które można przy tym popełnić, jak zamknięcie lasów dla spacerowiczów, czy prowizorka z szyciem maseczek przez krawcowe.
W wielu krajach brakowało środków ochrony. Zagrał tu egoizm państw. Kto miał u siebie fabrykę maseczek czy rękawiczek od razu zatrzymywał transporty, wyjeżdżające z kraju.
Po opanowaniu pierwszej fali zakażeń punktem zwrotnym epidemii było przekroczenie 800 przypadków w sierpniu. Było widać efekt zmęczenia pracowników sanepidów, opór ludzi przed kwarantanną i powszechne rozprężenie wobec obostrzeń. Przy takiej liczbie przypadków nie da się śledzić 10-15 kontaktów od każdego chorego. Było wiadomo że zarażeni będą umykać inspekcji sanitarnej i zakażać dalej.
Powiedział pan wtedy, że jak dojdziemy do tysiąca zakażeń dziennie, to przegramy. Stało się. Jesienią było ponad 27 tys. przypadków dziś mamy 15 tys. Czy przegraliśmy i czy możemy nadal przegrać?
Nawet brytyjska mutacja nie dostała od natury skrzydeł. Wirusa nadal przenoszą ludzie. Osoby, które nie idą na test, bo nie chcą izolacji, ci, co imprezują na Krupówkach to tak naprawdę zwolennicy lockdownu. Będziemy mieli tyle zakażeń, ile zażyczy sobie społeczeństwo poprzez swoje zachowania.
Koronasceptycy zazwyczaj muszą odebrać osobistą lekcję z wirusologii. Zachęcam do poczytania historii o hantawirusach, które sprowokowały epidemię w Ameryce Południowej. 20 lat zajęło ustalenie współczesnym naukowcom, że wirusa przenoszą niektóre myszy i susły. Okazało się, że już legendy Indian ostrzegały przed kontaktem z tymi zwierzętami i nocowaniem przy ich siedliskach. Przynosiło to nieszczęścia i choroby.