Pożegnanie naburmuszonego prezydenta
"Szanowni państwo, byłem znakomitym prezydentem. Prawdopodobnie najlepszym, jakiego Polska kiedykolwiek miała i mieć będzie. Fakt, że jakieś pętaki, które przez pomyłkę mają czynne prawo wyborcze, zagłosowały na tego tam, jak on się nazywa, Dudę, a nie na mnie, Bronisława z Komorowskich, pokazuje, jak daleko nam jeszcze do Europy i Zachodu. No, ale trudno, jak sobie pościelili, tak im materii staje. Albo jakoś tak. Ja w każdym razie dziękuję tym wszystkim, którzy mnie wsparli, a pozostałym powiadam: pies z wami tańcował i całujcie go w nos".
05.08.2015 | aktual.: 05.08.2015 07:42
Wystąpienie takiej treści mógłby na pożegnanie z urzędem wygłosić prezydent Komorowski. Byłoby przynajmniej prosto z mostu, bez owijania w bawełnę. To, co Bronisław Komorowski faktycznie powiedział, nie odbiegało przecież szczególnie w treści od powyższego hipotetycznego przemówienia.
Pożegnalne wystąpienie głowy państwa było idealnym podsumowaniem marnej prezydentury: tak jak ona cała, było pozbawione klasy, polotu i właściwie nie bardzo było wiadomo, o co w niej chodzi. Nie było ani słowa o tym, że Komorowski życzy swojemu następcy powodzenia. Prezydent nie darował sobie przytyku wobec opozycji, mówiąc, że nie chciała brać udziału w posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego – jakby był to najlepszy moment, żeby o tym dyskutować. Podziękowania były skierowane wyłącznie do tych, którzy na odchodzącego prezydenta głosowali pięć lat temu i w tym roku. Prezydent przypisał sobie sukcesy – i tak bardzo wątpliwe – w których nie miał najmniejszego nawet udziału, jak choćby polska polityka zagraniczna względem wschodu. Przy okazji sam zaprzeczył swoim dawniejszym słowom. Wczoraj mówił o tym, że Polska musi się zabezpieczać w niebezpiecznym świecie, a kilka lat temu pohukiwał, że "nikt na naszą polską wolność, nikt na nas nie czyha", przedstawiając otoczenie naszego kraju jako stabilne i
absolutnie bezpieczne. Świadczy to w najlepszym wypadku o tragicznie słabej przenikliwości.
Naburmuszenie Bronisława Komorowskiego z powodu niewybrania go przez naród na kolejną kadencję jest aż nadto widoczne. Ba, to naburmuszenie pojawiło się już wcześniej, jeszcze przed pierwszą turą wyborów, a było związane z faktem, że prezydent musiał w ogóle prowadzić jakąś kampanię, bo okazało się, że ma dwóch poważnych rywali. On, Bronisław Komorowski, został przez jakichś "czeladników" zmuszony do wychylenia nosa z Belwederu i jeżdżenia po Polsce, gdzie w dodatku nie składano mu oczekiwanych hołdów, ale coś tam na niego pokrzykiwano. Skandal, panie, skandal!
Naburmuszenie i foch kładą się cieniem na końcówce prezydentury Komorowskiego – nie żeby jej reszta była szczególnie świetlista – ale swoje źródło mają w całkowitym braku zmysłu samokrytyki. Komorowski był po prostu przekonany przez cały czas swojego urzędowania, że jest absolutnym geniuszem politycznym, mężem stanu, otoczonym przez wybitne osobowości w rodzaju Tomasza Nałęcza czy Jana Lityńskiego. Był o tym przekonany zarówno wówczas, gdy na początku urzędowania perorował w waszyngtońskim think-tanku o bigosowaniu, później, gdy łaskawie przyjmował w Pałacu Prezydenckim sąd, który musiał go przesłuchać w sprawie Wojciecha Sumlińskiego, jak i pod koniec, gdy w czasie kampanii ze sceny pokrzykiwał o "specjaliście od kur".
Bronisławowi Komorowskiemu po prostu nie mieściło się w głowie, że coś robi źle, że bywa śmieszny, a jego prezydentura to faktycznie stróżowanie pod żyrandolem, a nie sprawowanie funkcji, do jakiej powołała go Konstytucja RP, zgodnie z duchem której prezydent powinien być przewodnikiem polskiej polityki. Powinien umieć zaproponować jej główne kierunki i – jeśli trzeba – przekonywać do swojej wizji Polaków nawet na kontrze z rządem.
Sądzę jednak, że Bronisław Komorowski, odchodząc z urzędu, ma gdzieś głęboko świadomość, że zapisze się w polskiej historii najnowszej jako ktoś przejściowy, mało istotny. Ktoś, kogo uczniowie za sto lat będą łatwo zapominać, bo w podręczniku poświęcony mu będzie najwyżej jeden akapit. I to niespecjalnie długi. I to wywołuje w nim dodatkową frustrację.
Niektórzy obrońcy Bronisława Komorowskiego twierdzą, że jest krytykowany dlatego, że sprzyjał Platformie – choć zarazem wzdragają się przed stwierdzeniem, że był prezydentem jednej partii. Tyle że to akurat nie jest powód do krytyki. Choć prezydenci muszą porzucić ugrupowania, z których się wywodzą, jest oczywiste, że w taki czy inny sposób będą je wspierać. Dotyczyło to i Aleksandra Kwaśniewskiego, i Lecha Kaczyńskiego, i Bronisława Komorowskiego i zapewne będzie dotyczyć Andrzeja Dudy. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego ani niestosownego, o ile prezydent nie przekracza pewnej granicy, za którą staje się członkiem partii, tyle że bez partyjnej legitymacji.
Można się spierać, czy Bronisław Komorowski tę granicę przekroczył, ale nie w tym leży problem. Kłopot z jego prezydenturą polega na tym, że nie było w niej nic znaczącego, żadnej czytelnej strategii, za to całe mnóstwo gestów niepoważnych i szkodliwych, również w sferze symbolicznej. Były wygłupy z czekoladowym orłem i różowymi okularami, ale było też rozpętanie awantury o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Zaczął ją bowiem właśnie Komorowski, odpowiadając na pytanie Pawła Wrońskiego z "Gazety Wyborczej". Dziś zresztą pojawiają się uzasadnione pytania, czy przypadkiem cała ta sprawa nie była w jakimś stopniu prowokacją, skoro jedna z najzagorzalszych obrończyń krzyża robiła sobie sympatyczne fotki z późniejszą suflerką Komorowskiego, panią Jowitą.
Dla polityki zagranicznej Komorowskiego reprezentatywne było wspomniane już "bigosowanie". Podczas tamtej podróży do USA nowy wówczas prezydent niczego nie załatwił, do niczego gospodarzy nie przekonał, ba – nawet nie przedstawił żadnego czytelnego i mocnego przekazu, za to sprawił, że w waszyngtońskich kuluarach spoglądano na niego z nieukrywanym zdziwieniem i zaskoczeniem. I tak było przez cały czas. Rola Komorowskiego w kształtowaniu polskiej polityki zagranicznej była w zasadzie zerowa, a jeśli już, to polegała na przekonywaniu, że ci, którzy zagrożenie dostrzegają w Rosji, to nieodpowiedzialne oszołomy prące do wojny.
W kraju Komorowski po prostu był, zajmując się głównie wmawianiem Polakom, że żyją w złotym wieku, a jak się komuś nie podoba, to znaczy, że należy do patologicznych malkontentów. Nawet prorodzinne pomysły, przedstawione przez ustępującego prezydenta (m.in. Karta Dużej Rodziny) nie były jego autorstwa, ale zostały mu przyniesione jako gotowiec przez środowiska ruchu rodzin wielodzietnych. Jego aktywność ustawodawcza była także marna. Lech Kaczyński przez niespełna pięć lat urzędowania złożył prawie 50 projektów prezydenckich w Sejmie, Komorowski – dwa razy mniej. W tym jeden szczególnie szkodliwy, ograniczający wolność zgromadzeń.
Przy tym wszystkim mógłby się Bronisław Komorowski zapisać przynajmniej jako prezydent elegancko zachowujący się wobec politycznych rywali i pokazujący klasę po przegranej walce. Takie końcowe wrażenie bywa bardzo ważne. Ale i tutaj mamy porażkę na całej linii. Już wystąpienie przegranego kandydata w wieczór wyborczy pozostawiało niesmak. Teraz zaś małość Bronisława Komorowskiego przejawia się w tym, jak na chybcika wydany został budżet Kancelarii Prezydenta, tak aby następca nie miał funduszy już niemal na nic do końca roku.
Przypomina to małpią złośliwość ekipy Clintona, która opuszczając Biały Dom w 2001 roku powydłubywała ze wszystkich komputerowych klawiatur literę "W", stanowiącą przydomek nowego prezydenta, George’a W. Busha, zwanego "Dubya" właśnie od inicjału imienia Walker. Z tym że o ile zakup nowych klawiatur stanowił dla administracji Busha juniora drobny wydatek, to przetrzebienie prezydenckiego budżetu przez Komorowskiego poważnie utrudni następcy wykonywanie swoich obowiązków.
Jak powiedział klasyk (też zresztą wyjątkowo na własnym punkcie wrażliwy): "Prezydent może być niski, ale nie może być mały".
W tej sytuacji, żegnając prezydenta Komorowskiego, pozostaje jedynie westchnąć z ulgą.
Łukasz Warzecha specjalnie dla WP