ŚwiatPowodzenie tej akcji zależy od ich samolotów

Powodzenie tej akcji zależy od ich samolotów

Luc Nancy przypomina, że spontaniczną rewolucję „szef gangu” (czyli przywódca libijskiego państwa) planował po prostu utopić we krwi, a mówienie o naruszaniu suwerenności jest hipokryzją w czasach, gdy jednocześnie „współzależności świata globalnego opróżniają ją (tzn. suwerenność), na dobre i na złe, z wszelkiej substancji i prawomocności”. A wyzwaniem dla naszej politycznej odpowiedzialności jest to, czy nie zaczną się od nowa „gry ropą, bronią i pieniędzmi, które pozwoliły zainstalować się i utrzymać przy władzy tej marionetce”. Znaczy, Kadafiemu - pisze Michał Sutowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Dwa tygodnie nalotów wojskowych przeciw siłom Kadafiego nie dają powodów do optymizmu. Nikt w zasadzie nie wie, do czego interwencja miałaby doprowadzić; układ sił w Libii – i społecznego poparcia dla nich – jest wciąż niejasny; zniszczenie „trzydziestu procent” (zdaniem rzecznika NATO)
sił dyktatora na niewiele się zdało powstańcom; państwa koalicji zdają się udawać, że to wszystko tak naprawdę „akcja humanitarna”; zwierzchnictwo NATO wygląda na fikcję.

Czas pokaże nie tylko, czy uda się obalić libijskiego tyrana, ale także – czy w „nowym porządku” ropa, gaz, demokracja i ewentualny dobrobyt będą faktycznie udziałem wszystkich Libijczyków. Nie było zatem warto? Pewnie było. Problem w tym, że w obecnym układzie międzynarodowym samo powodzenie akcji zależy głównie od woli mocy Nicholasa Sarkozy i Davida Camerona. Słaba gwarancja, jak na rzekomo wspólną, europejsko-amerykańsko-arabską misję wsparcia demokratycznej rewolucji.

Kłopoty z interwencją w Libii są tym bardziej... kłopotliwe, że w niewielkim stopniu przystają do starych schematów. Bo Libia to nie Irak ani Afganistan – bynajmniej nie tylko z tego powodu, że wówczas USA z sojusznikami (albo i bez) powoływali się na arbitralne „prawo” do wojny prewencyjnej, a dziś mamy rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ. Również dlatego, że w Libii jest realny ruch oporu przeciw dyktatorowi, nie przysłany w amerykańskiej teczce ani nie zorganizowany ad hoc przez zagraniczny wywiad; w mniejszym stopniu chodzi też o surowce i „poszerzanie strefy wolnego handlu innymi środkami”, bo akurat pod względem wymiany gospodarczej Kadafi z Zachodem żył ostatnio niezgorzej.

Mimo to, u części lewicy zdają się odzywać dawne resentymenty: francuski filozof Alain Badiou sugeruje, że powinniśmy, jako Zachód, pozwolić na spontaniczny i „niezależny” rozwój rewolucji w arabskim świecie, zamiast „zamieniać rewolucję w wojnę” i sprzyjać rekonkwiście krajów arabskich przez „despotyzm kapitału”. I tym razem się chyba jednak autor „Bytu i wydarzenia” nieco zagalopował – honoru radykalnej lewicy dużo lepiej broni jego kolega Jean-Luc Nancy. Przypomina on, że spontaniczną rewolucję „szef gangu” (czyli przywódca libijskiego państwa) planował po prostu utopić we krwi, a mówienie o naruszaniu suwerenności jest hipokryzją w czasach, gdy jednocześnie „współzależności świata globalnego opróżniają ją [tzn. suwerenność], na dobre i na złe, z wszelkiej substancji i prawomocności”. A wyzwaniem dla naszej politycznej odpowiedzialności jest to, czy nie zaczną się od nowa „gry ropą, bronią i pieniędzmi, które pozwoliły zainstalować się i utrzymać przy władzy tej marionetce”. Znaczy, Kadafiemu.

Wszystko to pięknie, tylko się podpisać. Gorzej, że to właśnie z odpowiedzialnością mamy dziś największy problem. My w Europie, bo akurat ONZ swoje zadanie spełnił (inna kwestia, czy nie za późno – być może przy szybszej reakcji już sama strefa zakazu lotów załatwiłaby wojska dyktatora). „Zjednoczony obrońca” (nowy kryptonim akcji pod egidą NATO) zastąpił pretensjonalny „Świt Odysei”, problem w tym, że mało kto życzy sobie zwierzchnictwa tego obrońcy. Wycofanie części samolotów bojowych USA po ostatnim weekendzie bardzo poważnie osłabiło siłę koalicji, wygląda bowiem na to, że brytyjskie Tornada i francuskie Mirage'e nie bardzo nadają się do walki z celami ruchomymi... Do tego wszystkiego, dwóch największych graczy – USA i Francja – nie chce przekazać swych sił pod wspólne dowództwo Sojuszu. W efekcie, pomimo istnienia NATO i dość otwartej rezolucji ONZ, powodzenie operacji zależy de facto od tego, czy premier Cameron (trzecia siła wojskowa koalicji) i prezydent Sarkozy wykażą stosowną determinację i
przekażą np. kolejne samoloty do walki. A ich determinacja nie bierze się oczywiście z miłości do demokracji, ludu arabskiego ani praw człowieka – tylko z wiary w to, że po 55 latach od feralnego kryzysu sueskiego ich państwa mogą odzyskać realną podmiotowość. Paradoks leży zatem w tym, że sukces operacji mającej m.in. ukazać zdolność Europy do reagowania na sytuacje kryzysowe, zawisł na rozbudzonych na nowo mocarstwowych ambicjach dwóch państw narodowych.

NATO w Libii okazuje się tworem pozbawionym autorytetu, Europa – wciąż zależną od widzimisię generalicji amerykańskiej a Unia Europejska – strukturą niemal nieistotną w obliczu doraźnych interesów jej najważniejszych państw. Niemcy (tak jak i Polska) walczą na amerykańskiej wojnie w Afganistanie, ale już niekoniecznie palą się do realizacji misji, do której Europa jest zobowiązana także moralnie – jako ta, która przede wszystkim dyktatora podtrzymywała i z którym robiła doskonałe interesy.

Przykład rewolucji libijskiej pokazuje, że brak europejskiej armii (pełnowartościowego „korpusu ekspedycyjnego”) skazuje nas na kaprysy Departamentu Obrony USA (doślą te AC-130, czy nie doślą?!); uporczywe trwanie przy nieaktualnej formule NATO – na niespójność działań (francuskimi myśliwcami dowodzi po prostu Francja); nadmierne przywiązanie do USA odwodzi od realnych zadań Europy (wspomniany już potencjał Niemiec zużywany w Azji Środkowej) a „narodowe” polityki zagraniczne ułatwiają załatwianie interesów pod przykrywką demokratycznej misji. Może więcej Europy w Europie, jak mawiał kiedyś misiowaty „kanclerz zjednoczenia”?

Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
syrialibianato
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (19)