Powód, dla którego PiS może przegrać wybory
Jeśli takie historie, jak ujawnienie horrendalnie wysokich zarobków współpracowniczek prezesa NBP Adama Glapińskiego, będą się powtarzać, to PiS po prostu przegra wybory. Ludziom, którzy zarabiają po dwa tysiące złotych miesięcznie, otwierają się noże w kieszeniach. Zwłaszcza, że miało być inaczej.
02.01.2019 17:01
Umiar, skromność, praca, pokora - z tymi hasłami PiS szło do wyborów ponad trzy lata temu. Premier Beata Szydło, podczas swojego expose w 2015 r., miała usta pełne frazesów o tym, że PiS - i w ogóle cały obóz Zjednoczonej Prawicy - będzie różnić się od zdemoralizowanej i zepsutej niemal dekadą rządów Platformy Obywatelskiej. Styl rozpasanej, oderwanej od rzeczywistości władzy nigdy miał się nie powtórzyć. Ale zapowiedzi sobie, a życie sobie.
Kilka dni temu media ujawniły, ile zarabiają asystentki prezesa Narodowego Banku Polskiego Adama Glapińskiego, o którym głośno zrobiło się przy okazji tzw. afery KNF (Marek Ch., "bohater" afery, to jego znajomy). Okazało się, że zarobki pracowników NBP - na czele z prezesem, co wydaje się być kuriozalne - nie są jawne. I że trzeba zajrzeć w oświadczenia majątkowe radnych pracujących w NBP, by stwierdzić, że zarabiają one w banku miesięcznie (!) nawet około 65 tysięcy złotych. To cztery razy więcej niż prezydent.
Pół miliarda i zero tłumaczeń
Oczywiście po ujawnieniu tych informacji wybuchł skandal. O kwalifikacjach współpracowniczek Glapińskiego - Martyny Wojciechowskiej i Kamili Sukiennik - bank milczy. Jak to jest zatem możliwe, by dwie bliskie współpracowniczki prezesa NBP - nazywane w mediach jego "dwórkami" - zarabiały po kilkadziesiąt tysięcy w państwowej instytucji, a zatem więcej od najważniejszych polityków w państwie?
- Prezes NBP może oczywiście przeforsować prawie wszystko. On jest w tej instytucji pierwszy po Bogu - opowiada ekonomista Bogusław Grabowski, który działał w NBP i współpracował z Mateuszem Morawieckim w Radzie Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku.
Nieoficjalnie wiadomo, że wystarczyło widzimisię prezesa Glapińskiego - starego druha politycznego Jarosława Kaczyńskiego - by "ozłocić" swoje asystentki kilkudziesięciotysięcznymi, astronomicznymi wręcz zarobkami co miesiąc. I przed nikim Glapińskim tłumaczyć się nie musi.
Na wynagrodzenia NBP wydał w 2017 roku - jak wynika z wyliczeń WP i money.pl. - 487 mln zł, z czego rezerwy na przyszłe zobowiązania to 12 mln zł, a pracowniczy program emerytalny 25 mln zł. Same pensje to 450 mln zł. Według naszych obliczeń średnie miesięczne zarobki w NBP wynoszą ok. 7 tys. zł netto. W 2017 r. kwota, jaką NBP przeznacza na wynagrodzenia, wzrosła - przy jednoczesnym spadku zatrudnienia.
Czym asystentki prezesa Glapińskiego zasłużyły sobie na tak wysokie pensje, od których "zwykłemu" Polakowi zakręcić się może w głowie, tak, jak zakręciło się ongiś premierowi po spożyciu twarożku? Trudno powiedzieć. Zajmujące dyrektorskie stanowiska asystentki Glapińskiego działają przy prezesie NBP od lat. Jedna z nich miała reklamować rajstopy i była modelką, druga była radną PiS.
Według ustaleń Wirtualnej Polski, Glapiński zna się z Kamilą Sukiennik od wielu lat. Pracowała w Polkomtelu, kiedy Glapiński był prezesem. Glapiński był szefem Polkomtelu w latach 2007-2008. Dyrektorem gabinetu prezesa NBP Sukiennik została w lipcu 2018 r.
Jaki jest jej zakres obowiązków? Ze strony NBP wynika, że zajmuje się "obsługą prezydialną organów banku i obsługą kancelaryjno-organizacyjną organów NBP”. W rzeczywistości prowadzi kalendarz Glapińskiego, umawia go na spotkania i często mu towarzyszy.
Wojciechowska zaś pracuje w Narodowym Banku Polskim od 11 lat. Została zatrudniona, kiedy prezesem NBP był Sławomir Skrzypek, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Kierowany przez nią departament odpowiada za przygotowywanie i realizację polityki informacyjnej i marketingowej NBP. Wykształcenie? Magisterium z filologii rosyjsko-ukraińskiej.
Miało być inaczej
Kilka tygodni temu podczas posiedzenia klubu parlamentarnego PiS w Jachrance, Jarosław Kaczyński chyba pierwszy raz w tej kadencji wygłosił - jak nazwali to dziennikarze - "kryzysowe przemówienie". Prezes przestrzegał, żeby wyborcy nie dali sobie wmówić, że PiS w zasadzie niczym nie różni się od PO. Kaczyński przekonywał, że wyborcy muszą uwierzyć, że politycy jego formacji są jedynymi uczciwymi i prawymi. I że w obozie Zjednoczonej Prawicy nie ma rozpasania, "tłustych kotów", nepotyzmu, bogacenia się na publicznym majątku.
Tyle że sam Kaczyński najpewniej sam w to nie wierzy. Ma jednak nadzieję, że "dojedzie" jakoś do jesieni 2019 r., a wyborcy nie zdążą się jeszcze w pełni zorientować, jak bardzo działacze PiS i ich znajomi uwłaszczyli się na majątku państwowym, zarabiając takie kwoty, o których milionom Polaków nawet się nie śniło. Często bez kompetencji, ale za to szybko i efektownie.
Dobre wyniki gospodarcze i uśmiechy premiera chwalącego się nadwyżką w budżecie nie przekładają się w dużym stopniu na emocje społeczne. Emocje wywołują takie historie, jak te z pensjami współpracowniczek prezesa Glapińskiego. A jak nazywają się te emocje? Wściekłość i frustracja.
W 2015 r. PiS rozbudził aspiracje i nadzieje Polaków na lepszą, bardziej uczciwą i profesjonalną politykę po prawie dekadzie rządów PO. Chwała PiS za 500+, ale to nie wystarczy. Efekt programu psują niebotyczne nagrody przyznawane sobie przez polityków i działaczy, ich olbrzymie zarobki w spółkach Skarbu Państwa, kariery dzieci, wystawny styl życia, pławienie się członków obozu władzy w luksusach, a także pycha i arogancja.
Wszystko to zgubiło przed laty ekipę Platformy. Pogubiło też PiS. Pytanie, czy doprowadzi to formację Kaczyńskiego do utraty władzy już po czterech latach od jej objęcia.
Hipokryzja w polityce jest chorobą śmiertelną.