Potężne protesty w Chile. Polak: "Doszło do eksplozji gniewu"
Dziesiątki ofiar, spalone budynki i plądrowane supermarkety. Południowoamerykańska "zielona wyspa" nagle stała się centrum ogromnych zamieszek i protestów. - To był wybuch gniewu, na nierówności społeczne, ale też na podejście władzy, która do stłumienia protestów wyprowadziła wojsko i wprowadziła godzinę policyjną - mówi WP Polak mieszkający w Chile.
24.10.2019 | aktual.: 25.10.2019 08:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Przez lata Chile było uważane za zieloną wyspę spokoju i dobrobytu w Ameryce Południowej. Najwyższy na kontynencie współczynnik PKB per capita - wyższy niż w Polsce - szybki wzrost gospodarczy, demokratyczne wybory.
Ale wizerunek ten w ostatnich dniach uległ radykalnej zmianie. Dziś kraj paraliżują masowe protesty, ulice miast patroluje wojsko, a sklepy są szabrowane i przez wandali. Na skutek brutalnej pacyfikacji protestów zginąć mogło już ponad 40 osób; mówi się też o setkach rannych.
Bilety zarzewiem protestu
Wszystko zaczęło się od pozornie niewinnej rzeczy: podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej o 30 peso (15 groszy). Zaprotestowali studenci i uczniowie, którzy wyszli na ulice i zaczęli przeskakiwać przez bramki do metra. Ale szybko protest przekształcił się w ogólnokrajowy ruch, który sparaliżował kraj.
Jak mówi WP Paweł Ciaranek, informatyk pracujący w Chile, sprawa cen biletów była tylko wierzchołkiem góry lodowej, a protest studentów zapalnikiem wyzwalającym społeczną frustrację.
- Balon pękł. Po tym, jak studenci wyszli na ulice w proteście przeciwko podwyżce cen biletów, przyłączyły się kolejne grupy. To był wybuch gniewu - mówi Polak. Jak tłumaczy, głównym powodem są rosnące koszty życia i ogromne nierówności społeczne, które panują w Chile.
Położony wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej kraj przoduje nie tylko we wzroście gospodarczym, ale też w rozwarstwieniu społeczeństwa.
- Chile to kraj milionerów, ale jednocześnie duża część mieszkańców żyje w ubóstwie. Przez lata kraj się bogacił i rozwijał, ale przeciętny Chilijczyk nie skorzystał na tym wiele. Tym bardziej, że wciąż musi płacić za rzeczy takie jak edukacja czy służba zdrowia - mówi Ciaranek. - Mam kolegę, który aby pójść na studia, musiał zadłużyć się na 15 lat. Jeśli nie ma się dobrego ubezpieczenia zdrowotnego, poważna choroba może oznaczać bankructwo, nawet jeśli korzysta się z państwowych szpitali - dodaje.
Wojsko przeciwko demonstracjom
Do zaognienia nastrojów walnie przyczyniła się postawa władz, z prezydentem Sebastianem Pinierą na czele. Były biznesmen i miliarder początkowo ignorował postulaty, potem na ulice miast wyprowadził wojsko i wprowadził godzinę policyjną, a sytuację określił jako "wojnę z potężnym przeciwnikiem". Był to pierwszy taki krok od zakończenia reżimu Augusto Pinocheta w 1990 roku.
Skoro jest wojna, są i ofiary. Do pacyfikacji protestów wojskowi i policjanci używają gumowych kul i armatek wodnych. Oficjalnie podawana liczba ofiar to 18, ale nieoficjalnie mówi się o liczbie ponad dwukrotnie większej. Niestabilność dodatkowo potęgują grupy wandali i szabrowników, napadających na supermarkety i podpalających samochody. Według Ciaranka, często dochodziło do tego przy przyzwoleniu policjantów.
Przeczytaj również:Chile. Media: Mateusz M. zginął podczas zamieszek. Nauczyciel z Polski zabity z broni teścia
Szaber i wandalizm
Jedną z ofiar nieuwzględnionych przez oficjalne statystyki był Polak Mateusz M, nauczyciel pracujący w Maipu, jednej z gmin Santiago. Według chilijskich mediów, Polak został przypadkowo postrzelony przez własnego teścia, który miał próbować powstrzymać złodziei przed splądrowaniem supermarketu.
- Protesty są w większości pokojowe, ale oczywiście jest mała część, który korzysta z chaosu, okrada i wandalizuje sklepy. W niektórych przypadkach zresztą pozwala im na to policja. Ludzie się organizują i zakładają straże sąsiedzkie. Ale boją się nie tylko rozbojów, ale też policjantów - mówi Ciaranek.
Jak dodał, widok uzbrojonych policjantów i wojska na ulicach przywodzi na myśl ZOMO. Chilijczykom kojarzy się zaś z czasami Pinocheta.
We wtorek prezydent Pinera odwołał swoje słowa o "wojnie"; rząd anulował też podwyżkę cen biletów i cen prądu, zapowiedział zwiększenie płacy minimalnej o - w przeliczeniu na złote) ponad 300 zł (z poziomu ok. 1500 zł) oraz podniesienie najniższych emerytur z ok. 600 zł do prawie 700 zł.
To jednak nie uspokoiło sytuacji. Wojsko pozostało na ulicach, a w środę znów doszło do starć demonstrantów ze służbami.
- Chilijczycy nie wierzą w obietnice polityków i nowe obietnice ich raczej nie przekonają. Ludzie chcą odejścia rządzących, wycofania wojska z ulic i rozliczenia odpowiedzialnych za brutalność służb. Jest takie hasło tych protestów: "zabraliście nam już tyle, że zabraliście również strach" - mówi Ciaranek.
Przeczytaj również: Protesty studentów i nauczycieli w Chile. Ostre starcia z policją
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl