Polska w rękach... Bułgarii. "Przywykła do kontroli ze strony UE"
Komisja Europejska daje Polsce trzy miesiące na wdrożenie zaleceń w sprawie Trybunału Konstytucyjnego i ustaw sądowych. To mogłoby zatrzymać postępowanie z art. 7 Traktatu o UE. Ale nadzieje Brukseli są maleńkie.
Zgodnie z oczekiwaniami Komisja Europejska sięgnęła po dyscyplinujący art. 7 z Traktatu o UE.– Robimy to z ciężkim sercem. To nie dotyczy tylko Polski, ale i całej reszty UE. Każdy obywatel Unii ma przecież prawo do niezawisłego sądownictwa – tłumaczył potem Frans Timmermans, wiceszef KE odpowiedzialny za praworządność. Podczas dyskusji komisarzy UE za zamkniętymi drzwiami Timmermans przekonywał, że sytuacja z Polską jest "bardzo zła”, a dwuletnie kontakty z Warszawą w sprawie ratowania Trybunału Konstytucyjnego oraz niebezpiecznych ustaw o sądach nie przyniosły efektów.
W środę żaden z komisarzy UE – wedle naszych informacji – nie wypowiedział się przeciw uruchomieniu postępowania z art. 7. Ale podkreślano, że nie chodzi teraz o traktatową "broń nuklearną” (tak nazywany jest art. 7), bo KE porusza się w ramach jego pierwszego etapu (art. 7.1.), który bezpośrednio nie grozi sankcjami. – To nie jest "broń nuklearna”. To próba wznowienia dialogu z Polską – powtarzał potem Timmermans na konferencji prasowej. A szef KE Jean-Claude Juncker zaprosił premiera Mateusza Morawieckiego do Brukseli, proponując spotkanie już 9 stycznia. Morawiecki odpowiedział wpisem na Twitterze, że dialog KE z Warszawą powinien być "zarówno otwarty, jak i szczery”.
Trzy miesiące na naprawę
Uruchomienie art. 7.1. sprowadza się do formalnego wniosku Komisji Europejskiej do Rady UE (ministrowie krajów Unii), by ta stwierdziła "wyraźne ryzyko poważnego naruszenia praworządności przez Rzeczpospolitą Polską”. Także w środę 20 grudnia KE skierowała do Trybunału Sprawiedliwości UE skargę na ustawę o ustroju sądów powszechnych. I ponadto wystosowała już swe czwarte zalecenie w ramach – prowadzonego od stycznia 2016 r. – postępowania na rzecz praworządności w Polsce. Powtarza w nim swe zarzuty odnośnie działań Warszawy wobec Trybunału Konstytucyjnego od 2016 r. i wobec ustaw o ustroju sądów powszechnych, o Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury oraz – czekających na podpis prezydenta Andrzeja Dudy – projektów ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa.
"Komisja zwraca się do rządu polskiego o rozwiązanie problemów wskazanych w niniejszym zaleceniu w ciągu trzech miesięcy” – głosi zalecenie. Eurokomisja zapowiada, że gdyby Polska rozwiązała wskazane problemy, to KE (w porozumieniu z Parlamentem Europejskim i Radą UE), ponownie rozważyłaby swój wniosek w ramach art. 7.1. – W takim przypadku wniosek KE zostałby najpewniej wycofany – tłumaczy nasz rozmówca w instytucjach UE. Jednak ten trzymiesięczny termin nie zawiesza działań Rady UE w ramach art. 7.1.
KE chce, by stwierdzenie "wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia praworządności” zostało połączone z sześcioma rekomendacjami Rady UE dla Polski. Chodzi m.in. o opublikowanie wszystkich werdyktów Trybunału Konstytucyjnego z 2016 r., przywrócenie prawowitego składu TK, naprawienie ustaw o sądownictwie oraz powstrzymanie się od działań i publicznych oświadczeń podważających legitymację TK, Sądu Najwyższego i innych sądów. Rada UE miałaby dać Polsce trzy miesiące na wdrożenie tych rekomendacji od czasu ich zatwierdzenia.
Bułgaria przywykła do kontroli ze strony UE
Kalendarz jest teraz w rękach Bułgarii, która będzie sprawować prezydencję w Radzie UE w pierwszym półroczu 2018 r. Rumunia i Bułgaria, które zostały przyjęte do UE w 2007 r. nieco na kredyt, są do dziś objęte skrojonym tylko pod te dwa kraje "tymczasowym” mechanizmem CVM ("współpracy i weryfikacji”), czyli unijnym nadzorem nad reformami wymiaru sprawiedliwości i administracji. Teraz Sofia, nawykła do regularnego stawiania na cenzurowanym w UE, ma cichą nadzieję, że władze Polski zmodyfikują politykę pod wrażeniem artykułu 7. Jak wynika z naszych rozmów w Brukseli, także część z ambasadorów zachodnich krajów Unii nie dowierza, że Polska nie ustąpi na krok w sprawie sądownictwa. Pierwsze posiedzenie Rady UE ds. Ogólnych, na którym może stanąć temat art. 7, odbędzie się dopiero 27 lutego.
Rada UE do przyjęcia swej deklaracji o Polsce (i ewentualnych rekomendacji) potrzebuje głosów ministrów z 22 spośród 28 krajów Unii, a zatem – bez zmiany wyniku – do pięciu krajów mogłoby głosować przeciw, wstrzymać się bądź nie przyjść na posiedzenie (Polska byłaby wyłączona z decyzji). Do głosowania może dojść dopiero wiosną, ale teraz wydaje się, że w tej piątce pewniakiem są Węgry (na "nie”) i być może uwikłana w rokowania brexitowe Wielka Brytania, która chętnie uchyliłaby się od opowiadania się po którejś ze stron. Pozostaje pytanie o postawę Słowacji, Czech, Litwy, Łotwy, Estonii, które – poprzez regionalną solidarność – również mogą rozważać wstrzymanie się od głosu. – Modlę się, żeby nie doszło do głosowania. Naprawdę wolelibyśmy nie stawać przed taką decyzją – powiedział nam niedawno wysoki przedstawiciel jednego z krajów bałtyckich.
Nie tylko Węgier jest przeciw sankcjom
Drugi etap art. 7, o który nie zawnioskowała Komisja Europejska (choć teoretycznie miała takie prawo), grozi sankcjami, ale wymagałby jednomyślności wszystkich krajów Unii poza Polską. Weto obiecuje Budapeszt, ale to wcale nie jest jedyny powód, dla którego Bruksela nie podejmuje działań w tym kierunku. Obecnie sankcyjnej eskalacji w relacjach Brukseli z Warszawą nie chciałyby ani Niemcy, ani Francja, ani wiele krajów z młodszej części Unii. To nie oznacza braku pośredniej "kary” w przyszłym budżecie UE po 2020 r. – poprzez chudszą kopertę dla Polski (wskutek fatalnej reputacji, a zatem i pozycji negocjacyjnej), a być może także poprzez rozważane teraz mechanizmy zawieszania funduszy unijnych dla krajów uderzających w niezawisłość wymiaru sprawiedliwości.
Tomasz Bielecki, Bruksela