Kula zamiast w głowę, trafiła w szczękę
"Ten spokojny z usposobienia człowiek, podobno do znudzenia pedantyczny, w boju ujawniał temperament i zdolności zdziczałego komandosa. Dowodząc akcją, miał mówić, że gdyby został ranny, pozostali mają 'włożyć mu w gębę kluskę' (dynamit) i 'uciekać bez niego'. Gdyby mówił to ktoś inny, potraktowano by to zapewne jako kozaczenie - w jego przypadku brano to na serio. Mirecki nigdy jednak nie został ranny w akcji na tyle ciężko, by było to konieczne, a przeprowadził ich dziesiątki, m.in. napad na pociąg pod Rogowem. 7 sierpnia 1905 roku został jednak postrzelony. Tyle że przez siebie samego. Pułapką okazało się mieszkanie.
Tego dnia w konspiracyjnym lokalu w Warszawie przy ul. Mokotowskiej 23 odbywała się narada przywódców Organizacji Bojowej. Żaden z nich nie wiedział, że informacja o spotkaniu dotarła do Ochrany i lokal został zdekonspirowany. Montwiłł, wychodząc z mieszkania, natychmiast spostrzegł agentów i uskoczył na boczne schody, którymi wbiegł na samą górę. Agenci ruszyli za nim. Mirecki przedostał się na dach. Agenci rozpoczęli ostrzał. Starcie trwało dość długo, bo Mirecki dysponował trzema pełnymi magazynkami do browninga.
Montwiłł wystrzelał naboje, jakie posiadał, aż do ostatniego. Ostatni przeznaczył dla siebie. Uniósł go poryw rycerskości. Wolał skończyć z sobą, niż oddać się żywym w ręce przeciwników. Teren boju był jednak rozpaczliwy. Dach był tak spadzisty, że noga mu się poślizgnęła i kula trafiła mu nie w głowę, lecz w szczękę. Schwytano go i sprowadzono z dachu" - dowiadujemy się z książki.
Na zdjęciu: Józef Anastazy Mirecki ps. Montwiłł.