Krzysztof Arciszewski - pionier akwanautyki
Być może nigdy nie usłyszelibyśmy o Krzysztofie Arciszewskim, gdyby nie okrutny czyn, którego się dopuścił za młodu. Wiosną 1623 r., wraz z bratem, pojmał palestranta sądowego Kacpra Jaruzela Brzeźnickiego i na powrozie zawlókł go do Ponina. Tam przywiązał go do szubienicy na środku rynku. ''Poderżnął mu gardło, wydarł na zewnątrz język i przybił nożem do słupa. [...] Na koniec poćwiartowali jeszcze żywego palestranta, a szczątki powiesili na miejskiej szubienicy, przeznaczonej do tracenia łotrów'' - piszą autorzy książki ''Poza horyzont''.
Brzeźnicki był oskarżany przez Arciszewskich o bezprawne przejęcie majątku i doprowadzenie do ruiny ich rodziny. Bracia w sądach niczego nie wskórali, bo sprawa ciągnęła się w nieskończoność. W końcu uznali, że sami muszą wymierzyć sprawiedliwość. Po krwawym ekscesie Arciszewski nie miał już czego szukać w rodzinnych stronach. Wyruszył w podróż, która miała go zaprowadzić na karty historii.
Przez lata tułał się po europejskich polach bitew. Walczył w Niderlandach podczas wojny trzydziestoletniej, a potem w wojnie osiemdziesięcioletniej, w gronie powstańców holenderskich, którzy pragnęli zrzucić jarzmo hiszpańskiego panowania. Wtedy też zaczął przeprowadzać eksperymenty z nurkowaniem. ''Bawiąc w Schevingen nad Morzem Północnym - pisał - postanowiłem wypróbować pewną moją konstrukcję, o której dawno już zamyślałem, pozwalającą secure [bezpiecznie] po dnie morskim chodzić. [...] Tak się do podmorskiej wycieczki zapaliłem, żem kilka godzin pod wodą z dala od brzegu spędził i mało się przy tym życia nie wyzbyłem''.
Ile w tym prawdy? Trudno powiedzieć. Jeśli rzeczywiście konstruował coś na kształt kombinezonów do nurkowania, to z pewnością nie spędzał w nich pod wodą kilku godzin. Ze względu na niską temperaturę wody, jak i brak odpowiednich przyrządów do oddychania było to w tamtych czasach po prostu niemożliwe.
Potem wojenny wiatr zagnał Arciszewskiego do Brazylii. Tam - poza wojowaniem z Hiszpanami - zbierał cenne dane etnograficzne o Indianach. ''Kiedy stacjonowałem podówczas w forcie Rio Grande - pisał - wziąłem udział w indiańskim pogrzebie. Krewni umyli zmarłego i poćwiartowali. Oczyścili wnętrzności i upiekli go na ogniu. Potem spożyli tak przyrządzone ciało. Paznokcie, włosy, kości i zęby spopielili, wsypali do kubków z napojem i wypili''. Co ciekawe, stać go było na fachowy, nieuprzedzony komentarz do tego obrzędu, choć w świetle wartości europejskiej kultury był on w najwyższym stopniu makabryczny. Podkreślił, że Indianie ''nie są kanibalami. Tak okazują zmarłemu szacunek. W ten sposób unika rozkładu i pozostaje obecny wśród żywych''.
Po życiu obfitującym w wojny, rozliczne podróże i przygody, Arciszewski oddał ducha w 1656 r. w wieku 64 lat. Pochowano go w kościele w Lesznie. Niestety, świątynia wkrótce spłonęła, a ogień strawił również jego doczesne szczątki.