Polak wodzem indiańskiego plemienia
Brzmi to jak powiastka wymyślona przez fantastę. Jednak jest to historia prawdziwa. A wydarzyła się dokładnie 88 lat temu w małej miejscowości Cross Village, w północnej części stanu Michigan, nad jeziorem o tej samej nazwie.
19.10.2009 | aktual.: 19.10.2009 11:33
Aby jednak ta historia mogła się wydarzyć w Ameryce, niemal trzydzieści lat wcześniej musiało zaistnieć inne wydarzenie w dalekiej Polsce. W roku 1887 we wsi Kamionka na Rzeszowszczyźnie przyszedł na świat chłopiec. Ochrzczono go imieniem Stanisław, bo imię to nosili od wieków w Polsce ludzie wielcy i szlachetni, a nawet osoba uznana za świętą.
Chyba wolą Boga i ten chłopiec od wczesnej młodości został obdarzony szlachetnym sercem, umiłowaniem przyrody i zapałem do pracy, a w wieku dojrzałym – jeszcze słuszną posturą i siłą fizyczną. Wyrosło więc chłopię na młodzieńca, który nie lubił bezmyślnych zabaw i uciech, a wolał w samotności czytać wszystko, co mu wpadło do rąk lub tymi rękoma majsterkować. Za surowiec do majsterkowania służyło mu drewno. I nie dziw, że mając 21 lat skonstruował drewniany rower, na którym w roku 1910 pojechał z Sędziszowa aż do Lwowa, by tam zaprezentować swój pojazd w konkursie technicznym, uzyskując drugą nagrodę i dyplom cesarski. Potem przez dwa lata wytrwale pracował nad konstrukcją koła młyńskiego, poruszanego przez przesypujący się piasek. Ale galicyjska bieda zbyt często zaglądała w okno ubogiego domu, nie pozwalając na realizowanie twórczych planów i zaspokajanie szlachetnych ambicji. Nie było już innego wyjścia dla Stanisława, jak w wieku 25 lat, szukać chleba na obczyźnie...
I tak się stało w roku 1912, a tą obczyzną była Ameryka. Los rzucił go w zamęt wielkich miast: Nowego Jorku, Buffalo, Chicago, Detroit – do codziennej żmudnej harówki w fabryce włókienniczej, hucie, rzeźni i w fabryce samochodów. Troska o byt własny i poczucie obowiązku niesienia pomocy rodzinie w biednym kraju kazała mu zapomnieć o zamiłowaniach i marzeniach. Umiłowany wiejski pejzaż widywał tylko w niespokojnych snach. Ale już po przebudzeniu, od świtu trzeba było wprzęgać się w kierat mozolnej pracy, zabierającej każdą minutę, dzień, miesiąc, rok, lata...
I nagle, w jednej chwili odczuł, że musi to zmienić – wyrwać się z fabrycznych murów pełnych zgrzytów, huku i chaosu, uciec w wolną przestrzeń pól, łąk i lasów, w ciszę zakłócaną tylko miłym dla ucha gwarem ptaków, poszumem drzew i szeptem płynącej wartko wody... A był to już rok 1921. Słyszał opowieści, że jest i taka Ameryka, że żyją w niej dawni jej włodarze – Indianie. I nie zastanawiał się długo, zwłaszcza że nie miał już obowiązków wobec rodziców pozostawionych w ojczyźnie, bowiem ci odeszli na wieczny spoczynek. Ruszył więc Stanisław na północ stanu Michigan, jak najdalej od zatłoczonego, hałaśliwego Detroit... I na krańcach tego stanu odnalazł to, co podświadomie wytyczało mu cel jego długiej wędrówki: małą, ubogą osadę indiańską szczepu Ottawa, położoną nad jeziorem Michigan, nazywaną przez Indian Waw-go-naw-ki-sa, a przez białych: Cross Village. Ale ci biali pojawiali się tu rzadko, tylko przejazdem i to głównie w celach handlowych.
Pierwszym, który postanowił zatrzymać się tu dłużej był Stanisław. Indianie nie okazywali mu wrogości, ale też nie kwapili się do obdarzania go swoją przyjaźnią. Dlatego znalazł sobie miejsce na uboczu, z dala od nich, na dziko zalesionej skarpie jeziora, gdzie zbudował szałas, powoli przekształcając go w mały domek. Dzięki zaoszczędzonym pieniądzom, przy skromnym bytowaniu, mógł sobie przez długi czas pozwolić na zapomnienie o pracy zarobkowej i całkowicie oddać się obcowaniu z piękną, przyjazną człowiekowi naturą, która splatała tu błękit nieba ze szmaragdowymi wodami jeziora i zielenią lasów. Wprawdzie był to obraz natury odmienny od jego rodzinnych stron, ale wystarczyło przymknąć oczy, by poczuć zapach ziół i kwiatów i usłyszeć szum drzew podobny do tamtych z okolic Kamionki. Te odczucia przerywał tylko jazgotliwy pisk mew, wzlatujących wysoko nad skarpę jeziora, uświadamiając mu, że nie jest w Galicji, bo gdzieżby tam wypatrywać mew...
Wiele godzin każdego dnia poświęcał Stanisław na wędrówki wzdłuż brzegu jeziora. A kąpały się w nim nie tylko promienie słońca i żółty piasek poprzetykany kamieniami, ale też konary, gałęzie i korzenie drzew podmytych przez fale lub zwalonych do wody siłą podmuchu wiatrów. I chyba Bóg obserwował go w tych wędrówkach, bo nagle kazał mu zatrzymać się i pozwolił dostrzec w tych gałęziach i korzeniach coś, czego nie dostrzega przeciętny człowiek: kształty wężów, sylwetki zwierząt, głowy ludzi i ptaków, a nawet zarysy czegoś abstrakcyjnego, co samo w sobie stanowiło jakieś nieokreślone piękno. I tchnął w niego artystyczny instynkt i talent tworzenia. Stanisław – jakby nie chcąc zawieść dobroci Stwórcy – z ogromnym zapałem zabrał się do wydobywania z wody lub szukania w gęstwinach dzikich lasów fantastycznych elementów drzew, z których tylko sobie wiadomym sposobem potrafił wyczarować dzieło sztuki. A te jego dzieła szybko się mnożyły, tworząc coraz bogatszą galerię. Galerię na leśnej polanie. Nie trzeba było
długo czekać, żeby odkryli ją Indianie – wzbudziła ich podziw i uznanie dla białego człowieka. To zbliżyło ich do Stanisława. A że miał on też wszczepiony przez Boga szacunek i dobroć dla ludzi, a także i głębokie przekonanie, że wszyscy na tej ziemi są sobie równi – niezależnie od tego jakimi zostali stworzeni i jaką rolę każe spełniać im życie – więc uznał za swój obowiązek pomagać najbiedniejszym mieszkańcom osady, uczyć ich i nawet leczyć. Zaowocowało to wzajemnym zaufaniem i wielką przyjaźnią.
Z wdzięczności za serce, szacunek i pomoc okazywaną przez siedem lat Indianom ze szczepu Ottawa, ich wódz Dominic, nie mający męskiego potomka, na łożu śmierci mianował Stanisława swoim następcą, nadając mu godność i imię: Chief White Cloud – Wódz Biała Chmura, co cała społeczność szczepowa przyjęła z wielkim zadowoleniem. I tak spełniło się coś, o czym nie zamarzyła sobie nawet na moment bogata przecież wyobraźnia artysty i czego nigdy nie dostąpił żaden inny przybysz zza wielkiej wody.
Po 9. latach pobytu w Cross Village, mając już 43 lata, Stanisław przystąpił do wznoszenia materialnego dzieła swojego życia: wielkiej budowli, pomyślanej jako oryginalna tawerna. A wznosił ją własnymi, mocnymi rękami i... według własnego pomysłu dyktowanego artystyczną intuicją. Cechowały go w tym, jak zawsze: upór, zacięcie i niespożyta energia prostego człowieka. Za materiał budowlany służyły mu zwalone do jeziora lub w leśne ostępy drzewa i kamienie oszlifowane przez wodę. Po latach niemal nadludzkiego wysiłku powstała monumentalna budowla, której zewnętrzne ściany wyłożone są właśnie tymi kamieniami, nadającymi jej swoisty, oryginalny styl. Dziełem absolutnie niespotykanym i zadziwiającym jest wnętrze tego ogromnego budynku. Tu wszystko: ściany, sufity, schody, drzwi, lady, przyścienne kredensy, a nawet stoły i siedziska wykonane są z pieczołowicie dobranych elementów drzew i przyozdobione rzeźbami inspirowanymi przez naturę, które tylko zostały odkryte i udoskonalone talentem Stanisława. I rzecz
zupełnie zaskakująca – po dokładnym przyjrzeniu się poszczególnym elementom wystroju całego lokalu – nieodparcie narzuca się przekonanie, że wszystko to zostało podporządkowane symbolice odwiecznej siły i piękna przyrody oraz walki dobra ze złem. I nagle te ukształtowane przez naturę eksponaty, nabierają dodatkowej wartości, a sposób ich adaptacji i eksponowania mówi całą prawdę o artystycznym talencie i wartościach duchowych człowieka, który potrafił je gdzieś wypatrzeć i umiejętnie wykorzystać. A okazują się te dzieła sztuki tym wspanialsze, że powstawały niezależne od jakichkolwiek uwarunkowań: uznanych w świecie stylów, mód, prądów czy nawet zwykłych potrzeb finansowych ich twórcy.
Człowiekiem tym był Stanisław Smolak, który jako jeden z nielicznych Polaków zmuszonych do emigracji tylko po to, aby polepszyć swój byt, pozostawił po sobie w Ameryce pamięć i dzieło zupełnie wyjątkowe. Pamięć – ponieważ jego szlachetność, dobroć i życzliwość dla ludzi wyniosła go do zaszczytu wodza indiańskiego plemienia, którą to godność zachował do swoich ostatnich dni. A dzieło – bowiem ukochanie przyrody, samorodny talent artystyczny i niezwykła pracowitość, pozwoliły mu wznieść obiekt materialny, który budzi zdumienie i zachwyt, tak prostych turystów, jak i znawców kultury materialnej. Ale także i władz stanu Michigan, które ten obiekt uznały za architektoniczną perłę na swoim terenie i otoczyły go specjalną opieką. Nic więc dziwnego, że obiekt ten, zwany "Legs Inn", od dawna zyskał sławę nie tylko w północno-środkowej części Ameryki, ale przyciąga rzesze turystów nawet z najdalszych jej zakątków – sławiąc też wyjątkowego artystę i Polaka.
Stanisław Smolak, prosty ale niezwykły człowiek, zmarł w listopadzie 1968 roku w wieku 81. lat, dokładnie w 47 lat po przybyciu do Cross Village. Do dziś pozostał najważniejszą postacią, jaką może poszczycić się w swojej historii ta osada należąca wciąż do Indian szczepu Ottawa.
I jest pewność, że pamięć o Stanisławie Smolaku trwać będzie bardzo długo, bo choć jego jedyny syn zginął w wypadku, to pieczołowicie kultywują tę pamięć potomkowie jego brata Jana, który wprawdzie nie posiadł wielkiego talentu artystycznego, ale jako człowiek równie szlachetny jak Stanisław, objął po nim godność wodza Indian.
Andrzej Marian Trzos