Podwodne okręty atomowe w czasie zimnej wojny - podwodne starcia tytanów
• W 1962 r. jeden z sowieckich okrętów podwodnych był o krok od rozpętania III wojny światowej
• Odpalenie torpedy z głowicą jądrową powstrzymał jeden z oficerów
• "Szalony Iwan" to manewr, który szczególnie zagrażał okrętom NATO
• W opinii Iaina Ballantyne'a, podobne zderzenia brytyjskich i rosyjskich okrętów zdarzają się do dziś
08.01.2016 21:55
Piotr Włoczyk: Na pewno wielu naszych czytelników doskonale pamięta spektakularną scenę z "Polowania na Czerwony Październik", gdy sowiecki atomowy okręt podwodny wykonuje "Szalonego Iwana". Z pańskiej książki wynika, że tego manewru wcale nie wymyśliło Hollywood.
Iain Ballantyne: "Szalony Iwan" był rzeczywiście praktykowany przez sowiecką marynarkę wojenną. Tom Clancy, autor powieści, na podstawie której powstał ten film, niczego sobie nie wymyślił. Clancy znany jest zresztą z dbałości o szczegóły.
Na czym polegał ten manewr?
Przez długi czas problemem atomowych okrętów podwodnych było to, że w strefie za rufą powstawało coś na kształt martwego pola - sonar nie był w stanie monitorować tamtego sektora. Sowieci rozwiązali ten problem po swojemu. Dowódca czerwonego okrętu podwodnego co jakiś czas rozkazywał wykonanie nagłego zwrotu, by za pomocą sonaru umieszczonego na dziobie przekonać się, czy nie ma "ogona". To był ryzykowny manewr, a załoga NATO-wskiego okrętu, który śledził takiego "Iwana", musiała się mieć cały czas na baczności, żeby nie dać się wykryć. Jednostka śledząca miała dwie możliwości: wykonać taki sam zwrot albo po prostu odpłynąć daleko w bok. Wymagało to od załogi NATO-wskiego okrętu maksymalnej koncentracji i błyskawicznej reakcji. Admirał Siergiej Gorszkow, głównodowodzący sowieckiej marynarki wojennej, instruował kapitanów okrętów podwodnych, by w przypadku wykrycia podczas "Szalonego Iwana" NATO-wskiego okrętu, z pełną prędkością płynęli na niego jak szarżujący byk. Nie powinno to nas dziwić - wiadomo, że
sowieckie dowództwo dużo mniej dbało o swoje załogi i okręty niż kraje NATO. To był koszmar NATO-wskich podwodniaków i między innymi dlatego podwodny front był najbardziej niebezpiecznym frontem zimnej wojny.
Często się coś takiego zdarzało?
Takie szarżowanie na NATO-wskie jednostki nie było rzadkością, szczególnie na Morzu Barentsa. Słynny USS "Nautilus", pierwszy atomowy okręt podwodny, sam przeżył przynajmniej jedną taką sytuację, gdy został zaskoczony przez sowiecką jednostkę wykonującą "Szalonego Iwana". Dosłownie o włos udało się wtedy zapobiec zderzeniu. Z raportu przygotowanego w połowie lat 70. przez US Navy dla amerykańskiego Kongresu wynika, że w latach 1965-1975 doszło do dziewięciu kolizji okrętów podwodnych na wodach w pobliżu wybrzeży ZSRS. Niestety, wciąż niewiele wiemy na temat takich incydentów, ponieważ do tej pory mnóstwo dokumentów z tamtego okresu nie jest dostępnych dla badaczy.
W swojej książce opisuje pan wypadki z udziałem HMS "Sceptre" i HMS "Warspite" - te dwa brytyjskie atomowe okręty podwodne zderzyły się z sowieckimi jednostkami podczas prowadzenia podwodnych gier. W takich przypadkach brytyjska admiralicja zawsze sięgała po... góry lodowe.
Tak, brytyjskie okręty podwodne wpadały czasem na przedziwne, twarde jak stal góry lodowe, które szarpały poszycia naszych jednostek i jeszcze zostawiały na nich ślady swojej farby (śmiech). To standardowe wytłumaczenie Royal Navy używane jest zresztą do dziś. W zeszłym roku jedna z naszych łodzi podwodnych zderzyła się z czymś - najprawdopodobniej był to rosyjski okręt - ale nawet dziś nasze ministerstwo obrony nie powie prawdy. Góry lodowe to bardzo wygodne wytłumaczenie.
Wspomniał pan adm. Siergieja Gorszkowa, który w 1957 r. został naczelnym dowódcą sowieckiej marynarki wojennej i pełnił tę funkcję niemal do końca zimnej wojny. Co konkretnie zawdzięczała mu sowiecka marynarka?
Od końca II wojny światowej marynarka wojenna ZSRS rosła nieustannie i w 1957 r. była już bardzo pokaźnych rozmiarów. Brakowało jej jednak odpowiedniej wizji i w związku z tym rozrastała się w nieodpowiednim kierunku - Sowieci przesadzali na przykład z budową krążowników, których wypuszczali ze swoich stoczni po prostu zbyt wiele. Pojawienie się Gorszkowa zmieniło sytuację - postanowił on zmienić podlegające mu siły morskie w globalnego gracza, którego potęgę Kreml będzie mógł wykorzystywać politycznie. Oznaczało to postawienie akcentu na rozwój jądrowych sił podwodnych oraz odejście od ogromnych i ociężałych konwencjonalnych związków. Gorszkow chciał, żeby jego okręty zachowywały się bardziej agresywnie wobec przeciwników. I rzeczywiście: szczególnie na przełomie lat 60. i 70. morza były bardzo niebezpieczne. Sowieckie jednostki nawodne podpływały bardzo blisko okrętów NATO-wskich, natomiast okręty podwodne - ponieważ ciężko było im się podkraść z uwagi na wytwarzany przez nie hałas - wykonywały często
agresywne manewry wobec tropiących je przeciwników. Zdarzało się, że w pobliżu amerykańskich i brytyjskich okrętów podwodnych węszących na Morzu Barentsa Sowieci odpalali torpedy ćwiczebne, a niekiedy w przypadku wykrycia NATO-wskiego okrętu sowieckie jednostki nawodne zrzucały ćwiczebne bomby głębinowe o mocno zredukowanym ładunku. Wszystko jednak miało swoje granice: odpalenie w czasie zimnej wojny torpedy bojowej w kierunku wrogiego okrętu o napędzie jądrowym byłoby po prostu szaleństwem.
Taka opcja była jednak rozpatrywana 27 października 1962 r. przez dowódcę łodzi B-59. Jego cel nie miał wprawdzie napędu jądrowego, ale za to jego torpeda miała głowicę atomową.
Oczywiście historycy nie wiedzą jeszcze wszystkiego na temat zimnowojennych zmagań pod wodą, ale śmiało możemy powiedzieć, że był to jeden z najgorętszych momentów, który nieco się "zgubił" w kryzysie kubańskim. Rosjanie wysłali wówczas okręty podwodne w kierunku Kuby. Były one uzbrojone w torpedy z głowicami nuklearnymi. Niezwykłe w tej kwestii nie było to, że taka broń znalazła się na pokładzie okrętu podwodnego, tylko to, że sowieckie procedury przewidywały, iż najważniejsi oficerowie na okręcie - bez konieczności kontaktu z dowództwem - wspólnie mogą zadecydować, czy użyć tej broni, czy nie. To była gigantyczna odpowiedzialność. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby Sowieci odpalili wówczas tę torpedę. Wasilij Archipow, jeden z trzech oficerów decyzyjnych w tej sprawie, sprzeciwił się woli kapitana i nie dopuścił do odpalenia w kierunku amerykańskich jednostek tej torpedy. Amerykanie spuszczali z powierzchni ćwiczebne bomby głębinowe, żeby zmusić sowiecki okręt do wypłynięcia na powierzchnię, ale
Archipow uznał, że mimo upokorzenia jego okręt nie może odpowiedzieć atomem. Jego postawa sprawiła, że kryzys kubański pozostał tylko kryzysem i nie rozwinął się w globalną wojnę jądrową.
Jak wyglądał stosunek sił podwodnych Zachodu i Wschodu na przełomie lat 70. i 80.?
Sowiecka marynarka wojenna miała więcej okrętów podwodnych wszystkich typów. Jeżeli jednak chodzi o jakość wyszkolenia załóg i w ogóle jakość myśliwskich okrętów podwodnych oraz tych z rakietami balistycznymi, to przewaga była po stronie Zachodu. Kraje NATO nigdy nawet nie marzyły o rywalizowaniu z Sowietami w masowej produkcji okrętów podwodnych.
Podobno w gabinecie adm. Gorszkowa wisiała tabliczka z napisem: "Lepsze jest wrogiem dobrego". Jak to motto głównodowodzącego sowieckiej marynarki wojennej wyglądało w praktyce?
Gorszkow uważał, że postawienie na jakość sprawiłoby, iż w przypadku wojny Sowieci nie mieliby wystarczającej liczby jednostek, żeby pokonać Zachód. Uważał on, że ZSRS powinien się skupić na produkcji okrętów, które będą po prostu "wystarczająco dobre", żeby obezwładnić NATO.
Służba na sowieckim okręcie podwodnym nie była chyba w związku z tym najbezpieczniejszym zajęciem...
Opowiem panu pewną anegdotę, która chyba dobrze obrazuje ten problem. Lata temu odwiedziłem Kronsztad i poznałem tam pewnego starego oficera. Byliśmy na pokładzie okrętu wojennego. Zaprosił mnie i kolegę do siebie do kajuty i poczęstował nas szklaneczką wódki. Wznosząc toast, rzucił niby żartem, że w ten właśnie sposób rosyjscy podwodniacy zabezpieczali się przed promieniowaniem. Nie da się ukryć, że służba na sowieckim okręcie podwodnym była zajęciem bardzo ryzykownym, o wiele bardziej ryzykownym niż służba na okręcie NATO-wskim. Chociaż i po drugiej stronie ryzyko wcale nie było małe. Sowieci szli jednak na skróty, żeby jak najszybciej zwodować kolejny okręt podwodny i dlatego mieli tyle wypadków. Chyba najbardziej znanym przypadkiem katastrofy sowieckiej łodzi podwodnej było zatonięcie K-129, która 8 marca 1968 r. poszła na dno w pobliżu Hawajów z 98 ludźmi na pokładzie. W 1974 r. Amerykanie wyciągnęli z dna część kadłuba w ramach supertajnej operacji prowadzonej przez statek "Glomar Explorer". W
przeliczeniu na dzisiejszą wartość amerykańskiej waluty ta operacja kosztowała CIA około 1,5 mld dol. Opłaciło się Amerykanom wydać tyle pieniędzy?
Nie. To było szalone przedsięwzięcie i gdyby nie zaangażował się w nie Howard Hughs, słynny ekscentryczny hollywoodzki potentat i przemysłowiec, to zapewne ta operacja nigdy nie doszłaby do skutku. Hughs uwielbiał takie przygody. Zastanawia mnie, co Amerykanie spodziewali się znaleźć na dnie Pacyfiku. K-129 już wtedy była przecież starą łodzią podwodną i wszystko, co Amerykanie chcieli wiedzieć na temat tego okrętu, z pewnością ustalili dużo wcześniej, bazując na innych źródłach. No, chyba że za kilkadziesiąt lat Amerykanie ujawnią dokumenty, z których będzie wynikać, że ta jednostka przewoziła ciała kosmitów (śmiech). A mówiąc poważnie, jedynym zaskoczeniem dla Amerykanów był sposób, w jaki zbudowany był ten okręt. Szokowała beznadziejnie słaba konstrukcja kadłuba K-129. Żaden okręt NATO-wski nigdy nie wypłynąłby w morze w takim stanie.
W 1954 r. do służby wszedł USS "Nautilus", pierwszy na świecie atomowy okręt podwodny. Jak bardzo ta jednostka zmieniła układ sił?
"Nautilus" nazywany jest często pierwszą łodzią podwodną z prawdziwego zdarzenia. Mógł przebywać pod wodą całymi tygodniami. Jedynymi ograniczeniami były zapasy żywności i wytrzymałość psychiczna załogi. Żaden inny okręt podwodny na świecie nie mógł się wówczas równać z "Nautilusem". Każda większa marynarka wojenna musiała w końcu wejść w posiadanie takiej łodzi podwodnej, ponieważ jednostki tego typu były w stanie bez przeszkód pływać pod lodem. Arktyczne misje stanowiły olbrzymie ryzyko dla okrętów o napędzie konwencjonalnym, które musiały szukać przerw w lodzie, by zasysać powietrze i wypuszczać spaliny. Pierwsze sowieckie okręty wyposażone w rakiety balistyczne dysponowały pociskami o tak małym zasięgu, że musiały pływać na "dachu ziemi", blisko bieguna północnego, by w ten sposób mieć w zasięgu duże amerykańskie miasta. I tam też musiały wpływać NATO-wskie okręty myśliwskie, które starały się wyśledzić te pływające wyrzutnie rakiet. Napęd atomowy pozwalał tym samym na otwarcie zimnowojennego frontu w
Arktyce.
W pańskiej książce o okrętach podwodnych bardzo często jest mowa o "bombowcach"...
To slang brytyjskich podwodniaków, którzy nazywali tak nasze atomowe okręty podwodne wyposażone w rakiety Polaris przenoszące głowice jądrowe. Te jednostki określane są skrótem SSBN (Ship Submersible Ballistic Nuclear). Zanim obie strony postanowiły umieścić rakiety z głowicami jądrowymi na pokładach okrętów podwodnych, do przenoszenia ładunków atomowych wykorzystywały samoloty i rakiety umieszczone w silosach schowanych pod ziemią. W przypadku wybuchu wojny te ostatnie można było dosyć łatwo zniszczyć, zanim wystrzeliły własne rakiety, natomiast samoloty miałyby olbrzymi problem ze sforsowaniem obrony przeciwlotniczej przeciwnika. Rozwiązanie tego problemu okazało się bardzo proste: umieszczenie rakiet na okrętach podwodnych i schowanie ich w głębinach, gdzie nikt nie będzie ich w stanie zlokalizować.
Jak wyglądały takie patrole atomowe?
Okręt klasy SSBN poruszał się na patrolu z prędkością piechura - około 5 mil na godzinę. Tak mała prędkość sprawiała, że był bardzo cichy i tym samym trudny do wykrycia. Zadaniem "bombowca" było trzymanie się jak najdalej od wszelkich innych jednostek, by w razie konieczności móc bez przeszkód odpalić rakiety. Wykrycie przez okręt podwodny przeciwnika oznaczało tak naprawdę koniec tego patrolu. Amerykańskie okręty klasy Ohio lub sowieckie okręty klasy Tajfun to blisko 200-metrowe kolosy. Jedna łódź podwodna takiego typu potrafiłaby zetrzeć z powierzchni ziemi całe państwo. Podczas zimnej wojny wszystko sprowadzało się do tego, żeby nigdy nie skorzystać z nuklearnego potencjału tych jednostek, ale żeby wróg jednocześnie czuł, że w sytuacji krytycznej nie zawahamy się wydać odpowiedniego rozkazu. Ta rozgrywka trwa do dziś.
W pańskiej książce pojawiają się również okręty typu SSN, które bezustannie prowadziły grę z "bombowcami".
SSN można porównać do myśliwca, który działa pod wodą. Taka jednostka miała wyszukiwać wrogie okręty typu SSN i SSBN oraz namierzać ich pozycje, by w razie konieczności - w przypadku wybuchu wojny - móc je szybko wyeliminować. SSN często wpływał na wody u wybrzeży przeciwnika, gdzie z przyczajenia prowadził misje szpiegowskie.
Twierdzi pan, że nikt nie potrafił spenetrować "rosyjskiego ogródka" tak jak Royal Navy za pośrednictwem swoich okrętów podwodnych. Amerykanie zapewne to samo mówią o swoich podwodniakach.
Tutaj nie chodzi o patriotyzm, tylko o fakty. Royal Navy miała oczywiście dużo mniejszą flotyllę okrętów podwodnych od Amerykanów i Sowietów, ale na korzyść Brytyjczyków przemawiała jakość załóg. Wykształciliśmy świetny system szkolenia i selekcji podwodniaków. Kapitanowie brytyjskich okrętów SSN byli uważani dość powszechnie przez Amerykanów za najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Brytyjczycy penetrowali Morze Barentsa od lat 50. aż do końca zimnej wojny. "Zasysali" w ten sposób ogromną ilość danych wywiadowczych - prowadzili nasłuch, fotografowali sowieckie okręty, przyglądali się odpalaniu rakiet. Sam Tom Clancy napisał w jednej ze swoich książek, że w czasie zimnej wojny to Brytyjczycy byli najlepszymi podwodniakami. Ta opinia oczywiście zabolała wielu w US Navy. Amerykanie dopytywali Clancy'ego, dlaczego tak twierdzi, dlaczego nie jest w tej kwestii patriotą. Clancy jednak osobiście znał niejednego kapitana okrętu podwodnego i uznawał to, co napisał o Brytyjczykach, za obiektywną prawdę krążącą w
środowisku NATO-wskich podwodniaków.
Oficjalnie wiadomo, że jedyna torpeda wystrzelona w czasie zimnej wojny przez atomowy okręt podwodny, która zatopiła jednostkę przeciwnika, została odpalona przez HMS "Conqueror". Celem ataku był argentyński krążownik "Belgrano". Zginęły wówczas 323 osoby. Pan jednak uważa, że swoją lekcję z tej akcji pobrała nie tylko Argentyna, lecz także ZSRS.
Na przełomie lat 70. i 80. Sowieci patrzyli na Wielką Brytanię jako na słaby kraj. Świat generalnie spodziewał się, że Londyn odpuści Falklandy. Wysłanie grupy uderzeniowej na drugi koniec globu pokazało wszystkim - zarówno Sowietom, jak i Amerykanom - że Brytyjczycy mają wolę walki. Natomiast zatopienie "Belgrano" przekonało Moskwę, że Zachód nie da się traktować jak popychadło i w razie konieczności NATO-wskie atomowe okręty podwodne będą potrafiły śmiertelnie zaatakować.
Iain Ballantyne jest redaktorem naczelnym prestiżowego brytyjskiego magazynu "Warships International Fleet Review". W Polsce właśnie ukazała się jego książka "Podwodni myśliwi - kulisy zimnej wojny pod wodą".