Pod prąd: tak PiS manipuluje cenami. Po wyborach mogą wzrosnąć nawet o 80 proc.

Ceny detaliczne prądu należą w Polsce do najniższych w Europie, a ceny hurtowe do najwyższych. Jak to możliwe? Rząd sztucznie mrozi ceny dla gospodarstw domowych. Po wyborach mogą wzrosnąć nawet o 80 proc. - pisze Adam Grzeszak w tygodniku "Polityka".

Licznik energii elektrycznej
Licznik energii elektrycznej
Źródło zdjęć: © Getty Images | Peter Dazeley

22.09.2023 12:50

"Polacy płacą za energię znacząco poniżej średniej dla całego kontynentu, a w porównaniu z niektórymi państwami ceny w Polsce są niższe nawet kilkakrotnie" – zapewniał Wojciech Dąbrowski, prezes zarządu PGE Polskiej Grupy Energetycznej, inaugurując najnowszą kampanię marketingową koncernu "Stop manipulacji!". Ta manipulacja, zdaniem szefa PGE, polega na wprowadzających w błąd przekazach o "wysokich cenach energii w Polsce". Tymczasem "rachunki odbiorców są i pozostaną niskie dzięki rządowej Tarczy Solidarnościowej, wspieranej przez polskich sprzedawców energii".

PGE oraz inne państwowe koncerny energetyczne od dawna pełnią funkcję rządowej agencji marketingu politycznego. Nie szczędzą na to pieniędzy. Organizują i finansują kampanie, przekonując Polaków, że co złego w energetyce, to nie rząd. A już z pewnością nie minister aktywów państwowych Jacek Sasin, któremu spółki energetyczne podlegają. Temu służyły wcześniejsze kampanie, takie jak słynna antyunijna, z żarówką, dowodząca, że drożejące ceny energii to w 60 proc. skutek polityki klimatycznej UE. A teraz mamy kampanię, że ceny energii wcale takie wysokie nie są, a wszystko to zasługa troskliwej władzy. Każda okazja promocji jest dobra i każdy sojusznik. Dlatego energetycy sfinansowali nawet zakup zabytkowego wczesnośredniowiecznego miecza, by minister Sasin mógł go uroczyście na Jasnej Górze podarować ojcu dyrektorowi Rydzykowi.

Kto tu manipuluje?

Kampanie energetyków budzą emocje i spotykają się z zarzutami o manipulacje. Podobnie jest z najnowszą, sierpniową, prowadzoną pod przewrotnym hasłem "stop manipulacji!". Ceny prądu dla odbiorców domowych (taryfy G11, G12) w przeliczeniu na euro należą u nas rzeczywiście do jednych z niższych w Europie. Według Eurostatu w połowie roku najtańsza energia była na Węgrzech, w Bułgarii i na Malcie, gdzie za kilowatogodzinę (kWh) płaci się 0,10 euro, cena w Holandii i Chorwacji oraz Polsce to 0,15 euro. Najdroższa była Dania (0,60 euro). PGE, posługując się nieco innymi danymi, podaje, że Holandia ma jedne z najwyższych cen, a Polska w dziedzinie niskich cen ustępuje jedynie Chorwacji i Słowenii.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Nie to jednak jest najważniejsze. Większy problem polega na tym, że tu chodzi o ceny samej energii, a my płacimy rachunki obejmujące także dystrybucję, czyli usługę dostarczenia nam prądu do domu. Rachunek zawiera też podatki, które w tym roku wróciły do dawnego poziomu, oraz szereg innych pozycji, w tym np. tajemniczą "opłatę handlową", które sprawiają, że mało kto ma poczucie, że jest tanio. Zwłaszcza że my nie zarabiamy w euro i w stosunku do siły nabywczej naszych zarobków prąd obiektywnie taki tani nie jest. Eurostat, który robi i takie zestawienia, lokuje nas w środku unijnej stawki.

Oczywiście dziś wszystkie wyliczenia dotyczą dotowanych cen energii dla gospodarstw domowych zużywających rocznie nie więcej niż 2000 kWh. Ta dotacja to efekt ustawy "o szczególnych rozwiązaniach służących ochronie odbiorców energii elektrycznej w 2023 r. w związku z sytuacją na rynku energii elektrycznej". Ma ona zamortyzować rynkowy wstrząs, jaki wywołał światowy postpandemiczny kryzys energetyczny w 2021 r., do którego w następnym roku dołożyły się skutki wojny w Ukrainie. Skłoniło to niemal wszystkie rządy krajów w UE do wprowadzenia programów chroniących odbiorców, zwłaszcza tych najbardziej wrażliwych. W Polsce Tarcza Solidarnościowa zamroziła w całym 2023 r. ceny energii na poziomie z 2022 r.

Tani, tańszy i najdroższy

Z czasem wytwórcy energii nieco opanowali sytuację, spadło też jej zużycie (także w Polsce), więc i ceny prądu zaczęły spadać. Na powrót do dawnego poziomu nie ma jednak co liczyć. Dziś rynkowe ceny utrzymują się na dwukrotnie wyższym poziomie niż przed pandemią. Zamortyzowanie tak potężnego skoku jest więc kosztowne, dlatego konieczna była selekcja beneficjentów i ustalenie dotacyjnego limitu, po przekroczeniu którego nawet odbiorcy domowi muszą płacić znacznie drożej. Ustalono więc 2000 kWh, gospodarstwa z zasobami niepełnosprawnymi dostały przydział 2600 kWh, a posiadacze Karty Dużej Rodziny oraz rolnicy 3000 kWh.

Przedwyborcze wzmożenie szerzej otworzyło państwową kieszeń. Ostatnio Jacek Sasin obiecał obniżyć o 12 proc. cenę energii elektrycznej dla gospodarstw domowych wstecznie od początku 2023 r. Także przemysł energochłonny dostał energetyczny parasol. Ochronę dostały też samorządy i mikrofirmy. Najbardziej po kulach oberwał mały i średni polski biznes. Musiał wziąć na siebie ciężar podwyżek. "Każda polska rodzina oszczędza rocznie na wydatkach za prąd średnio od 2000 do nawet 3000 zł" – zapewnia prezes PGE. Oczywiście wszystko to dotyczy tylko tego roku. Co będzie w przyszłym?

PGE w swej kampanii deklaruje, że chce zwalczać "działania dezinformacyjne, kwestionujące realnie niskie koszty energii elektrycznej w Polsce". Brzmi groźnie, ale kto i co kwestionuje? Można się domyślić, że chodzi o coraz częściej pojawiające się informacje, że hurtowe ceny energii są w Polsce jednymi z najwyższych w Europie. Czyli że prąd wytwarzany przez państwowe koncerny jest rekordowo drogi. "W lipcu 1 MWh (megawatogodzina) energii elektrycznej na rynku spot (z dostawą następnego dnia) kosztowała 342 zł w Niemczech i 551 zł w Polsce. Nigdy w historii różnica tych cen nie była aż tak niekorzystna dla Polski. Był to już kolejny miesiąc z rzędu, w którym energia elektryczna w bieżących dostawach była w Polsce najdroższa w Europie" – alarmuje Bartłomiej Derski z branżowego portalu WysokieNapiecie.pl.

KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"

Okładka tygodnika Polityka
Okładka tygodnika Polityka© Polityka

Trudno uznać to za dezinformację, bo każdy może sprawdzić, jak kształtują się ceny na Towarowej Giełdzie Energii (TGE). Niektórzy eksperci przekonują jednak, że to może być mylące, gdyż transakcje spot zawierane na TGE między producentami energii a firmami nią handlującymi stanowią niewielką część rynku. Większość jest sprzedawana w ramach umów długoterminowych poza giełdą. Prąd, który dociera dziś do naszych domów, najczęściej kontraktowany był w ubiegłym roku albo wcześniej. Na rynku spot dystrybutorzy dokupują na bieżąco jedynie megawatogodziny brakujące do pokrycia zapotrzebowania albo upłynniają nadwyżki, jeśli popyt spada.

Ile tak naprawdę kosztuje energia? – Ceny ustalają dziś politycy. Zniesienie obliga giełdowego sprawiło, że nie ma transparentnych mechanizmów zapewniających wszystkim odbiorcom informacje na temat tego, jaka jest rzeczywista cena energii – wyjaśnia Grzegorz Onichimowski, twórca i pierwszy prezes Towarowej Giełdy Energii, a dziś ekspert Instytutu Obywatelskiego. Obligo giełdowe, czyli obowiązek sprzedaży energii za pośrednictwem Towarowej Giełdy Energii, był sposobem na wprowadzanie konkurencyjnych mechanizmów w handlu prądem. Pojawiło się w 2010 r. Oddzielono spółki handlowe od produkcyjnych, zakupów dokonywano w anonimowych transakcjach giełdowych, tak by nie dochodziło do skrytego przekładania pieniędzy z kieszeni do kieszeni między spółkami produkcyjnymi i handlowymi, wchodzącymi w skład tych samych koncernów energetycznych.

PiS z dużą nieufnością podchodzi do mechanizmów rynkowych, dlatego najpierw zniósł obligo, przekonując, że dzięki temu ceny spadną. Kiedy okazało się, że jest wręcz przeciwnie, obligo przywrócono. W ubiegłym roku w ramach działań antykryzysowych znów obligo zniesiono. Ponoć na żądanie górniczych związkowców, którym zależy, by elektrownie płaciły kopalniom za węgiel jak najwięcej.

– Sądzę, że dziś rynkowa cena energii kształtuje się na poziomie 600–700 zł za megawatogodzinę. Decydują o tym wysokie ceny uprawnień do emisji CO² i zaskakująco drogi węgiel stanowiący podstawowe paliwo polskich elektrowni – wyjaśnia Maciej Bando, były prezes Urzędu Regulacji Energetyki.

Groźny węgiel

Okazuje się, że krajowy węgiel, traktowany przez polityków jak świętość i okrzyknięty naszą polisą bezpieczeństwa energetycznego, jest dziś sprawcą poważnego zagrożenia dla polskiej gospodarki. Mimo transformacji energetycznej jego udział w wytwarzaniu prądu utrzymuje się na poziomie 70 proc. To za jego sprawą polski prąd tak drożeje i staje się dużo droższy niż u sąsiadów, co prowadzi do wzrostu jego importu. Bartłomiej Derski pisze: "Wszędzie, poza Polską, węgiel tanieje. Jego cena w lipcu w portach ARA [Amsterdam–Rotterdam–Antwerpia – red.] wyniosła 450 zł/t, a po sprowadzeniu tej stawki do poziomu kaloryczności polskiego węgla (niższej niż w ARA) węgiel w Europie sprzedawało się już po 396 zł/t. W tym czasie indeks polskiego węgla – a więc paliwa wydobywanego w polskich kopalniach i dostarczanego polskim elektrowniom – osiągnął najwyższy poziom w historii: niemal 739 zł/t. Koszt wytworzenia prądu z polskiego węgla jest więc dziś o ok. 150 zł/MWh wyższy niż z węgla importowanego z Afryki czy Ameryki Południowej i przekracza nawet 330 zł/MWh".

Ile więc kosztuje tania energia, o której przekonuje nas PGE? "Zgodnie z wyliczeniami rządu przedstawionymi w Programie Konwergencji z kwietnia 2023 r. koszt wszystkich działań osłonowych wyniósł w ub.r. 2,4 proc. PKB" – piszą eksperci NBP w prognozie inflacyjnej. W tym roku – ich zdaniem – łączna wartość rekompensat z tytułu regulacji taryf dotyczących gazu, węgla, energii cieplnej i elektrycznej pochłonie 1,7 proc. PKB. Eksperci OECD szacują ten wydatek na 2,35 proc. PKB, co sprawi, że Polska w 2023 r. będzie piąta pod względem interwencji na rynku energetycznym.

Szef PGE podkreśla, że tani prąd, z jakiego korzystamy, finansuje między innymi Polska Grupa Energetyczna, która przeznaczy na obniżenie rachunków Polaków aż 10 mld zł. Oczywiście to nie filantropia, ale efekt wprowadzenia podatku od nadzwyczajnych zysków, jakie na kryzysowym wzroście cen osiągnęły wszystkie firmy energetyczne. Rozwiązanie, zwane składką solidarnościową, zostało zarekomendowane przez Unię Europejską jako źródło pieniędzy koniecznych do tymczasowego (do czerwca tego roku) wspierania wrażliwych odbiorców energii i paliw. W Polsce wydłużono działanie tego mechanizmu do końca roku, a środki trafiają na konto Funduszu Wypłaty Różnicy Ceny (FWRC).

PGE odprowadzi w 2023 r. na FWRC rzeczywiście 10 mld zł. Prezes Dąbrowski zapomniał jedynie dodać, że z tego samego funduszu PGE otrzyma rekompensatę za sprzedaż energii i paliw po obniżonej cenie, niewiele niższą od tej wpłaconej. W przypadku innych koncernów energetycznych te wypłaty będą nawet wyższe niż wpłaty. Orlen wpłaci 4,16 mld zł, a dostanie rekompensaty w sumie wysokości blisko 9 mld zł. Wygląda na to, że tylko Jastrzębska Spółka Węglowa, która w tym roku zapłaci 1,6 mld zł daniny solidarnościowej, nie może liczyć na refundację.

Skąd więc pochodzą pieniądze przeznaczane na subsydiowanie cen prądu? Idą one ze słynnego funduszu covidowego, a także ze sprzedaży przez rząd uprawnień do emisji CO². W 2021 r. handel uprawnieniami przyniósł 25 mld zł, w 2022 – 23 mld zł. Zgodnie z unijnymi regulacjami przynajmniej połowa tych pieniędzy powinna być przeznaczana na inwestycje w transformację energetyczną, ale u nas tradycyjnie wpływy te traktowane są jako dochód budżetowy służący do łatania różnych dziur. A dziś wydawane są na subsydiowanie cen węglowego prądu.

Niebawem obciążenie budżetu wzrośnie, gdy powstanie Narodowa Agencja Bezpieczeństwa Energetycznego (NABE). Wbrew nazwie to nie rządowa agencja, ale państwowa spółka, która odkupi od giełdowych koncernów energetycznych ich elektrownie węglowe i kopalnie (łącznie 70 bloków). Będzie prowadziła produkcję brudnej energii do czasu, gdy PGE i pozostałe grupy energetyczne, uwolnione od czarnego balastu, zapewnią nam wystarczającą ilość czystej i taniej energii z wiatru, słońca i atomu. Budżet będzie musiał sfinansować te zakupy, spłacić długi ciążące na węglowych elektrowniach, a potem łożyć na drogi węgiel i coraz droższe uprawnienia do emisji, które NABE musi zakupić. A potem sprzeda nam swój prąd. Ile za niego zapłacimy?

Marzenia prezesa

– Powstanie gigantyczny gracz rynkowy, faktyczny monopolista, dysponujący połową mocy wytwórczych, i to tylko węglowych. Będzie dyktował ceny, będziemy więc płacili więcej, a nie mniej – ocenia plany powołania NABE Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej. – To jest działanie antyrynkowe, mam nadzieję, że Komisja Europejska nie zaakceptuje tego pomysłu. Przecież samo stworzenie takiego podmiotu będzie wymagało zaangażowania miliardów złotych z kieszeni podatników. Nie obniży kosztów energii i nie przyśpieszy transformacji energetycznej realizowanej do tej pory efektywniej przez sektor prywatny.

Rządowa Tarcza Solidarnościowa, dzięki której "rachunki odbiorców są i pozostaną niskie", będzie obowiązywać do końca tego roku. "Na 2024 r. zakładamy rezygnację z mrożenia cen energii i jednocześnie obniżkę cen taryfowych o ok. 10 proc., co przełoży się na wzrost przeciętnych cen dla gospodarstw domowych o ok. 40 proc. Niepewność dotycząca tego założenia jest jednak duża" – przewidują analitycy banku Santander. Think tank Forum Energii ocenia, że ceny energii mogą wzrosnąć o 80 proc.

Prezes Dąbrowski w ostatnich dniach sierpnia dociskany przez dziennikarzy pytaniami o to, czy w 2024 r. będzie kontynuowane zamrożenie cen prądu, tłumaczył, że to decyzja polityczna, a on politykiem nie jest. Nie chciał też odpowiedzieć, czy PGE wystąpi do prezesa URE z wnioskiem o podwyżkę taryfy na 2024 r. i jak dużą. Chętniej oddawał się marzeniom, opowiadając, jak podnosił PGE z upadku, do którego doprowadziła poprzednia władza i jak dzięki niemu dokona się wielka transformacja. PGE odejdzie od węgla i stanie się liderem energetyki odnawialnej. W ciągu najbliższych 10 lat zbuduje elektrownię jądrową, a do 2040 r. koncern całkowicie się zdekarbonizuje. Kilka dni później musiał połknąć własny język, by zachować stanowisko. Antywęglową retoryką zdenerwował górników i przestraszył polityków PiS, martwiących się bardziej o wynik wyborczy na Śląsku niż o przyszłość polskiej elektroenergetyki. Do przykrej rzeczywistości wrócimy w listopadzie.

Adam Grzeszak

Z "Polityką" od początku lat 90. Autor tekstów gospodarczych, związanych z motoryzacją i transformacją energetyczno-infrastrukturalną. Prawnik z wykształcenia. Zdobywca lauru Libertas et Auxilium (dwukrotnie) za tekst o ochronie konkurencji i praw konsumentów. Laureat Nagrody NBP im. Grabskiego, dwukrotnie nominowany w konkursie Grand Press. W 2017 r. otrzymał nagrodę Dziennikarstwa Ekonomicznego Press Club Polska.

Źródło artykułu:Polityka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (121)