Platforma idzie na wojnę z Kościołem
Stało się. Platforma Obywatelska odważyła się zająć kwestiami, których przez wiele lat wolała nie dotykać.
Postulat instytucjonalizacji związków partnerskich, forsowany przez środowiska homoseksualne, przestał być dla partii rządzącej tematem tabu. Więcej, Donald Tusk zadeklarował wobec takiego rozwiązania otwartość. A oświadczając, że nie będzie przed nikim klękał, dał sygnał, iż w sprawach obyczajowych jest gotowy przeprowadzić zmiany ustawodawcze, które mogą go kosztować konflikt z Kościołem katolickim.
Niejako w sukurs szefowi rządu, chociaż podnosząc inną sprawę, poszedł Stefan Niesiołowski. Wicemarszałek Sejmu już otwarcie zaatakował tych hierarchów kościelnych, którzy odmawiają udziału w nagonce na Radio Maryja (za wystąpienie ojca Rydzyka na konferencji w europarlamencie) i nie chcą dyskretnie poprzeć PO przeciw PiS.
O co więc Tuskowi chodzi? Paweł Śpiewak, socjolog, w latach 2005–2007 poseł PO, wskazuje antyklerykalizm cechujący polskich katolików: przynależność konfesyjna i praktyka religijna nie idą w parze z wyborami światopoglądowymi. – W wielu punktach polscy katolicy nie zgadzają się z nauczaniem Kościoła. Zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie obyczajowe czy etykę seksualną. A Platforma chce być taka jak większość Polaków. Opowiada się zatem za wizją Kościoła, który nie jest ani zamknięty, ani otwarty. Za postawą luźną, nie tak surową, nie tak przesadnie narodowo-patriotyczną.
Od antyklerykalizmu do postpolityki
Wcześniej wydawało się, że obecny premier wyciągnął wnioski z lat 90., kiedy próbował na polski grunt przeszczepić cały pakiet liberalnych rozwiązań politycznych. Przypomnijmy, że jako jeden z przywódców Kongresu Liberalno-Demokratycznego nie krył swojego daleko posuniętego sceptycyzmu wobec aktywności Kościoła w życiu publicznym. Z kolei w trakcie boju o ustawę antyaborcyjną w roku 1993 był jej przeciwny.
Gdy jednak w roku 2001 powstała PO, Tusk rewidował już swoje poglądy. Chyba mimo wszystko uznał realne znaczenie Kościoła. A Platforma nie powstawała przecież jako KLD-bis. Również dlatego, że w przeciwieństwie do ugrupowania gdańskich liberałów nie stanowiła środowiskowego i ideologicznego monolitu. O jej programie i obliczu decydowali tacy konserwatywni politycy jak Maciej Płażyński, a potem Jan Rokita. Gdyby wówczas wybuchły jakieś gorące spory światopoglądowe, to PO znalazłaby się po prawej stronie. Zresztą w swoich dokumentach programowych odwoływała się do wartości chrześcijańskich.
Przełom nastąpił w roku 2005, kiedy po wyborach parlamentarnych i prezydenckich zmieniła się mapa polityczna Polski. W miejsce podziału na siły postsolidarnościowe i postkomunistów pojawił się podział na PiS i PO. Platforma zaczęła ewoluować. Porzuciła ideę IV RP i sformułowane po aferze Rywina antyestablishmentowe hasła. Tusk stał się niepodzielnym przywódcą ugrupowania, marginalizując po drodze wszystkich wewnątrzpartyjnych konkurentów.
Logika walki z PiS zaprowadziła PO na pozycję partii liberalnego mainstreamu. Ale nie oznaczało to bynajmniej wyboru ideologicznego. Platforma nie chciała powtarzać błędów Unii Wolności, która w latach 90. przy medialnym wsparciu „Gazety Wyborczej” i „Polityki” próbowała wychować Polaków na wyemancypowanych od autorytetu Kościoła Europejczyków. Chodziło raczej o rezygnację z wszelkich celów wychowawczych, zarówno prawicowych, jak i lewicowych, na rzecz bezkształtnej, sondażowej postpolityki. To zupełnie wystarczyło, żeby stać się zaprzeczeniem wyrazistego PiS i utrzymywać poparcie ze strony liberalnych ośrodków opiniotwórczych.
Jednak nie ma się też co dziwić, że Platforma była ostro krytykowana przez środowiska jednoznacznie lewicowe. W roku 2009 Kinga Dunin na łamach „Europy” zarzucała partii Tuska „nowoczesny nacjonalizm”. „Kluczowymi wartościami i priorytetami Platformy pozostają: rodzina, praca, nasi chłopcy w Iraku, nasze hufce wyruszające do Parlamentu Europejskiego po należne nam pieniądze… Jest to także wspólnota budowana na bardzo wąskiej podstawie tożsamościowej. Wyklucza z symbolicznego narodu kobiety czy mniejszości seksualne”.
Rewolucja zwiastująca kryzys
Wspomniana zmiana na mapie politycznej siedem lat temu zbiegła się w czasie z odejściem bł. Jana Pawła II. Wkrótce Kościół w Polsce stanął przed nowymi poważnymi wyzwaniami, które poniekąd odzwierciedlały też i nową sytuację polityczną kraju.
Przypomnijmy styczeń 2007 r. i warszawską archikatedrę. Wówczas zmobilizowani przez Radio Maryja wierni próbowali zakłócić odwołanie ingresu arcybiskupa Wielgusa, protestując przeciw jego rezygnacji z funkcji metropolity warszawskiego. Już wtedy było widać, że podziały, jakie próbowano kreować, wzmacniać i lansować w latach 90., biorą w łeb. Pojawiły się nowe pola konfliktu, w rezultacie czego i nowe egzotyczne sojusze. Nie można już było mówić o zderzeniu Kościoła „otwartego” z Kościołem „zamkniętym”. Arcybiskupa Wielgusa, wobec którego pojawiły się podejrzenia o współpracę z SB, bronił antylustracyjny front Radia Maryja i „Gazety Wyborczej”.
Większość opinii o kryzysie duchowego przywództwa, jaki od roku 2005 narasta w polskim Kościele, trąci już banałem. Warto jednak przywołać tekst księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, opublikowany trzy lata temu we „Wprost”. Krakowski kapłan wskazywał w nim niezdolność episkopatu do rozwiązywania trudnych sytuacji i zamiatanie problemów (jak lustracja duchowieństwa) pod dywan. Takie rzeczy osłabiają zaufanie wiernych do hierarchii. Ksiądz Isakowicz-Zaleski konstatował: „Wiernych bulwersuje nie to, że trudne rzeczy dzieją się w Kościele, ale to, że zardzewiałe miejsca pociąga się błyszczącą farbą. Im większa będzie więc otwartość i szczerość, a także odwaga w podejmowaniu decyzji, tym szybciej zaufanie do władz kościelnych będzie rosło”.
Minęły trzy lata i nic się chyba nie zmieniło. Filozof religii z PAN Zbigniew Mikołejko charakteryzuje obecną sytuację następująco:
– W jakiejś mierze Jan Paweł II był dla Kościoła w Polsce zwornikiem, ale i zasłoną dymną. Po jego śmierci się okazało, że nie ma pomysłu na Kościół. Wcześniej trzymano się bowiem kurczowo papieskiego płaszcza.
Z tego się biorą obecne marzenia o nowym człowieku, który przyjdzie i zastąpi Jana Pawła II. Ale kogoś takiego nie ma. Nasi hierarchowie grzeszą tym, czym politycy – myśleniem w kategoriach doraźnych. Stąd bezradność w sprawie krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Brakuje odwagi – w myśleniu, w kształtowaniu nowych wzorów działania.
Katolicy uwodzą postkomunistę
Zanim jednak doszło do awantury o krzyż, była prezydencka kampania wyborcza, którą przyspieszyła katastrofa smoleńska. Pomimo stonowania emocji politycznych po 10 kwietnia nie zabrakło w niej bezpardonowych ataków. Celowała w nich Platforma Obywatelska – nie potrafiła się ona odnaleźć w sytuacji, w której kandydat Prawa i Sprawiedliwości złagodził swój wizerunek.
Ale był pewien czynnik, który „pogodził” dwóch głównych kandydatów. Obaj, mimo że artykułowali swój katolicyzm, jednocześnie grali o pozyskanie w drugiej rundzie głosów elektoratu Grzegorza Napieralskiego, polityka próbującego rozbudzić antyklerykalne nastroje. Przywódca SLD odniósł względny sukces – w pierwszej rundzie zajął trzecie miejsce, wyraźnie dystansując polityków, którzy uplasowali się za nim. I to on narzucił tematy kampanii Bronisławowi Komorowskiemu i Jarosławowi Kaczyńskiemu, chociaż ostatecznie żadnemu z nich nie udzielił poparcia.
Spory o lustrację, dekomunizację i drażliwe kwestie historyczne, a więc specjalność PiS, właściwie odeszły w przeszłość. Komorowski i Kaczyński stanęli natomiast wobec takich spraw jak parytety płci czy finansowanie in vitro z budżetu państwa. Na tym polu bardziej na lewicę grał Komorowski, który już kilka miesięcy wcześniej w „Gościu Niedzielnym” wygłosił kuriozalną opinię: „Konsekwentnie jestem za życiem. W związku z tym jestem (…) za metodą in vitro, gdyż jest to szansa na życie”. Z kolei Kaczyński, który w tej sprawie nie zajął jednoznacznie stanowiska zgodnego z nauczaniem Kościoła, nie szczędził ciepłych słów pewnym aspektom rzeczywistości PRL.
Hierarchowie rzecz jasna nie popierali otwarcie żadnego z kandydatów. Udzielali natomiast pewnych wskazówek, na przykład wymieniając cechy, które powinny wyróżniać prezydenta. Szczególnie dostało się duchownym odwołującym się do kategorii „prawdziwego patriotyzmu”, w czym liberalny mainstream kultury i mediów dopatrywał się przejawów agitacji na rzecz kandydata PiS.
Wyborcze zwycięstwo Komorowskiego okazało się zapowiedzią poważnego konfliktu społecznego. Walka o upamiętnienie Smoleńska między dwoma największymi obozami politycznymi przerodziła się w konfrontację światopoglądową. A przecież PO i PiS w kwestiach, które dla Kościoła są istotne, wydają się być podobne. Jeśli chodzi o sprawy kulturowe i obyczajowe, w obu ugrupowaniach są lub przez nie się przewinęli politycy o poglądach zarówno konserwatywnych, jak i liberalnych.
Logika polskiej polityki po roku 2005 sprawiła jednak, że PiS stał się symboliczną reprezentacją elektoratu radiomaryjnego, natomiast Platforma – „wykształconej młodzieży z wielkich miast”. Warstwa symboliczna nie jest jednak tożsama z faktycznym kształtowaniem rzeczywistości politycznej, która wyraża się chociażby w określonym ustawodawstwie. Zresztą obie partie, aby mieć znaczące poparcie społeczne, muszą obsługiwać interesy różnych grup wyborców. Stąd się bierze samoograniczenie PiS w dążeniu do realizacji konserwatywnego pakietu kulturowego oraz lawirowanie Platformy między oczekiwaniami hierarchów a wysuwanymi przez liberalną część opinii publicznej i kręgi lewicowe postulatami laicyzacji państwa.
Ostatnio jedynym chyba realnym wyróżnikiem PiS jako formacji respektującej serio nauczanie Kościoła było w ubiegłym roku zagłosowanie w Sejmie przeciw skandalicznej nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Ustawa ta umożliwia instytucjom społecznym daleko idące ingerowanie w sposób wychowywania dzieci i ograniczanie rodzicom ich władzy rodzicielskiej. Skądinąd hierarchowie, którzy przy innych okazjach upominają się tak ochoczo o prawa rodziny, nie zareagowali w tej sprawie zbyt stanowczo.
Posmoleńska defensywa hierarchów
Dla Jarosława Kaczyńskiego krzyż na Krakowskim Przedmieściu stał się – jak on to ujął na falach radiowej Trójki – „substytutem pomnika ofiar katastrofy”. Po wyborach ekipa nowo wybranego prezydenta postanowiła bowiem pokazać, kto naprawdę rządzi, także na ulicy. Konflikt wydawał się nieunikniony, a znak wiary stał się emblematem politycznym jednej z jego stron. W odpowiedzi ruszyła antyklerykalna machina prominentnego wówczas jeszcze posła Platformy Janusza Palikota, prywatnie przyjaciela prezydenta. Hierarchia kościelna okazała się zaś nieskutecznym mediatorem, bo nie udało się jej doprowadzić do porozumienia między obrońcami krzyża a Pałacem Prezydenckim i władzami miasta. Wszystko to bardzo osłabiło autorytet Kościoła.
Paradoksalnie dla antyklerykałów celem ataków nie był kardynał Nycz – podjął on decyzję, żeby 3 sierpnia krzyż przeniesiono w procesji do kościoła św. Anny. Nagonka objęła tych, których pogardliwie określa się mianem „moherów”, gdyż zgromadzenie przed Pałacem Prezydenckim sprowadzono wyłącznie do wymiaru politycznej akcji zwolenników PiS i słuchaczy Radia Maryja.
W oczach antyklerykałów to ta część społeczeństwa stała się tak naprawdę reprezentacją Kościoła. I kiedy liberalne kręgi opiniotwórcze piętnowały obrońców krzyża jako nieposłusznych metropolicie warszawskiemu „sekciarzy”, to podjudzani przez Palikota antyklerykałowie traktowali swoje bluźniercze happeningi na Krakowskim Przedmieściu (chociażby robienie krzyża z puszek po piwie Lech) w kategoriach walki z mitycznym „państwem wyznaniowym” (najbardziej spektakularne było wydarzenie w nocy z 9 na 10 sierpnia).
Przekaz Palikota i jego ludzi był prosty: w wieku XXI dawne tabu kultury europejskiej jest już od kilkudziesięciu lat przełamane, więc i Polacy powinni się oswoić z faktem, że wartości, którym hołdowali przez całe minione millennium, nie mają rangi absolutnych w spluralizowanym, późnonowoczesnym świecie.
Kościół zaś zachowywał się niejednoznacznie. Z jednej strony można zrozumieć, że hierarchowie starali się uniknąć – zresztą bezskutecznie – udziału w konflikcie o znamionach politycznych. Z drugiej – miały jednak miejsce akty profanacji znaku wiary domagające się zajęcia wyraźnego stanowiska. Szczególnie wobec scen, jakie możemy zobaczyć w filmie „Krzyż” Ewy Stankiewicz: agresywne zachowania tłumu wobec ludzi modlących się przed Pałacem Prezydenckim przy bierności służb porządkowych.
Oczywiście można jak najbardziej przyjąć, że traktowanie krzyża jako „substytutu” doprowadziło do politycznej instrumentalizacji znaku wiary. W efekcie – przyjmując taki punkt widzenia – „substytut” ów przybrał cechy pogańskiego totemu używanego przez plemię PiS-owskie w walce przeciw plemieniu platformerskiemu.
Ale może stało się inaczej. Może wbrew powyższym uproszczeniom krzyża – tak samo jak Boga – nie da się zinstrumentalizować. Niezależnie od tego, czy jest przedmiotem narodowego bałwochwalstwa, czy aktów kontrkulturowej profanacji. Krzyż obnażył kiczowatość kolejnego narodowego pojednania, do którego, jak się okazało, wcale nie doszło. I dojść nie mogło.
Warto tu przywołać słowa wypowiedziane tuż po katastrofie przez Bronisława Komorowskiego, który, będąc marszałkiem Sejmu, przejął wówczas na mocy konstytucji obowiązki głowy państwa. Pytany na antenie TVN24 o sytuację, w której szczególnie osłabiona została opozycja, odrzekł: „Polityka nie może być domeną współczucia, natomiast może być domeną przyzwoitych zachowań”.
Z pewnością polityczny savoir-vivre – a obecny prezydent miewa z nim kłopoty – nie jest tym, co prowadzi do pojednania między ludźmi zwaśnionymi z przyczyn politycznych. Tu jest właśnie pole do ewangelizacji dla Kościoła. Przeznaczeniem polityków pozostaje natomiast walka. Kiedy komuś zależy na jakiejś sprawie, wówczas o nią walczy. Nawet jeśli mdławe postpolityczne opowieści o miłości usiłują temu przeczyć.
Batalia o krzyż stała się także pretekstem do rozważań nad szansami polskiej wersji zapateryzmu. Dodatkowym czynnikiem był tu dobry wynik wyborczy Napieralskiego. Przywódca SLD niejednokrotnie wskazywał radykalną laicyzację życia publicznego w wykonaniu hiszpańskiej lewicy jako drogowskaz dla swojej formacji.
Tyle że to nie ma większego znaczenia. Tak tę sprawę ujmował rok temu amerykański politolog o poglądach lewicowych, specjalizujący się w problemach polskiej transformacji ustrojowej David Ost. Jego zdaniem w okresie hiszpańskiej wojny domowej niemal połowa dorosłych mieszkańców kraju była wrogo nastawiona wobec Kościoła. Duchowieństwo katolickie padało ofiarą rewolucyjnej przemocy. Ten antyklerykalizm przetrwał do dziś. Według Osta w Polsce czegoś takiego nigdy nie było. Natomiast katolicyzm odgrywa wśród Polaków zbyt istotną rolę, żeby iść z nim na konfrontację.
Sondaże, głupcze!
Ostatnie wystąpienia Stefana Niesiołowskiego mogą jednak wskazywać na inny aspekt problemu. Wobec defensywnych zachowań episkopatu partia rządząca w relacjach z Kościołem nabiera pewności siebie.
Jacek Zychowicz, filozof, w latach 90. publicysta „Trybuny”, uważa, że Niesiołowski jako konserwatysta odgrywa rolę bardziej „wiarygodnego” Palikota, którym można szantażować episkopat. – Jest narzędziem prowadzenia przez PO specyficznego dialogu z Kościołem. Donald Tusk może bowiem powiedzieć zaprzyjaźnionym hierarchom, na przykład arcybiskupowi Nyczowi: „Macie do nas zastrzeżenia, że Platforma jest za bardzo laicka. Ale zobaczcie, jaką mamy sytuację w partii. Jestem nie tylko ja. Jest też Niesiołowski. Jeżeli będziecie mi przeszkadzać w wygrywaniu wyborów, to może się kiedyś zdarzyć, że będziecie mieli do czynienia z partią Niesiołowskiego”.
PO może zatem posunąć się znacznie dalej niż chociażby SLD w latach 90. Skoro przemawia ustami Niesiołowskiego, trudno jej zarzucić antyklerykalizm. Nie bije się ona jednak o „neutralne światopoglądowo” państwo, lecz o to, jaki ma być Kościół. Czy posłuszny władzy czy – tam, gdzie ma do tego prawo – wobec niej krytyczny. A kwestie ideologiczne nie mają nic do tego. Rozstrzyganie ich bowiem Platforma uzależnia nadal od sondaży. I od rodzaju elektoratu, jaki ma w danym momencie do zagospodarowania.
Filip Memches